Biblioteka


WALKA O INWESTYTURĘ



 



WALKA O INWESTYTURĘ


 
     Jeżeli w średniowieczu duchowni wykonywali również funkcje państwowe, a zwłaszcza te na najwyższym szczeblu, jeżeli z godnością kościelną związane były majątki, i to niekiedy ogromne majątki, problem się zaostrzał: państwo chciało mieć za wszelką cenę zupełnie swobodną rękę w obsadzie stanowisk kościelnych.


     Tak, ale jakim prawem władca świecki mógł ingerować w sprawy duchowne: jakie miał władca świecki podstawy do tego, by mógł nadawać godność czysto kościelną? Otóż, po pierwsze, władca jako suweren wkładał na palec pierścień swojemu wasalowi tylko tytułem przekazywania mu majątku. I tylko tyle. On przecież nie miał władzy udzielania święceń. Nie miał nawet prawa wyznaczać kandydata: tego dokonywała wciąż społeczność chrześcijańska przez wybór. Po drugie, on miał prawo nadawać lenno, bo był jego właścicielem. Może padnie pytanie: Jakim właścicielem? Przecież Kościół miał swoje majątki. Tak, ale… Najlepiej tę sprawę ukazuje posunięcie cesarza Ottona I. Książęta byli przyzwyczajeni do tego, żeby wybierać spomiędzy siebie takiego kandydata na cesarza, którym będzie można potem łatwo kierować – który im będzie uległy. A przede wszystkim takiego, który nie jest zbyt potężny, czyli – w ówczesnych warunkach – który nie ma zbyt wielu wasali. Na podstawie tych założeń został wybrany na cesarza Otto I. Ale ten chciał być cesarzem z prawdziwego zdarzenia. I wtedy zrealizował jeden sprytny pomysł. Do kompetencji cesarza należało dysponowanie obszarami, powiedzmy, niczyimi. On teraz pokawałkował je i porozdzielał biskupom: dodał do posiadanych już przez nich majątków. Przez to zyskiwał prawo do nadawania im tych majątków, a tym samym do uważania biskupów za swych wasali.
     Sprawa narosła jeszcze bardziej, odkąd władcy uznali posługiwanie się duchownymi za bardzo wygodne, gdyż stanowiska, a więc i majątki z nimi związane, nie były dziedziczne (co miało miejsce w wypadku dostojników świeckich) – ze zgonem dostojnika kościelnego władca miał z powrotem do swojej dyspozycji funkcje i majątek, mogąc obdarować nimi kolejnych ludzi wedle uznania. Świeccy władcy obsadzali stanowiska kościelne ludźmi im przydatnymi, nie zawsze licząc się z dobrem Kościoła. Do tego dołączyła się symonia, czyli handel świętymi rzeczami w rozmaitej formie, np. „Wyznaczę cię na to stanowisko kościelne, na skutek tego otrzymasz i ten majątek, jeżeli mi wpłacisz jednorazowo albo będziesz wpłacał co miesiąc określoną sumę”. Można sobie łatwo wyobrazić, jakie konsekwencje miało takie postępowanie. Jak oddziaływało na stan moralny i intelektualny duchowieństwa. Przeciwko tej sytuacji poczęły się podnosić w społeczności Kościoła głosy protestu. Rolę kapitalną odegrał tu klasztor w Cluny (wschodnia Francja) założony w roku 910. Starał się on swoją regułę jak najbardziej zbliżyć do pierwotnego ideału, przestrzegając jej z wielką surowością. Ażeby zabezpieczyć klasztorowi swobodny rozwój, książę Wilhelm, jego założyciel, uwolnił mnichów od wszelkiego patronatu świeckiego i poddał ich bezpośredniej zależności od Stolicy Apostolskiej, uniezależniając ich nawet od – czasem niekorzystnych – ingerencji biskupa. To rozwiązanie okazało się na owe czasy rewelacyjne. Zostało momentalnie podchwycone przez wielką liczbę klasztorów na tej zasadzie, że poszczególne klasztory oddawały się pod władzę opata z Cluny, uniezależniając się tym samym od ingerencji świeckich w ich sprawy wewnętrzne. Oczywiście opat z Cluny przeprowadzał u nich reformę na wzór tej reguły, która była obowiązująca w jego opactwie. W roku 948 w obiorze opata w Cluny brali udział przedstawiciele 134 domów zakonnych. W czasie największej liczebności, za opata Hugona, podlegało mu około 1450 domów. Władza opata z Cluny rozciągała się na około 50 000 mnichów. Z tego klasztoru wyszedł Hildebrand, doradca papieży, w końcu sam obrany papieżem (rok 1073) – przyjął imię Grzegorz VII.
     Do konfliktu pomiędzy nim a cesarzem Henrykiem IV doszło na tym właśnie tle: kto ma prawo do wyznaczania na stanowiska kościelne. Momentem szczytowym tego konfliktu była klątwa rzucona przez papieża na cesarza.
     Potem Canossa: Grzegorz VII zaproszony do Niemiec celem rozstrzygnięcia spornych problemów pomiędzy cesarzem a książętami. Henryk IV usiłujący za wszelką cenę nie dopuścić do tego spotkania, które zupełnie złamałoby jego prestiż. Można by długo opowiadać o jego dramatycznej podróży do papieża, o jego przeprawie przez Alpy pokryte śniegiem, gdy konie trzeba było spuszczać na sznurach z przełęczy górskich, wreszcie o samej pokucie w Canossie: o wstawiennictwie księżnej Matyldy i o wszystkich konsekwencjach decyzji papieskiej, o spowodowaniu przez Henryka IV wygnania Grzegorza VII i śmierci papieża w Salerno w roku 1085.
     Ale przecież nie tutaj tkwi istota zagadnienia. Nawet nie w tym, że papieżowi – jak i wszystkim reformatorom – chodziło o uzdrowienie stosunków panujących wśród duchowieństwa; drogą do tego celu miało być wyzwolenie się przede wszystkim spod inwestytury świeckiej: obsadzania stanowisk duchownych wyłącznie na podstawie decyzji władz świeckich. Już w tym wypadku jesteśmy bliżej prawdy, ale to jeszcze nie to. Tu chodziło o zupełnie nową koncepcję świata. Dotąd ojcem wszystkich chrześcijan był cesarz. Otrzymywał łaskę kierowania całym światem chrześcijańskim w czasie koronacji, która chociaż nie była sakramentem, była jednak bardzo uroczystym aktem liturgicznym. Kto tego aktu dostąpił, stawał się w oczach ogółu pomazańcem Bożym. I stąd nikt się nie gorszył, gdy cesarz usunął niegodnego papieża, a na jego miejsce wyznaczył nowego. Nawet tacy reformatorzy jak św. Piotr Damian wyraźnie cesarza za ten czyn chwalili. Ale to było dawno. Czasy, kiedy cesarz faktycznie rozciągał swoją władzę nad wszystkimi chrześcijanami, należały do zamierzchłej przeszłości. W Europie feudalnej cesarz patronował tylko nad niewielkim terenem (mniej więcej dzisiejsze Niemcy) i to tylko dzięki silnie zakorzenionym tradycjom karolińskim. A i na tych terenach sprawował władzę nie w ten sam sposób jak np. Karol Wielki, który był właścicielem wszystkich terenów, a rządcy występowali jedynie w charakterze urzędników. Teraz poszczególni książęta mieli na własność majątki ziemskie, z tym że cesarz miał ich najwięcej. Cesarz w drabinie feudalnej znajdował się na szczycie, ale zawdzięczał ten fakt tylko poparciu książąt. Teraz tym, kogo można by nazwać ojcem wszystkich chrześcijan, był papież.
     Reformatorzy stanęli na nowym stanowisku: papież jest z natury wyższości władzy duchownej nad świecką – tak jak wyższa jest dusza od ciała – ojcem wszystkich chrześcijan i podlegać mu powinni wszyscy chrześcijanie łącznie z cesarzem.
     Trzeba zaznaczyć, że to nie była opinia całego Kościoła, ale grupy reformatorów wywodzących się z „cluniackich” klasztorów. Ich koncepcja natrafiła na silny opór konserwatystów głoszących ideę supremacji cesarza nad Kościołem. Po jednej i drugiej stronie napotykamy wybitnych duchownych.
     Klasycznym przykładem tych reformatorskich tendencji był Grzegorz VII. On stoi gdzieś na początku tego ruchu odnowicielskiego. Pełnią, szczytem, spełnieniem jest Innocenty III.
     Ale w końcu papież nie może być cesarzem. To nie jest jego funkcja, choć w tym okresie reformatorom wydawało się, że tylko takie rozwiązanie jest słuszne.
     Na zakończenie nasuwa się jeszcze jedna, bardzo ogólna uwaga, która raczej nawet nadawałaby się do umieszczenia na samym początku naszego cyklu historycznego albo na samym jego końcu. Gdy tak patrzymy na historię Kościoła, to można by powiedzieć, że to jest historia reform. Ruchy reformistyczne wciąż się pojawiają, w każdej epoce i w każdym okresie, i to płynące albo od dołu, albo od góry, albo od szerokich mas społeczeństwa chrześcijańskiego świeckiego lub zakonnego, albo od strony papiestwa, cesarstwa, opiekunów kościołów lub od strony samego kleru. I gdyby szukać jakiegoś wspólnego mianownika tych ruchów, to jest nim wciąż powrót do Ewangelii. Czy to będzie ruch franciszkański i dominikański, czy to będzie reforma karolińska, czy gregoriańska, wszystkie one jedno mają na celu: wrócić do najprostszych, ale najważniejszych zasad, które nam pozostawił Jezus. Tylko – co to znaczy? Odpowiedź na to pytanie stanowiła o klęsce lub zwycięstwie reformy. Co to znaczy wrócić do najprostszych zasad, które nam zostawił Jezus, albo, powiedzmy dokładniej, do zasady miłości? Czy to ma oznaczać, że trzeba odrzucić wszystkie instytucje, jakie powstały na przestrzeni lat życia Kościoła, odrzucić je jako wadzące, przeszkadzające czy nawet bezsensowne? Owszem, były i takie reformy, ale są one tak samo błędne, jak błędne jest pozostawanie w starych, niezrozumiałych formach. Rozmaicie reformy wyglądały, rozmaite były warunki, w których trzeba je było przeprowadzać. I tak dochodzimy do tego słynnego dzisiaj słowa aggiornamento, którego nawet Francuzi i Anglicy nie tłumaczą, ale podają w oryginalnym brzmieniu. Słowa ostatniego soboru, które można by przetłumaczyć: „odnowa”. To jest też troską dzisiejszego Kościoła, to było troską ostatniego soboru – jak wprowadzać ewangeliczną prawdę w to życie, którym dzisiaj żyjemy.


*


     Dnia dwudziestego piątego stycznia tysiąc siedemdziesiątego siódmego roku była Kanossa świadkiem widowiska, na jakie nowa era czekała jedenaście wieków. (…)
     Z domu zajmowanego przez króla wysunęła się w godzinach porannych milcząca procesja. Przodem szedł dziadek kościelny z czarnym krzyżem, za dziadkiem postępowało w dwóch rzędach dziesięciu mężów z głowami spuszczonymi, z rękoma splecionymi na piersiach. Mieli oni wszyscy na sobie długie, szare tuniki, spadające do kolan.
     Zmierzali wolno, poważnie ku zamkowi, a kiedy stanęli u podnóża skały, przed pierwszą bramą, zdjęli z nóg obuwie, z głów czapki. Jeden z kanoników kanoskich, którzy czekali na nich, posypał im głowy popiołem i ustawił w półkolu.
     Zaraz potem rozbrzmiał przejmujący śpiew księży.
     – Miserere – błagali kanonicy. Zmiłuj się nade mną, Panie – łkała skarga Psalmów pokutniczych, płynąc pod górę, do gniazda skalnego, z którego stary orzeł w sukni kapłana spoglądał na powszednie smutki ludzkie z obojętnością przeznaczenia.
     Śpiew przywołał na mury całą załogę. Tysiące ciekawych spojrzeń zsuwało się po skale, a kiedy się przekonały, kto wzywał zmiłowania Boskiego, zdziwiły się wszystkie.
     Bo tam na dole, w śniegu, przed bramą zamkniętą, stał król Henryk ze swoimi doradcami, boso, z głową odkrytą. Wiatr podwiewał im tuniki, zasypywał im oczy białym, lodowatym pyłem. Dygocąc z zimna, wyciągali od czasu do czasu ręce do nieba.
     Wstyd, gniew, rozpacz pokonanego miotały duszą Henryka. Usiłował on zachować spokój, zapomnieć o Grzegorzu, wmówić w siebie, że korzy się tylko przed Bogiem. Ale walczył daremnie z uczuciami ludzkimi.
     Gorzkie, palące łzy spętanego jeńca, rzuconego pod stopy zwycięzcy, trysnęły spod jego powiek.
     Obok niego płakali głośno urywanym, dławiącym płaczem zdeptanej dumy doradcy korony niemieckiej.
     Którzy stali jeszcze niedawno na szczycie potęgi ziemskiej, pierwsi pomiędzy pierwszymi, wyniesieni ponad wszystkich mocarzy katolickich, którzy rozkazywali królom i książętom – grzęźli w śniegu, kostnieli z zimna, głodni, nędzni, równi włóczęgom, wypędzonym za bramę.
     Obraz poniżenia najpotężniejszego władcy chrześcijaństwa zmienił zdziwienie załogi kanoskiej w przestrach. Ani jednych ust nie skrzywił uśmiech urągliwy, ani jedno oko nie błysnęło szyderstwem. Głucha cisza zaległa mury i dziedzińce warownego grodu.
     Każdy z tych wojowników widział w życiu niejednokrotnie pokuty okrutne, lecz były to najczęściej pokuty dobrowolne. Nie tylko zwykli śmiertelnicy nakładali na siebie ciężkie kary za winy popełnione. I cesarze, i królowie przyodziewali się w szare tuniki, posypywali sobie głowy popiołem, stawali w kruchtach kościołów i prosili przechodniów o przebaczenie, o modlitwę. Gwałtowne czasy grzeszyły i żałowały za grzechy gwałtownie.
     Ale to, co się działo przed bramami Kanossy, nie było zwykłą pokutą religijną. Tam stał świecki naczelnik Kościoła, korzący się przeciw swej woli przed naczelnikiem duchownym, którego nienawidził, z którym walczył, zmuszony poniesioną klęską do hołdu. To nie był pokutnik, lecz zwyciężony przeciwnik.
     Różnicę tę odczuli nawet prości rycerze. I przeraziły się ich serca butne, bo ujrzały nagle nad sobą potęgę, której nie uznawały w rzeczach świeckich. Jeśli cesarza rzymskiego, seniora całego rycerstwa, spotkała za nieposłuszeństwo kara tak bolesna, to cóż czeka ich za grzech pychy i swawoli ludzkiej?
     Z trwogą zabobonną podniosło się niejednemu oko na lewe skrzydło pałacu, zamieszkane przez Grzegorza.
     Sługom miecza zdawało się, że papież rozkoszuje się w tej chwili odurzającym uczuciem triumfu. Zdeptał wroga, który groził jego spokojowi, który go znieważył, zbezcześcił. Małoż powodu do radości?
     Rycerze, przykładający miarę własnych pojęć do Grzegorza, nie wiedzieli, że rzekomy zwycięzca leżał w kaplicy zamkowej krzyżem i błagał Boga o pomoc, o radę.


Teodor Jeske-Choiński, Tiara i korona



     Ja, Kalikst, biskup, sługa sług Bożych, Tobie umiłowanemu Synowi Henrykowi, z Bożej łaski cesarzowi rzymskiemu Augustowi, zezwalam, aby wybory biskupów i opatów królestwa niemieckiego, którzy podlegają królestwu, dokonywały się w Twojej obecności, bez symonii i jakiegokolwiek gwałtu. (…) Wybrany zaś niechaj otrzyma od Ciebie za pomocą berła lenna (regalia), i to, co Ci z tego tytułu wedle prawa winien będzie, niech wypłaci. Kto zaś z innych stron cesarstwa zostanie wyświęcony, w ciągu sześciu miesięcy lenna za pomocą berła od Ciebie ma otrzymać, i to, co Ci z tego tytułu wedle prawa winien będzie, niechaj wypełni; z wyjątkiem tego wszystkiego, co oczywiście należy do Kościoła Rzymskiego. (…)


Konkordat Wormacki, 1122 r.