Biblioteka



51






CIERPLIWOŚĆ



O uśmiechniętych męczennikach



     Książka Van der Meerscha Mała Święta Teresa zrobiła swojego czasu szum najpierw we Francji, a z kolei, po przetłumaczeniu jej, również i w Polsce. Pisarz ten nie mógł przejść obok Dziejów duszy napisanych przez św. Teresę od Dzieciątka Jezus. Zaniepokoiły go. Począł szperać i doszedł do nieoczekiwanego odkrycia: że z Dziejów duszy usunięto te partie, które „nie nadawały się” do opublikowania, i dopisano nowe. Na szczęście można było zrekonstruować oryginał.
     Van der Meersch na podstawie badań odkrywa przed nami powoli grozę życia św. Teresy. Podobnie jak spod jej zdjęć, wyretuszowanych na słodko i gładko, ukazała się twarz surowa, znużona, cierpiąca, tak w jego książce ukazuje się nam klasztor potwornie zimny, w którym króluje dziwaczka przełożona, otoczona gronem zaufanych zakonnic. Widzimy ich nieprzyjazny stosunek do sióstr Martin, rozgrywki przy wyborach, samotność Teresy, jej odżywianie się odpadkami kuchennymi, straszne metody leczenia gruźlicy. Kończąc książkę, byłem wstrząśnięty. Ta uśmiechnięta święta była naprawdę męczennicą.
     Ale przy całej prawdzie przytaczanych przez Van der Meerscha faktów – szczęście Teresy pozostaje niewątpliwe. W jednym miejscu Dziejów duszy pisze ona o tym, jak razu pewnego, gdy prowadziła okropnie zimnym korytarzem staruszkę-zakonnicę, sklerotyczną, stetryczałą, złośliwą, stanął przed jej oczami – jako druga możliwość jej życia – obraz sali balowej, gdzie wreszcie ciepło i wreszcie jasno, wreszcie wiele miłych ludzi, gdzie ona, Teresa, pięknie ubrana i bawiąca się. Bez wahania wybrała pozostanie w klasztorze.
     Ujrzawszy na ulicy ładną zakonnicę albo przystojnego księdza, mówi się z westchnieniem żalu: „Taaka dziewczyna i wstąpiła do zakonu, taaki chłopiec i został księdzem”. W tym stwierdzeniu jest jakiś ton tragiczny. Jakieś rozrywanie szat nad bolesnym wyrzeczeniem się przyjemności świata, podejrzewanie o jakiś wielki smutek. Tymczasem naprawdę jest zupełnie inaczej. Tymczasem w tym wyborze jest coś z tego, o czym Pan Jezus mówił: „Królestwo niebieskie podobne jest do skarbu ukrytego w roli. Znalazł go pewien człowiek… Uradowany poszedł, sprzedał wszystko, co miał, i kupił tę rolę” (Mt 13, 44). A więc ciągle wielka radość, wielkie szczęście.


*
*      *


     Tylko żebyś nie myślał, że chcę cię namawiać na wstąpienie do seminarium duchownego albo żebyś została zakonnicą. Mnie tu chodzi o wszystkich tych, którzy bezinteresownie pracują, poświęcają się, żyją dla innych, służą nie dlatego, że im to się „opłaca”, ale dlatego, że tak trzeba: dla Dobra samego. Taka postawa jest skutkiem nadprzyrodzonej cnoty nadziei. W jej świetle człowiek zaczyna oceniać rzeczywistość tak, jak ją ocenia Bóg. Dokonuje się przewartościowanie ludzkiego systemu ocen na system Boży.
     Rysem charakterystycznym nadziei jest radość. Jak najbardziej słuszne jest powiedzenie: „Święty smutny to smutny święty” – to znaczy żaden święty. Smutek świadczy o braku nadziei: albo człowiek nie znalazł największej wartości w życiu, czyli ostatecznego celu, albo już go utracił.
     Dopiero patrząc przez ten pryzmat nadziei – radości, możemy zrozumieć męczenników i świętych, kanonizowanych i nie; misjonarzy zarażonych trądem, św. Teresę i św. Maksymiliana Kolbego. Ale również naukowców poświęcających życie swoje poszukiwaniom Prawdy; inżynierów, techników, rzemieślników, robotników wykonujących solidnie swoją Robotę; lekarzy, pielęgniarki, salowe, które służą Potrzebującym; matki, ojców, nauczycielki, wychowawców oddanych Wychowaniu – wszystkich ludzi, którzy ujrzeli w swojej pracy zawodowej Sprawiedliwość, Prawo, Obowiązek, Sens i jemu służą.
     Inaczej mówiąc: Nadzieja jest to przede wszystkim chęć zbawienia – to pragnienie życia z Bogiem już tu, na ziemi i kiedyś po śmierci.