Biblioteka


LUTER I REFORMATORZY



 



LUTER I REFORMATORZY


 
     Zachowałem w pamięci rozmowę z przypadkowo spotkanym pastorem protestanckim, który, patrząc na ludzi wychodzących w niedzielę z kościoła, powiedział do mnie: „To jest wasza przewaga. Wy nauczyliście chrześcijan chodzić na Mszę świętą w niedzielę, a nasze kościoły są puste”.
     Tak, to prawda. I w tym powiedzeniu kryje się istotna różnica pomiędzy katolicyzmem a kościołami reformowanymi. Bo w gruncie rzeczy, herezja Lutra, a także innych reformatorów tego czasu, dotyczyła przede wszystkim  i n s t y t u c j i  Kościoła. Spróbujmy tę rzecz pokazać w samych założeniach.
     Kościół jest społecznością ludzi wierzących w Chrystusa. Podstawą i punktem wyjścia dla tej społeczności jest Pismo Święte. Nowy Testament został spisany przez tych, którzy byli autentycznymi świadkami dla pierwszych gmin. Ale ponieważ człowiek jest człowiekiem i jego wewnętrzne przeżycia otrzymują zawsze kształt zewnętrzny, wobec tego od samego początku tworzyły się najrozmaitsze formy świętowania pamięci Jezusa: Jego Męki, Śmierci i Zmartwychwstania. Po pierwsze, była to Msza święta, która w swej istocie i podstawowym zarysie została ustanowiona przez samego Jezusa. Ale w miarę upływu czasu nabrała ona określonego historycznego kształtu: konkretne czytanie lekcji i ewangelii, psalmy, modlitwy, wezwania, gesty, szaty. Po drugie, na przestrzeni wieków, oprócz tej centralnej formy spotkań chrześcijańskich: Mszy św., powstawały najrozmaitsze inne formy liturgiczne: nabożeństwa, pieśni, obrzędy, modlitwy, gesty, procesje, pielgrzymki, które były wyrazem tego, czym żyła, w co wierzyła społeczność chrześcijańska. Z tych form korzystały następne pokolenia, aby wzbudzić w sobie wiarę, która tamtych ludzi ożywiała, i aby żyć na wzór Jezusa Chrystusa. I to jest celem liturgii, którą można nazwać zespołem instytucji świątecznych.
     Od samego początku w społeczności wiernych panowało najgłębsze przekonanie, że po to, aby być na co dzień prawdziwym naśladowcą Chrystusa, należy się wspólnie spotykać, by świętować Jego pamięć w obrzędzie Łamania Chleba. Ten akcent konieczności uczestniczenia w świętowaniu pamięci Męki, Śmierci i Zmartwychwstania Jezusa zawarty jest w Jego nakazie wypowiedzianym w czasie Ostatniej Wieczerzy: „To czyńcie na moją pamiątkę”. Chrześcijanie nie rezygnowali z tego mimo niebezpieczeństw, jakie spotkania eucharystyczne niosły, co miało miejsce w czasie prześladowania chrześcijan w pierwszych trzech wiekach, kiedy zebrania te umożliwiały władzom rzymskim stwierdzenie, kto jest chrześcijaninem, i dokonanie aresztowań.
     To przekonanie o konieczności uczestniczenia w niedzielnej Mszy świętej znalazło w czasach karolińskich kształt nakazu pod grozą grzechu. I to jest bardzo ważny i charakterystyczny akcent: nakaz. A więc chociaż ci się nie chce, chociaż „nie widzisz potrzeby”, to w imię posłuszeństwa, pod grozą, że oddalisz się ze społeczności wierzących, musisz przychodzić w niedzielę na Mszę świętą. I gdy przyjdziesz, chociaż nawet wcale nie masz na to ochoty, chociaż nie jesteś na to „nastawiony”, tylko dla tradycji, z przyzwyczajenia, ze strachu przed grzechem, nawet wtedy, gdy nie jesteś w stanie łaski uświęcającej – masz szanse, że jeżeli się włączysz w akcję nabożeństwa, poprzez wszystko to, co się nazywa obrzędem liturgicznym: słowa, pieśni, czytania, ceremonie, uruchomiona zostanie w tobie prawdziwa wiara: otwartość na Boga, na świat, na człowieka – miłość. Tę samą ideę niesie nakaz, również pod grozą grzechu: „przynajmniej raz do roku spowiadać się i przyjmować Komunię świętą w czasie wielkanocnym”, który został skrystalizowany w średniowieczu.
     Oprócz tych centralnych środków uświęcania się, do jakich Kościół zobowiązywał wiernych, były również inne formy. Tu wymienić należy przede wszystkim obowiązek – pod grzechem – postu (post – albo tylko w sensie powstrzymywania się od mięsa, albo w sensie ograniczenia ilości spożywanego pokarmu: posiłek trzy razy dziennie, w tym tylko jeden posiłek do sytości) w piątki całego roku, środę popielcową i niektóre wigilie wielkich świąt, np. Bożego Narodzenia.
     Należy również wspomnieć o obowiązku, także pod grzechem, modlitwy. Znowu zwracamy uwagę na ten zwrot „pod grzechem”. To znaczy: jeśli rezygnujesz z modlitwy, przynosisz sobie szkodę, odsuwając od siebie podstawowy środek, który ma ci dopomóc do intensywnego życia chrześcijańskiego. Pozbawiwszy się go, możesz dojść do obojętności i popaść w życie nieuczciwe. Tracisz łączność z Bogiem.
     Niezależnie od tego rodzaju nakazów „pod grzechem” stosowano też inne sposoby nacisku na wiernych, by wykonywali „uczynki zbawienne”. Były nimi odpusty – darowanie kar czyśćcowych – np. za odmówienie różańca, za uczestnictwo w pielgrzymce czy nabożeństwie itp.
     Gdy patrzymy w ten sposób na to zagadnienie, wszystko jest logiczne. Trzeba jednak widzieć niebezpieczeństwo, jakie kryje się w instytucjach religijnych. Każdy powtórzony czyn, słowo, ceremonia, śpiew, gest wyrastający z autentycznego przeżycia daje możność powrotu do tamtego przeżycia. Ale nie musi wywoływać tego przeżycia. Zależy to od naszej dobrej woli. Każda modlitwa, pieśń, gest, ceremonie liturgiczne łącznie z naszym uczestnictwem we Mszy świętej, które wyrosły z autentycznego przeżycia religijnego, przez nas powtórzone stwarzają tylko możliwość wzbudzenia w nas tego przeżycia na nowo. Ale nie w sposób automatyczny, lecz przy naszej świadomej współpracy, naszej dobrej woli. W tym akcie musi się niedwuznacznie zamykać świadomość, że ta uroczystość, nawet najświętsza, stanowi przygotowanie i pomoc do życia na co dzień.
     Istnieje niebezpieczeństwo przesunięcia akcentu, a nawet zafałszowania i wypaczenia. Po prostu zatrzymania się na instytucji religijnej, funkcji liturgicznej – a więc na członie pośrednim – bez dotarcia do istoty rzeczy. Pozostanie obowiązek, poczucie, że „należy uczestniczyć we Mszy świętej” czy też „zachowywać post”, a już nie dojdzie do przejścia tego przęsła i zrozumienia „po co”. Bo przeciw temu jeży się nasze lenistwo i bezwład. Bo w nas istnieje ciągły opór przeciwko bezinteresowności, bo to jest sprzeczne z krótkowzrocznie pojętym interesem, z naszym egoizmem. Dlatego wciąż łatwiej nam jest palić świeczki przed ołtarzem niż żyć uczciwie. I tak będzie się odmawiało pacierz rano i wieczór – dla samego odmawiania, będzie się pościło – dla poszczenia, chodziło na Mszę świętą – dla chodzenia na Mszę świętą z przeoczeniem, że to wszystko ma służyć naszej uczciwości na co dzień. Inaczej mówiąc: wciąż istnieje niebezpieczeństwo, że nastąpi przerost instytucji religijnych z niekorzyścią dla życia codziennego. Może stać się tak, że wierni wciąż będą siedzieli w kościele, a życie codzienne będzie zaniedbane, albo też, co nie jest jednoznaczne z tym pierwszym, że w samych instytucjach świątecznych ujrzą cel istotny i całą służbę Bożą ograniczą do nich. I tak dojdzie do jakiegoś rytualizmu, stojącego na granicy albo czasem już będącego zabobonem i magią – co moglibyśmy stwierdzić niejednokrotnie w tamtych czasach, np. w kulcie świętych i ich relikwii. – To, co miało być środkiem, stanie się celem.
     Z kolei trzeba przypomnieć, że społeczność wierzących w Chrystusa przybrała organizacyjny kształt Kościoła. Tak jak każda dojrzała społeczność ludzka, tak i Kościół nie stanowi jakiejś anarchicznej bandy, ale społeczność, na której czele stoją ludzie odpowiedzialni za nią. Powiedzmy bardziej konkretnie: odpowiedzialni za przekaz, który ta społeczność otrzymała od swojego Założyciela, i z kolei starający się w pełnym tego słowa znaczeniu wprowadzić go w życie swoje i tych, którzy się wokół nich zgromadzili. Ci, których określamy mianem hierarchii kościelnej, stoją na straży tego, aby była zachowana pamięć o Jezusie. To po pierwsze, a po drugie: aby ta pamięć była nieskażona, aby obraz Jezusa nie był fałszywy. Ale z czasem, z powodu najróżniejszych zadań, jakich musieli się podejmować duchowni parafialni i zakonni, a i z powodów czysto egoistycznych, doszło nie tylko do materialnej potęgi i wysokiej pozycji duchowieństwa w dziedzinie polityki wewnętrznej państwa, lecz do ich – częściowego przynajmniej – uniezależnienia się od funkcji religijnych w ogóle lub do traktowania tych spraw jako środka do innych, świeckich celów. I tak ci, którzy mieli być „sługami” – zgodnie z poleceniem Jezusa – stali się niejednokrotnie panami, książętami, wielmożami.
     Możemy powiedzieć, że taki stan zaistniał właśnie w tamtych czasach, kiedy doszło do reformacji. Namnożyło się kościołów, klasztorów, księży, zakonników. W kościołach wciąż odprawiane były Msze święte, nabożeństwa, procesje, odmawiano lub śpiewano brewiarz. Czy dlatego, że wszyscy nagle stali się tacy pobożni? Mówiąc skrótowo: bywało, że jakiś magnat, naszpikowany wiadomościami o wielkości i ważności Mszy świętej, w chwili nawrócenia albo pod koniec swojego życia stawiał kościół albo przynajmniej ołtarz w kościele, zapisywał jakiś majątek: kapitał, oszczędności, wieś albo parę wsi i zobowiązywał biskupa, proboszcza, opata lub przeora, aby po wieczne czasy była w jego intencji odprawiana jedna lub kilka Mszy albo codziennie śpiewano brewiarz. Doszło do tego, że brakowało księży do odprawiania Mszy i śpiewania brewiarza. Wobec tego, ażeby wola ofiarodawcy była spełniona, święcono księży wyłącznie w tym celu, żeby odprawiali taką jedną Mszę lub śpiewali ten brewiarz. Poza tym nie mieli żadnych innych obowiązków. Za to otrzymywali czasem mieszkanie, jedzenie, pensję wystarczającą do skromnego życia, ale bywała to egzystencja głodowa. Dość powiedzieć, że przypadało czasem na jeden kościół aż stu altarystów, a w niektórych miastach jeden ksiądz przypadał na czterdziestu ludzi świeckich.
     Czy to wobec tego nieprawda, że Msza święta jest czymś bezcennym i zbawczym? Prawda. Tylko to nie w tym sensie. Bo taki pan uważał, że przez sam swój pobożny zapis załatwia problem swojego zbawienia.
     W podobny sposób traktowała wieś odpusty i pielgrzymki: przerwa w pijackim i nieuczciwym życiu, po której wracało się do stanu poprzedniego, byle tylko odmówić ileś tam różańców, złożyć jakąś sumę na cele papiestwa, które, jak wierzono, dysponuje skarbcem Bożych łask w sposób niczym nieograniczony, niejako materialny.
     Żeby nie poprzestać na takich przykładach, powiedzmy jeszcze coś więcej: podobna sytuacja panoszyła się w owych czasach również w niektórych klasztorach. I tu nie chodzi mi o te tzw. rozwiązłe klasztory, które nie bardzo troszczyły się o życie religijne ani o życie kulturalne, ale właśnie o klasztory, które chciały żyć gorliwie, o klasztory, które postawiły na regułę, uważając, że świętość osiągnie się już przez to, że będzie bardzo surowo przestrzegana reguła zakonna. Właśnie reguła dla samej reguły. A przecież reguła nie może stać się celem. Bo człowiek może tak się uwikłać w przepisy, nakazy, paragrafy, że zagubi się w ich labiryncie, straci orientację, ku czemu mają zmierzać. A wszystko, łącznie z wczesnym wstawaniem, modlitwami dziennymi i nocnymi – powiedzmy dla uniknięcia nieporozumienia: z określoną ilością odśpiewanych czy odrecytowanych tekstów liturgicznych – z zachowaniem milczenia, całą surowością życia, to wszystko nie może urosnąć do samej istoty rzeczy, bo to przecież jest równoznaczne z zaprzeczeniem idei wiary chrześcijańskiej, której istotą ma być miłość. I tak się może stać, że to, co przynajmniej na początku wypływało z pragnienia postępowania za Chrystusem, później staje się tylko rytuałem. A tak było w wielu klasztorach ówczesnych.
     Ażeby tego niebezpieczeństwa uniknąć, trzeba mądrych przełożonych, którzy by pokierowali zakonną społecznością i jej ogromny potencjał duchowy zwrócili ku wyraźnym, wielkim celom. Oprócz rozsądnego kierownictwa potrzebna jest też stała opieka biskupów nad klasztorami.
     W tamtym okresie wszystkie kanonie zarezerwowane były dla synów szlachty. Wyższe stanowiska w hierarchii kościelnej, a przede wszystkim biskupstwa i opactwa, były okupowane przez rodziny arystokratyczne. Nadawanie tych stanowisk spoczywało w rękach króla. Nic też dziwnego, że bardzo często ludzie, którzy otrzymywali biskupstwa i opactwa, nie tylko nie byli przygotowani do pełnienia tych funkcji, ale w ogóle nie interesowali się tym, co miało być ich obowiązkiem, a jedynym przedmiotem zainteresowania był dla nich majątek związany z otrzymanym stanowiskiem.
     Źle było również z duchowieństwem parafialnym. Jeśli chodzi o proboszczów, to doszło do takiego paradoksu, że, praktycznie rzecz biorąc, biskup nie miał wielkiego wpływu na wykształcenie księży – księża nie kształcili się w seminariach, bo ich nie było, a tylko przy parafiach – a w ogromnej większości nie miał wpływu na obsadę parafii. O tym decydowali kolatorowie – ludzie, którzy fundowali parafie albo przyczynili się kiedyś do ich renowacji czy wyposażenia. Ci zagwarantowali sobie prawo do ich obsady. Oczywiście były wypadki poważnego traktowania tego przywileju, ale bardzo często odgrywały tu rolę sprawy finansowe i tak dochodziło nawet do przetargu: „ten zostanie proboszczem, kto mi da więcej jednorazowo, miesięcznie czy raz do roku”.
     Proboszcze czerpali dochody z beneficjów i nie troszczyli się o pracę duszpasterską nad powierzonymi im parafianami. Zlecali ją nędznie wynagradzanym wikariuszom, którzy swoim wykształceniem nie wyrastali ponad wiernych, a często nawet stali poniżej ich poziomu umysłowego. Sami proboszczowie nawet nie rezydowali w parafiach. Przeprowadzane w tamtych czasach kontrole stwierdzają, że taki stan rzeczy miał miejsce niekiedy aż w 90 procentach parafii.
     To wszystko widział Marcin Luter. Był księdzem i zakonnikiem (augustianin), uczonym i profesorem; człowiekiem o psychice bardzo skomplikowanej. Stanął przed ogromną piramidą instytucji, które funkcjonowały po części tylko dla siebie. Za jedyne wyjście uznał ich odrzucenie, ponieważ – tak uważał – wszystkie one są przeszkodą na drodze do autentycznej wiary w Chrystusa. Trzeba – tak głosił – Chrystusowi bezgranicznie zaufać. W tym wystarczająca pomocą jest Pismo Święte.
     Tym, co ostatecznie skłoniło Lutra do ujawnienia swoich przekonań, była akcja odpustów. Papież Leon X ogłosił w roku 1514, że wszyscy, którzy – obok wypełnienia zwykłych, duchowych warunków – złożą ofiarę pieniężną na budowę Bazyliki św. Piotra w Rzymie, otrzymają odpusty. Komisarzem tej akcji został mianowany książę Albrecht Brandenburski, metropolita w Moguncji, człowiek mający fatalną reputację, który część pieniędzy z tej imprezy zastrzegł dla siebie. Gdy kaznodzieja odpustowy Jan Tetzel, dominikanin, zbliżył się do Wittenbergi, przedstawiając w drastyczny sposób rolę czynnika pieniężnego, Luter nie wytrzymał i na Wszystkich Świętych 1517 roku ogłosił swoje 95 tez. Były to quaestiones disputatae. Stanowiły zaproszenie do dyskusji; tematem ich wszystkich były odpusty, ale ponieważ starał się iść możliwie głęboko, poruszył szereg istotnych spraw religii chrześcijańskiej.
     Jego hasłem jest „sama wiara”: tylko wiara może nas zbawić, już nawet nie uczynki. Nawet uczynki są podejrzane, bo mogą być obłudne, interesowne. W imię prawdziwej wiary Luter odrzucił sakramenty, oprócz dwóch: Chrztu i Eucharystii. Zresztą Eucharystii nie rozumiał. Nie wyszedł poza ciasne, scholastyczne sformułowania. Nie ujmował Mszy świętej jako uobecnienia Męki, Śmierci i Zmartwychwstania Jezusa Chrystusa – tak jak podawali starożytni pisarze chrześcijaństwa. Stąd wynikło szereg nieporozumień. Odrzucił śluby zakonne, celibat księży i całą hierarchię z papieżem na czele – bo po prostu to wszystko jest nieważne: zbawieni będziemy przez wiarę. Powoływał się, jak twierdził, nie na nowe hasła, nie chciał być nowatorem, ale tym, który nawiązuje do najautentyczniejszych dawnych tradycji, sądził, że powołuje się na starożytny Kościół.
     Jak ocenić naukę Lutra? Gdybyśmy chcieli przyjrzeć się bliżej jego założeniom, to musielibyśmy powiedzieć, że wyszedł on z założeń ewangelicznych – że tylko wiara może nas zbawić. Ale je zubożył. Bo Kościół uczy, że musi to być wiara żywa; wiara, która legitymuje się życiem uczciwym, czynami bezinteresownymi – z wiary jak z kwiatu wyrastać mają owoce: czyny. A po drugie Kościół uczy, że instytucje religijne są niezbędne, choć mają wartość służebną. Mają służyć w tym celu, abyśmy mogli głębiej wierzyć – ażeby żyć tak jak Jezus.
     Czy faktycznie stało się tak, jak głosił Luter, Kalwin i Zwingli? Czy istotnie udało się ich uczniom ominąć instytucje religijne? Nie, bo to jest niemożliwe. Ograniczyli ich rozmiary. Ale możemy u nich stwierdzić, nawet w okresie bardzo wczesnym, istnienie najrozmaitszych form nabożeństw religijnych, a również hierarchii kościelnej (np. intendenci, superintendenci), nie mówiąc o innego typu instytucjach, jak np. w wypadku Kalwina – inkwizycji, która skazała na spalenie mnóstwo ludzi.
     Od tamtych czasów upłynęło wiele lat. Postawmy sobie pytanie: jak wygląda sytuacja współczesna protestantyzmu? Nie jest on jednolitym organizmem, ale przypomina kolorową mozaikę. Na całość składają się małe lub większe społeczności, różniące się bardzo od siebie. Są takie, które odrzuciły prawie wszystkie instytucje religijne łącznie z Eucharystią. Wierni, jeżeli się spotykają, to tylko po to, by śpiewać psalmy i słuchać kazań: wykładu Pisma Świętego – a więc w końcu znowu jakaś instytucja. Z drugiej strony są odłamy, które praktykują Mszę świętą i sakramenty, a nawet kultywują życie zakonne.
     Gdy to piszę, mam przed oczami smukłe postacie w białych prostych habitach z klasztoru Taizé. Wśród nich brat Roger Schutz, współtwórca tej jedynej w swoim rodzaju wspólnoty ekumenicznej.
     Czy dojdzie do jedności pomiędzy Kościołem katolickim a protestanckim? Ufamy, że tak. Chociaż to jeszcze długa droga.


*


      1. Pan nasz i nauczyciel, Jezus Chrystus, mówi: pokutę czyńcie itd., chce, iżby całe życie wiernych było pokutą.
      3. Rozumie on nie tylko wewnętrzną pokutę. Owszem wewnętrzna pokuta jest niczym, jeśli nie okazuje na zewnątrz rozmaitych uśmierceń ciała.
     36. Każdy chrześcijanin, jeśli tylko ma prawdziwy żal i skruchę za swoje grzechy, otrzymuje zupełne przebaczenie grzechów i winy, co należy mu się bez listów odpustowych.
     38. Przebaczenia papieskiego i jego udzielania nie należy wcale lekceważyć, gdyż (- jak już powiedziałem -) jest oznajmieniem przebaczenia Boskiego.
     44. (…) Przez dzieło miłości wzrasta miłość, a człowiek staje się pobożniejszym, przez odpust zaś nie robi się lepszym, ale tylko pewniejszym i wolniejszym od kary.
     45. Należy pouczyć chrześcijan, iż ten, co widzi ubogiego i mimo to kupuje odpust, ten nie odpust papieża nabywa, ale gniew Boży ściąga na siebie.
     46. Należy pouczyć chrześcijan, iż oni, gdy nie są zbyt bogaci, powinni zatrzymać to, co potrzebne dla ich domu, a nie wyrzucać na próżno na odpusty.
     94. Należy upominać chrześcijan, aby oni starali się iść za swą głową, za Chrystusem, przez krzyż, śmierć i piekło.
     95. Tak też raczej przez liczne przykrości dostąpią oni nieba (prędzej) niż przez ufanie beztroskiej pewności.


Tezy Marcina Lutra – z roku 1517  



     (Tomasz More, angielski humanista, prawnik i mąż stanu, był kanclerzem Anglii za rządów króla Henryka VIII. Bronił nauki katolickiej, polemizując z Lutrem. Nie uznał małżeństwa króla, które ten zawarł z Anną Boleyn, rozwiódłszy się z pierwszą swą żoną. Odmówił złożenia przysięgi na nowy, protestancki ustrój Kościoła w Anglii, czyniący z króla zwierzchnika tego Kościoła. Zginął ścięty w londyńskim więzieniu Tower, 7 lipca 1535. Ogłoszony świętym w roku 1935).
     Na podziękowanie More’a za jadło ów człowiek burknął tylko i kaszlnął, chociaż Margaret na pewno go opłaciła. Patrzył na tego osiłka o kwadratowych barach, ze szpakowatą szczeciną włosów, brzękającego pękiem kluczy i krótkim knechtowskim mieczykiem. Na pewno znał go ze dwadzieścia pięć lat, od czasów, kiedy siwiejąca czupryna była brunatna czy może ruda, a Tomasz More jeździł do więzienia odwiedzać swoich klientów jako obrońca.
     (…) Ale człowieku… – Dziękuję wam, zabierzcie to, nie będę więcej jadł. – Człowieku, czy loch i pieniek muszą hańbić? Z takim łoskotem zamykasz drzwi na wszystkie zasuwy, jakby twój więzień miał siły dwóch Herkulesów, a zamiary podpalacza Londynu.
     Tak. Tron angielski stoi dziś mocno i wysoko. Co i chwała Bogu. Dziadom i ojcom zalazły za skórę ciernie Dwóch Róż, a król Harry, jasnowłosy i rumiany, dotąd jeszcze nie strwonił tego olbrzymiego skarbu zaufania, który jako książątko otrzymał w młode, czyste ręce. Panie Boże, miej w opiece króla.
     Co wmówią jeszcze – później – ludowi tego miasta? Ludowi, który przecież dobrze go zna, skoro przez tyle lat przychodził do niego, More’a z Lincoln’s Inn, po sprawiedliwość, ale jest łatwowierny i zmienny jak każde zbiorowisko ludzkie. Jaką sławę czy osławę zostawi tu po sobie Tomasz More? W tej chwili pojął, że choć i nie myślał o tym – spodziewał się przecież pamięci pięknej. Cóż, nie o to w ostatku idzie, Boże Żywy, nie o pamięć. (…)
     Mój piękny dzień o ileż był skromniejszy – wspomniał naraz i uśmiechnął się – ale za to całkiem niedawny. Piękny dzień, swobodny. Kiedy to nie poszedł był na koronację Anny Boleyn. Z Margaret i z jej mężem przechadzali się po nadbrzeżu, a cicho było, cały Londyn ruszył patrzeć i krzyczeć, i kłaniać się „ladacznicy”, jak ją lud nazywał, i zbierać grosze. Chodząc w ciszy mówili – chyba o pięknych rzeczach, a może i o zwyczajnych – ale w poczuciu niezwyczajnej swobody.
     Czy piękno może zawieść? Zmylić? Oszukać? Całe życie nie wątpił, że piękno i mądrość to proste i bezpieczne drogi do Ojca Światłości.


Hanna Malewska, Sir Tomasz More odmawia



     (…) Lecz do tego prowadzę, że chociaż w tych sporach chrześcijan bronimy różnych poglądów, to jednak z miłości dla Rzeczypospolitej chrześcijańskiej zgadzamy się na wspólne imię. Prosta to jest rada, ale jednak szczera, a dla narodu naszego i Rzeczypospolitej przyniosła korzyść, bo choć inne królestwa zostały wzburzone i zachwiane domowymi wojnami, nasze przecież zachowała ona w spokojnym i nienaruszonym związku (…)


     Ja zaiste zachowuję naukę katolicką rzymską, siostra moja idzie za kalwińską, a jednak nas to nie rozdziela. Wyznaję także, że będąc młodzieńcem, przeszedłem na wyznanie luterskie, lecz gdy przy studium humaniorów przetrząsłem wszystkie księgi, a wśród tego zapoznałem się także z świętymi doktorami, doszedłem do przekonania, że należy pogodzić się z nimi, i wróciłem tam, skąd odszedłem. A pozostaje rzecz najważniejsza: autorytet religii Kościoła katolickiego, po którego usunięciu nie będzie już żadnego końca nowych rozterek. Tyle o sobie samym, każdy bowiem sam o sobie stanowi.


Wyjątek z listu Jana Zamojskiego wysłanego
w r. 1600 do króla angielskiego Jakuba I