To było takie proste. Gdy przychodziłeś
podrapany, posiniaczony, rozżalony, rozbeczany,
wgramolić się jej na kolana i wtulić się w nią i
słuchać, jak jej serce bije.
Płacz przechodził w pochlipywanie. Odpływała
gorycz. Było ci dobrze, tak dobrze, że zasypiałeś.
Potem nadszedł czas, gdy
denerwowała cię jej dobroć. Nie mogłeś znosić jej
milczenia i smutnego spojrzenia, gdy coś
złego popełniłeś. Niechby zrobiła
awanturę, niechby krzyczała, a nawet zbiła.
Potem poszedłeś w świat. Z wielkimi
planami i nadziejami, pełen wiary w
ludzi. A teraz wracasz. Tak jak wtedy:
rozżalony. Do niej. W pokoju jest
cicho, czyściutko jak dawniej, matka pomiędzy starymi
meblami krząta się ucieszona, żeś
przyszedł. „Może się herbaty napijesz?”
Napijesz się, bo to ci da okazję do
zatrzymania się tu dłużej. Ona nie wie i nigdy nie będzie
wiedzieć, jak ci tego powrotu było trzeba.
Może później podejdzie i pocałuje twoją
głowę, nie wiedząc, jak bardzo na to
czekałeś. Czujesz, jak odpływa twoja
złość, rozgoryczenie, jak bierzesz w siebie
światło, jej dobroć.