Biblioteka


JEZUICI



 



JEZUICI


     Ktoś kiedyś powiedział, że gdy skończą się rozmowy o starych Polakach i nieboszczce Austrii, na temat pogody i polityki i nuda zacznie wszystkich usypiać, to wystarczy wsadzić kij w mrowisko powiedzeniem: „A jezuici to co?” Wtedy posypią się najrozmaitsze określenia: wywiad Watykanu, najbogatszy zakon Kościoła, arystokracja duchowieństwa; z drugiej strony – najlepsi konferencjoniści, duszpasterze inteligencji, wszechstronnie wykształceni, najbardziej rewolucyjny element w Kościele, z przytoczeniem takich nazwisk, jak np. Teilhard de Chardin czy Karl Rahner. Zresztą można by jeszcze długo wymieniać, co o nich się mówi. Świadczy to, że byli – i w pewnym sensie są – zjawiskiem nieprzeciętnym.
     Jezuici zerwali z klasyczną (zwłaszcza u benedyktynów) stabilitas loci – stałością miejsca pobytu, zerwali z klasyczną dotąd dla wszystkich klasztorów modlitwą chórową brewiarza, ale – co najważniejsze – odstąpili od teoretyzowania, odstąpili od „czystej” nauki, a przeszli do stosowania jej na użytek duszpasterstwa od filozofii i teologii do teodycei i apologetyki. Można ich było spotkać na rozmaitych wydziałach wyższych uczelni. Kończyli je nie po to, aby kontynuować potem studia w danej dziedzinie, ale aby pomogły im w duszpasterstwie. Ich hasłem: „OAMDG” – Omnia ad maiorem Dei gloriam – wszystko na większą chwałę Bożą. Praca nad zbawieniem dusz we wszystkich formach i na wszystkich frontach: u niewierzących, u błędnowierców i u wierzących.
     Zakon jest zorganizowany na sposób wojskowy. Na czele stoi generał wybierany dożywotnio, co daje m. in. możliwość jednolitego kierunku na dłuższej przestrzeni czasu. Trzon zakonu stanowią zakonnicy, którzy po 10 latach, po zakończeniu studiów i wyświęceniu, zostają dopuszczeni do złożenia, oprócz trzech uroczystych ślubów (posłuszeństwa, ubóstwa i czystości), ślubu czwartego: posłuszeństwa Stolicy Apostolskiej. Reguła Towarzystwa Jezusowego zobowiązuje do bezwzględnego posłuszeństwa przełożonym (w daleko większym stopniu niż w dotychczasowych zakonach). Odnosi się to tak do wskazań ogólnych, jak i szczegółowych instrukcji. Jakaś absolutna koncentracja sił w wytyczonym celu, pełne podporządkowanie woli wszystkich władz duszy. I to nie jest tylko zewnętrzna tresura. Podbudową tej dyscypliny jest życie wewnętrzne, umacniane stosunkowo częstymi rekolekcjami.
     Do papiestwa tzw. okresu reformacji, papiestwa, któremu już wszystkie koncepcje polityczne rozlatywały się, na które spadały coraz to nowe druzgocące ciosy, które musiało znosić coraz boleśniejsze upokorzenia, przychodzi w roku 1540 św. Ignacy Loyola ze swoimi przyjaciółmi, oddając siebie na jego usługi. Siebie i swoją po wojskowemu zdyscyplinowaną grupę. Dowodem na to, że organizacja ta odpowiadała potrzebom tego trudnego wieku, był szybki rozrost zakonu. W roku 1551 otworzono „Collegium Romanum”. W chwili swojej śmierci (1556) św. Ignacy miał 1000 towarzyszy.


     Do Polski sprowadził jezuitów kardynał Hozjusz już w 1564 roku. W XVI, XVII i XVIII wieku jezuici prowadzili większość szkół średnich w Polsce; mieli też dwie akademie – szkoły wyższe – w Wilnie i Lwowie. Jezuitami byli: święci Stanisław Kostka (+ 1568) i Andrzej Bobola (+ 1657); Jakub Wujek z Wągrowca, genialny tłumacz Pisma Świętego na język polski, i Piotr Skarga (+ 1612), natchniony kaznodzieja; misjonarze Wojciech Męciński, umęczony w Japonii (1643), i Jan Beyzym, opiekun trędowatych na Madagaskarze (+ 1912); poeta Maciej Sarbiewski (+ 1640), i pisarz, publicysta, dziennikarz Franciszek Bohomolec (+ 1784); Kasper Drużbicki (+ 1660) pisarz ascetyczny i krzewiciel kultu Najświętszego Serca Jezusa w Poznaniu i Józef Rogaliński (+ 1802), fizyk, matematyk, twórca obserwatorium astronomicznego i meteorologicznego w tymże mieście.


*


     Niech wszyscy starają się usilnie tego (tj. posłuszeństwa) jak najwięcej przestrzegać i w nim celować nie tylko w rzeczach obowiązku, lecz także w innych, chociażby nic więcej jak tylko znak woli przełożonego bez żadnego wyraźnego nakazu spostrzeżono. Powinno się mieć przed oczami Boga Zbawiciela i Pana naszego, z powodu którego okazuje się posłuszeństwo człowiekowi i dbać o to należy, aby postępowano w duchu miłości nie zamąconej żadną obawą, tak iżbyśmy ze stałym umysłem do tego przykładali się, by nie pominąć niczego w doskonaleniu się, które za łaską Bożą możemy osiągnąć w bezwzględnym przestrzeganiu wszystkich ustaw, oraz abyśmy jak najdoskonalej wszystkie nerwy sił naszych wytężyli na wykonywanie tej cnoty posłuszeństwa przede wszystkim wobec najwyższego kapłana, następnie wobec przełożonych Towarzystwa we wszystkich sprawach, na które może rozciągać się posłuszeństwo w duchu miłości, i na głos jego, tak jak gdyby pochodził od Chrystusa Pana, jak największą gotowość okazywali, porzucając każdą rzecz, nawet literę zapoczętą a niedokończoną.
     Powinniśmy wszystko, co nam zlecono, spełniać z największą szybkością, duchową radością i stałością, przekonywając siebie samych, że wszystko to jest słuszne, i wyrzekając się wszelkiego naszego zdania i sprzecznego sądu w ślepym niejako posłuszeństwie… Niech będzie każdy przekonany, że ci, którzy żyją w posłuszeństwie, muszą dozwolić Boskiej opatrzności, aby poruszała i kierowała nimi za pośrednictwem ich przełożonych, tak jak gdyby byli trupem, który pozwala poruszać sobą w jakąkolwiek stronę i obchodzić się ze sobą w jakikolwiek sposób; albo podobnie jak kij starca, który temu, kto go w rękach trzyma, służy wszędzie i we wszystkim, do czego tenże zechce go użyć.


Constitutiones et declarationes examinis generalis
Societatis Jesu. Pars VI
, cap. I; r. 1577



     Szedł przez cuchnący labirynt uliczek, zastanawiając się, zali przebiegła matrona nie wskazała mu umyślnie miejsca, w którym niepodobieństwo było coś odnaleźć. Darmo wypatrywał różanego godła. Na skrzyżowaniach wąskich uliczek wiatr kręcił leje z piasku i zasypywał gryzącym pyłem oczy. Niechlujne odpadki zalegały drogę. Na schodkach domów siedziały kaprawe dzieci w łachmanach, żółte i nędzne, bezmyślnie spoglądające na nieznajomego. Szacowny, skądinąd, lecz we współżyciu przykry cech garbarzy, miał tutaj swoje siedlisko. Złośliwy fetor zatruwał powietrze. Ciemne sienie zionęły plugawą wonią i pleśnią. Na samą myśl o zaglądnięciu do której z tych ponurych jaskiń Pawło czuł niechęć do samego siebie. Potrzebnie tu lazł! (…) Już chciał zawrócić, gdy nagle stanął jak wryty…
     O kilkanaście kroków przed nim, z ciemnej gardzieli przecznicy, wyszedł szybkim krokiem – Staszko. Pawło przetarł kilka razy oczy, by się upewnić, że nie śni. Nie śnił. Staszek to był we własnej osobie. Poznawał jego cynamonowy żupanik i pas srebrnymi ćwieczkami nabity. Chciał nań zawołać, lecz zamilkł nagle, gdyż pojawienie się chłopca na ulicy wywołało ruch. Kaprawe dzieci, siedzące bezmyślnie na schodkach, leciały z piskiem radosnym. Już go otoczyły chmarą, niby wróble, czepiając się rąk i żupana. Z czeluści któregoś domu wyjrzała młoda, wynędzniała kobieta z dzieckiem na ręku i skinęła mu głową przyjaźnie. Staszko pod osłupiałym wzrokiem brata wszedł do sklepiku piekarza, zostawiając gromadę dzieci na drodze, i wyszedł po chwili obładowany naręczami obarzanków. Rozdawał je wrzeszczącym z uciechy dzieciom, śmiejąc się i pilnując sprawiedliwego podziału. Teraz usiadł w słońcu na brzegu kamiennej studni. Małą, kilkuletnią dziewczynkę, która nie mogła dostać cembrowiny, podniósł w górę i posadził przy sobie, głaszcząc jej rozczochraną głowinę. Młoda kobieta, ta sama co wpierw, podeszła huśtając dziecko. Dwie bezzębne staruchy wylazły z jakiegoś kąta, niby dwie poczwarne jaszczurki do słońca.
     Gdy pieczywo znikło, oniemiały ze zgrozy i wstydu Pawło ujrzał, że Staszko opowiada coś, jak gdyby nauczał, tłumaczył, a dzieci powtarzają za nim chórem. Wsłuchał się w gwar piskliwych głosików i rozeznał w nich słowa pacierza. Stał jak wrośnięty, nie wiedząc, co począć. Każda żyłka trzęsła się w nim z oburzenia, krew biła falą gorącą do głowy. Zapomniał istnienia Lizy i właściwego celu przyjścia. Zapomniał naraz wszystkiego. Kostka, kasztelanic Kostka – jego brat – siedział wśród plugawej hołoty niby bakałarz wędrowny lub żak za łyżkę strawy uczący, siedział z miną zadomowioną zgoła i wesołą! Opatrzność go tu, Pawła, skierowała, by odkrył to wstrętne błazeństwo i koniec należyty położył. Opanował z wysiłkiem gniew i spokojnie na pozór zbliżył się ku studni.
     – Chodź doma – rzekł krótko do brata.


Zofia Kossak, Z miłości