Biblioteka


KRÓLOWIE



 



KRÓLOWIE



     „Razu pewnego królewna zeszła pomiędzy ludzi… Królewna zeszła pomiędzy ludzi”. To nie to samo, co prezydent, premier czy przewodniczący rady państwa. Coś innego kryje się w tym. Ale królowie, o których będziemy mówić, to nawet nie to, co np. król belgijski czy królowa angielska. Przypomnę film Iwan Groźny Eisensteina – sam początek: koronacja na cesarza. Wspaniała sceneria cerkwi, przebogate stroje liturgiczne, dostojeństwo gestów liturgicznych, prześliczna oprawa muzyczna. W końcu moment szczytowy włożenia na głowę władcy korony przez patriarchę Kościoła rosyjskiego, korony królewskiej, cesarskiej, carskiej, która stanowi o istocie władzy.
     Instytucja króla powstała od chwili, gdy utworzyło się społeczeństwo jednolicie chrześcijańskie. Powstała na gruncie przeżycia dogmatu o Kościele jako Mistycznym Ciele Chrystusa. W skrócie można to przedstawić następująco: Zjednoczenie chrześcijan jest rządzone w sprawach dotyczących rzeczywistości nadprzyrodzonej przez hierarchię kościelną. Ona naucza, ona udziela Sakramentów świętych. Ale ta społeczność chrześcijan ma jeszcze problemy gospodarcze, polityczne, społeczne, które wymagają osobnej organizacji. Na jej czele staje ten, który otrzymuje specjalne łaski do sprawowania tej władzy przez sakrę.
     To nie jest obecna dowolna interpretacja dawnych dziejów. Tego byli świadomi współcześni; tak szerokie masy, jak i teoretycy. Jonasz z Orbanu z czasów Ludwika Pobożnego w traktacie De institutione regia pisze: „Wszyscy wierni powinni wiedzieć o tym, że Kościół Powszechny jest Ciałem Chrystusa, który jest Jego Głową, i że są w nim przede wszystkim dwie najważniejsze postacie – kapłan i król”. Bardzo charakterystyczne są słowa, które wymawiał biskup namaszczający króla: „Łaska Boża w tym dniu uczyniła z ciebie innego człowieka i przez obrządek pomazania uczyniła cię uczestnikiem Jego boskości” (rytuał niemiecki z X wieku). Namaszczenie na króla praktykowano już w VII wieku w Hiszpanii, oprócz tego prawdopodobnie u Celtów, od których przyjęli je Anglosasi. Sam pomysł ceremoniału zaczerpnięto ze Starego Testamentu: Samuel namaszczający Dawida na miejsce Saula, Elizeusz namaszczający Jehu.
     Koronacja stała się rytem kościelnym.
     Zgodnie ze starotestamentowym rytem namaszczenie Olejami świętymi nadawało królowi sakralne znamię. Władza królewska nabrała charakteru prawie sakramentalnego. Koronacja umieszczała króla w hierarchii kościelnej. Z tego płynęły praktyczne konsekwencje. Król powinien być wzorem pobożności dla poddanych. Ale przede wszystkim powinien współdziałać z duchownymi, opiekować się Kościołem. Prowadzić – jak królowie Starego Testamentu – naród do Boga. Powinien realizować na ziemi ideę państwa Bożego – to ostatnie było charakterystyczne dla Karolingów.
     To były założenia. Ich realizacja to już osobna sprawa. Pierwsza oficjalna koronacja na oczach całej Europy, koronacja, która stała się wzorem dla innych państw na całe wieki, miała miejsce w państwie Franków. Pepin za zgodą papieża Zachariasza usuwa bezsilną dynastię Merowingów i przyjmuje w roku 751 w Soissons konsekrację królewską z rąk św. Bonifacego.
     Idea króla jest rozbudowywana w okresie wzrostu Europy: za Karolingów. Za podstawową jednostkę organizacyjną, tak kościelną, jak i zresztą państwową, uważają królowie parafię. Starają się objąć cały kraj siecią kościołów parafialnych, wytyczają granice administracyjne poszczególnym jednostkom. Doglądają pilnie, aby była sprawowana służba Boża. Starają się o księgi liturgiczne, paramenty, zapewniają bazę materialną. Nakazują całej ludności uczestniczenie w niedzielę we Mszy świętej w swoich kościołach parafialnych i wstrzymanie się od pracy ciężkiej.
     Karolingowie fundują wiele klasztorów i czuwają nie tylko nad ich zapleczem gospodarczym, ale i nad tym, by poziom życia religijnego i kulturalnego tych ośrodków był jak najwyższy. Przy każdej parafii, przy każdym klasztorze i przy każdej katedrze była utworzona szkoła dla dzieci i młodzieży. Kształcono w głównej mierze na tekstach religijnych.
     Mówią, że Karol Wielki, sam nieumiejący czytać ani pisać (poza podpisywaniem się), nieraz przychodził do takiej szkółki, siadał (olbrzymi mężczyzna) pośród dziecięcego audytorium i przysłuchiwał się nauce.
     Ale nie do kultu Bożego po parafiach i klasztorach, nie do niedziel i nauczania w szkołach ograniczało się życie religijne ludności. Koncepcja państwa karolińskiego była daleko szersza. Każdy człowiek, wypełniając swoje funkcje, spełnia służbę Bożą na swój sposób, chwaląc przez nie Boga. Krystalizują się coraz wyraźniej stany: organizacje parafialne zrzeszające ludzi tej samej branży, pełniących te same funkcje. Poszczególne grupy stwarzają sobie wzorce: patronów – przewodników na swojej drodze zawodowej. I tak na przykład – do dziś zresztą – patronem artystów malarzy jest św. Łukasz, muzyków – św. Cecylia, rolników – św. Izydor.
     Zrzeszenia te średniowiecze nazwie cechami. Były to organizacje, na których terenie spotykali się ludzie pracujący w tym samym zawodzie. Mogli tu wymieniać doświadczenia. Organizacje te miały swoje sposoby kształcenia, stworzyły stopnie czeladników i mistrzów, wypracowały swoistą moralność zawodową, miały swoje sądownictwo, sposoby eliminacji partaczy. Cechy, choć w formach ograniczonych, istnieją do dziś.
     Państwo karolińskie rozpadło się, ale jego idee przetrwały, a nawet rozwinęły się i utrwaliły w następnych pokoleniach. Oczywiście królowie nie byli równi sobie. Były różnice, i to wielkie, w pojmowaniu swojej funkcji, ale przez długie wieki utrzymywał się ideał króla – opiekuna Kościoła, głowy narodu chrześcijańskiego dążącego do swych nadprzyrodzonych celów.
     Jak z tego widać, monarchia tych czasów to nie to, co teokracja cesarstwa bizantyjskiego. Nie należy też patrzeć na instytucję króla wczesnego średniowiecza i średniowiecza poprzez monarchię absolutną XVII i XVIII wieku. To nie „państwo to ja” Ludwika XIV. Stąd napięcia. Bo to, co w założeniach jest proste, w praktyce jest skomplikowane i trudne do rozstrzygnięcia. Dwie ówczesne potęgi: Kościół i państwo, mówiąc bardziej konkretnie: król z dworem i episkopat, jeszcze bardziej szczegółowo: król i biskup, mogły mieć różne punkty widzenia, różne racje stanu i tak dochodziło do konfliktów.


*


    (…) Trzy osoby dotąd były w świecie najwyższe: mianowicie  a p o s t o l s k a 
w y s o k o ś ć,  która w charakterze zastępcy zajmuje siedzibę św. Piotra (…) następnie  
g o d n o ś ć  c e s a r s k a  i  ś w i e c k a  w ł a d z a  d r u g i e g o  R z y m u
 (…) trzecia jest  g o d n o ś ć  k r ó l e w s k a,  którą wam nadał Pan nasz Jezus Chrystus jako przewodnikowi chrześcijańskiego ludu. (…) Oto na tobie jednym spoczywa dobro Kościoła Chrystusa. Ty jesteś mścicielem zbrodni, ty przewodnikiem dla błądzących, ty pocieszycielem strapionych, ty podniesieniem dla dobrych. (…)


List Alkwina do Karola Wielkiego, czerwiec 799 r.



     Pukanie ciche, potem skrzypnięcie drzwi. Lekkie obce kroki.
     – Kto tu jest? – wybełkotał ochryple trędowaty.
     Kiedy w dwa lata po zamknięciu w królewskim przytułku koło Pontoise Mateusz utracił wzrok, było mu to już prawie obojętne; z taką nienawiścią, odrazą przywykł patrzeć na swe ciało, na swą celę, na gadatliwego brata Marcina, który mu usługiwał, i na wszystko, co tylko nawinąć mu się mogło przed oczy. Kto tu jest? Obcy wtargnął do niego!
     – Czy nie widzisz, że ja tu jestem? – zabulgotało mu w gardle warknięcie zdumione i gniewne.
     – Właśnie do was przyszedłem, mój bracie – odpowiedział głos równy i stateczny. (…) – A teraz mój bracie – dźwięk wesołej zachęty w tym głosie, dziwny, zapomniany – teraz najpierw was umyję. Nie obawiajcie się, nie zrobię wam krzywdy.
     Trędowaty posłusznie podniósł głowę i wyciągnął szyję. Po chwili miękka, wilgotna szmatka, prowadzona zręczną, wprawną ręką, zdejmowała mu ropę z powiek, wytaczała ją ostrożnie z wrzodów na wardze. Chwilami czuł dotknięcie palców, tak łagodne, tak miękko przylegające, jak dotknięcie warg, pocałunek.
     – I czoło jeszcze, pod włosami – prosił Mateusz. – Ale łaźni… Łaźni to już bym nie wytrzymał… – sapnął.
     – Łaźnia dobra rzecz, ale na wojnie też, widzicie, i w dalekiej podróży bardo by jej się chciało, a nie ma jej!
     Mateusz pochylił głowę i poczuł, że krew zepsuta z ucha, z tego miejsca, gdzie kiedyś miał ucho, potoczyła się wprost na palce tego, co mu usługiwał.
     – To wam ulży, mój bracie – podjął głos, niezachwiany. – To was musiało gryźć i piec. Przemywają wam tu przecież rany, czy jak?
     – Myją, brat Marcin czasem myje. Ale on też ma już trąd. I zdaje mi się, że on cuchnie.
     Teraz szmatka, obmywająca dziąsła, zadrżała lekko w dłoni tego, kto ją prowadził. (…)
     – Mój bracie… (…) zjedzcie teraz gruszkę, jest soczysta. Może uda wam się potem przełknąć i to… – głos proszący, nalegający. Jak głos matki do dziecka. A przecież to głos męża. I tak dźwięczny, że gdyby wzniósł się mógłby chyba przezwyciężyć zgiełk bitewny.
     – Otwórzcie więcej usta, mój bracie, gruszka pokrajana i wielce, widzi mi się, słodka.
     Tak, tak, jest słodka. I zręczne palce włożyły ją, nie dotykając owrzodzonych warg. Ale czemuż krtań taka zaciśnięta? Niech się ten owoc rozpłynie na języku. Nawet i słowa nie mogą się z tego gardła zduszonego wydobyć… Czemu?
     – Czy mogę teraz włożyć wam drugą ćwierć?
     Mateusz kiwnął głową.
     Dobra, dobra gruszka. Czemuż teraz, u licha, zachciało mu się płakać? Właśnie! Płakać! Jakby miał jeszcze oczy do płakania…
     – Widzi mi się – bełkocze – tak, chciałbym, żebyś już odszedł… Tak, odejdź! Odejdźcie… bracie.
     – Z Bogiem ostawajcie, bracie mój. Ale rad bym jeszcze ostrzygł was. Myślę, że spotrafię.
     – Nie… nie… nie – jęczy chory, z trudem dobywając z siebie każdą głoskę. – Chcę być… sam…
     – Już odchodzę. Bóg cię strzeż, mój dobry bracie.
     Lekko, lekko palce dotknęły ręki rozpalonej. Palce?… Czy może wargi?! Ciche kroki i ciche, ostrożne skrzypnięcie drzwi.
     Chwila ciszy. I krzyk, który nie może wydobyć się z gardła: wróć, wróć! Nie. Po co? Już wszystko dobrze… Tylko to już brat Marcin człapie się, stuka drewniakami. Że też on jeszcze może tak biegać?
     – Mateuszu, Mateuszu – woła z daleka już, takim głosem, jakby się paliło. I milczy.
     – Bracie Marcinie! Powiedz: kto u mnie był?
     – Mateuszu, król Ludwik był u ciebie! Nasz pan! Król Francji!


Hanna Malewska, Kamienie wołać będą