Biblioteka


MISJE W AZJI



 



MISJE W AZJI


     Chińczyków jest około 900 milionów. W roku 2000 będzie ich miliard. Hindusów jest ponad 600 milionów. Japończyków ponad 100 milionów.
     Oczywiście, nie liczebność rasy jest istotna. Ale jest faktem, że punkt ciężkości przesunął się i przesuwa się coraz bardziej z Europy na inne obszary: na Amerykę, Azję i Afrykę, z białych na kolorowych.
     I tu dochodzimy do pytania: a co z katolicyzmem? Był czas, że kolorowi ujrzeli w nim czynnik stojący na usługach imperializmu państw kolonialnych i poczęli go zwalczać. Bywa, że i dziś tak na katolicyzm patrzą.
     Św. Franciszek Ksawery, który został wysłany w roku 1541 do Azji, nawracał mieszkańców wybrzeży Indii i Cejlonu, półwyspu Malakka, wysp Moluki, Japonii. W krótkim czasie liczba nawróconych wyniosła około 160 tysięcy. Ale wnet też nastąpiły krwawe prześladowania (1587-1660), w czasie których zginęło kilka tysięcy chrześcijan (m.in. Polak, ks. Wojciech Męciński). Od roku 1644 nie miał wstępu do Japonii żaden misjonarz katolicki. Podobnie stało się w Chinach po potępieniu systemu akomodacyjnego przez Benedykta XIV w roku 1742).
    Zostańmy na chwilę przy Japonii. Jej mieszkańcy są wyznawcami religii szinto i buddyzmu, który tu przyszedł w VI wieku. Obie mają u podstaw tę samą prawdę o Bogu immanentnym w świecie. Prawda ta przeniknęła całą kulturę tego narodu. Stworzyła konstrukcję imponującą, promieniując na zwyczajne, codzienne życie. Przykłady można podawać bez końca. W Tokio, gdzie najdroższe parcele budowlane świata, wszędzie, na każdym kroku – zieleń. Również i w mieszkaniach rośliny, kwiaty, kamienie. Każdy Japończyk ma swój ogród, ogródek, choćby w paczce na jednym metrze kwadratowym ziemi albo jeszcze mniejszy. Bo chce być blisko Boga, który jest w przyrodzie. Na ulicy japońskiej wciąż pełno ukłonów, uśmiechów. Na dworcach kolejowych i metra nie ma przepychania się, potrącania. Na światłach czerwonych kierowcy wyłączają światła mijania. Na ulicy widać ludzi z tamponami na ustach – to ci, którzy mają katar i nie chcą zarażać innych. A to wszystko dlatego, aby nie zrobić przykrości człowiekowi, w którym Bóg mieszka. Troska o dzieci jest kolejnym wynikiem takiej postawy. Nie widzi się zupełnie wózków dziecinnych. Matki noszą swe malutkie dzieci na plecach. Daje to im macierzyńską łączność w latach, w miesiącach, gdy ten kontakt jest najbardziej potrzebny. Sylwetka statystycznego Japończyka jest wysportowana. Nie ma ludzi opasłych. Japończycy dbają o ciało, w którym mieszka Bóg.
     Szczególny szacunek, szczególną dbałość wykazują wobec kwiatów bardzo pięknych, potężnych drzew, źródeł dobrej wody, wielkich rzek, wysokich gór, bo w nich w sposób szczególny mieszka Bóg. Podobnie gdy chodzi o ludzi bardzo mądrych, bardzo dobrych. Podobnie wobec ludzi piastujących władzę. Na tej linii należy rozumieć szacunek dla cesarza, który pełni najwyższą władzę.
     To nie znaczy, że Japończycy nie modlą się do Boga. Mają świątynie. Gdy tylko można – w pięknych parkach, pełnych kwiatów, rzadkich, wspaniałych drzew, koniecznie zawsze ze stawem, strumykiem. Sama świątynia zbudowana z przepięknego drewna, o znakomitej architekturze, ślicznie rzeźbiona i malowana. Japończycy stają przed ażurową bramą do przybytku, oddają ukłon, potem stają wyprostowani z rękami złożonymi. Ale to nie jest modlitwa do Boga transcendentnego. Świątynie są zbudowane ku czci kogoś wielkiego, np. cesarza z dynastii Mejgi. Dynastii, która bardzo dużo dobrego zdziałała dla narodu. Japończycy modlą się do Boga, który w sposób szczególny był obecny w tych ludziach. Modlą się przy ich prochach.
     Najczęstszym typem modlitwy praktykowanym przez Japończyków jest medytacja typu zen. Zen to jeden z odłamów buddyzmu. Słowo medytacja jest tu błędne, bo kojarzy nam się z rozmyślaniem. A tymczasem jest to stan duszy wprost przeciwny jakiemukolwiek intelektualnemu rozważaniu. Polega na tym właśnie, by nie myśleć, nie wyobrażać sobie, nie przeżywać żadnych uczuć, ale zapaść w siebie, uspokoić się, uciszyć. W pozycji najlepiej kwiatu lotosu, a przynajmniej siedząc na ziemi, ze skrzyżowanymi nogami, z dłońmi na kolanach, o wyprostowanym kręgosłupie i z wpół przymkniętymi oczami – trwać tak w bezruchu. W ten sposób „medytują” trzy albo dwa razy dziennie, przez godzinę albo 30 minut. A zawsze – krócej czy dłużej – przed każdą ważną czynnością. Na to, żeby się połączyć z Bogiem, który mieszka w człowieku. A wtedy każde słowo, każdy czyn, każdy gest będzie doskonały.
     W tym wszystkim najważniejszy jest stosunek Japończyka do swojej pracy. Podstawowe tutaj jest poczucie przynależenia do świata, w którym mieszka Bóg. Ono rzutuje na zupełnie inne od europejskiego podejście do życia, do śmierci, także do pracy. Japończyk wie, że ma do wykonania jakieś zadanie. Tak jak je ma kamień, drzewo, zwierzę. W miarę dorastania pyta się coraz wyraźniej: co mam do spełnienia w świecie. Praca w konsekwencji staje się treścią jego życia. Przez pełne zaangażowanie się w pracę, w przedmiot, nad którym pracuje, ma możność złączyć się z Bogiem. I tak też Japończyk nie ogranicza czasu swej pracy w swoim zakładzie do ośmiu godzin. Niechętnie bierze urlopy. Jedną z jego największych tragedii osobistych jest bezrobocie. Świadczy ono o tym, że gdzieś popełnił życiowy błąd. Bo Bóg go stworzył, aby wykonywał jakieś zadanie, a tymczasem okazuje się, że jest niepotrzebny. Wspaniałe wyniki japońskiej pracy, które podziwiamy – np. aparaty fotograficzne, zegarki, radia, magnetofony, samochody – są wynikiem innych motywacji niż nasze.
     Po nakreśleniu tych paru linii charakterystycznych dla religii japońskiej można by zapytać, po co Japończykom jeszcze chrześcijaństwo. Jeżeli dzięki swojej religii potrafili stworzyć tak wspaniałą kulturę, to może z naszej strony wystarczy się cieszyć i podziwiać.
     Będąc w Tokio, uczestniczyłem w kościele katolickim we Mszy świętej niedzielnej. Po jej skończeniu przechodziłem przez sale parafialne. I tu natknąłem się na tych ludzi, którzy przed chwilą byli w kościele. Rozmawiali, śmiali się, pili kawę, zagryzali ciasteczkami. To mnie zaskoczyło. Ale jeszcze nie rozumiałem, w czym rzecz. Następnego dnia było spotkanie grupy modlitewnej w kaplicy na plebanii. Zgromadzeni utworzyli krąg i siedząc śpiewali, modlili się wspólnie. Poszczególni ludzie podejmowali modlitwy całkiem osobiste, dotyczące ich spraw rodzinnych, w miejscu pracy, a nawet czysto wewnętrznych. I to dopiero otworzyło mi oczy na funkcję chrześcijaństwa. Japończyk nie mówi o swoich osobistych sprawach. Nawet gdy umiera, na pytanie, czy umiera, normalnie da odpowiedź, że np. – pogoda jest piękna. Jego sprawy wewnętrzne są jego własne i nikt nie ma do nich dostępu. Tak jak nikt nie ma prawa wejść do jego domu. Tu nie ma miejsca na prawdziwe przyjaźnie. Dopiero chrześcijaństwo odsłania Japończykowi społeczny wymiar jego osoby. Kościół jako budynek spełnia tu bardzo specyficzną funkcję. Nie ma nic wspólnego z świątynią szintoistyczną czy buddyjską. Nie jest sanktuarium. Ale jest miejscem, gdzie tworzy się społeczność, gdzie powstają osobiste przyjaźnie, zawiązują się ludzkie kontakty, które kontynuowane są w salach parafialnych, w życiu codziennym, poprzez rozmowy telefoniczne, wpadnięcie do domu, wzajemne drobne pomoce, uprzejmości, porady: dzielenie się swoimi smutkami i radościami – swoim życiem. Japończyk z pomocą chrześcijaństwa dorasta do pełnej rangi człowieka. Jednostka staje się osobą. Mrowisko staje się społeczeństwem.
     Funkcja budynku kościelnego podobna jest do tej, jaka była w czasach pierwszych chrześcijan. Również i wtedy był on miejscem, gdzie wokół Eucharystii kształtowała się społeczność w wymiarach, które dotąd nie były znane starożytności. Punktem wyjścia w tym procesie było dowartościowanie jednostki jako osoby. Źródłem tego nowego widzenia człowieka była wiara w transcendentnego Boga i wiara w Syna Bożego Jezusa Chrystusa. Człowiek, który mówi do Boga: „Ty”, człowiek który w Jezusie widzi swego Brata, na tym modelu buduje swój stosunek do siebie samego i do innych ludzi.
     Doceniając wartości, jakie wnosi chrześcijaństwo do kultury japońskiej, trzeba podkreślić, że nie wolno mu niszczyć tego, co jest pozytywne tak w tej kulturze, jak również w religii. Przecież chrześcijaństwo niesie wiarę w Boga immanentnego w świecie. A jeżeli mamy sobie co wyrzucać, to właśnie to, że prawda ta zniknęła z naszej świadomości, przestała oddziaływać na nasze codzienne życie. Chrześcijaństwo powinno religię japońską tylko „uzupełnić” prawdą o Bogu transcendentnym.
     Prześladowanie, jakie tam wybuchło w XVI wieku, było spowodowane strachem przed chrześcijaństwem. Strachem, że chrześcijaństwo zniszczy religię, a tym samym kulturę japońską, że dojdzie do europeizacji narodu z pomocą chrześcijaństwa.
     Teraz tego rodzaju reakcje nie mają miejsca. Ale na plan pierwszy z powrotem wystąpiła trudność istotna: jak podać ludom tych krajów naukę objawioną bez obcego im balastu pojęciowego grecko-rzymskiego. Albo inaczej: jak wyrazić za pomocą ich słownika pojęciowego prawdy zawarte w Ewangelii. Albo jeszcze inaczej: problem teologii japońskiej, chińskiej itd. Pamiętam, jak kiedyś zaszokowała mnie reprodukcja obrazu japońskiego przedstawiającego Matkę Najświętszą z Dzieciątkiem – w kimonie w złote smoki, o wysoko upiętych włosach z wetkniętymi szpilami z laki, o buzi okrągłej i bardzo żółtej, ze skośnymi oczami, a Jezusem również z żółtą buzią, ze skośnymi oczętami i czarnymi włoskami. A nad Nimi gałązka kwitnącej wiśni. Byłem, delikatnie mówiąc, zdziwiony: „Przecież Oni tak nie wyglądali”. Teraz wiem, że również nie wyglądali tak, jak my ich malujemy. Bo przecież Pan Jezus był na pewno brunetem, miał czarny zarost, czarne oczy, śniadą cerę – przecież był Semitą. Podobnie Matka Najświętsza. Teraz wiem, że nie jest istotne to, że sobie wyobrażamy Pana Jezusa inaczej, aniżeli On w rzeczywistości wyglądał, że inaczej też wyobrażają Go sobie oni. Istotne jest, abyśmy wszyscy wiedzieli, Kim On jest. Może w tym pomóc malowanie czy budowanie kościołów w stylu miejscowym – a więc np. na wzór pagód: z podwiniętymi rogami dachów, na których pozawieszane będą dzwonki – gdzie tubylcy czuliby się jak w domu Ojca, a nie jak w domu białych. A przede wszystkim trzeba opowiadać o Jezusie językiem tych ludów, którym chce się Boga przekazać. To zresztą nie jest problem, który byśmy dopiero dzisiaj spostrzegli. Widzieli go pierwsi misjonarze i próbowali go rozwiązywać. Jest to ten właśnie słynny system akomodacyjny.
     Na dużą skalę rozpoczął to realizować w Chinach ks. Mateusz Ricci (ur. 1610), tak jak w Indiach jezuita Robert de Nobili (+ 1656). I tak np. ks. Ricci pozostawił kult przodków, zaakceptował naukę Konfucjusza, określał Boga starym określeniem chińskim: Tien (niebo) i Szan-Ti (najwyższy władca). Ta metoda lansowana była zwłaszcza przez jezuitów. Spotkała się z dezaprobatą dominikanów i franciszkanów, a później i innych misjonarzy, którzy uważali, że jezuici posuwają się w tej akcji za daleko. Doszło do niesłychanie ostrych dyskusji, które przeniosły się przed Stolicę Apostolską. Zdarzyły się wypadki nieposłuszeństwa wobec jej orzeczeń. Na skutek tego Benedykt XIV zabronił w roku 1742 stosowania tego systemu. Niemniej, to nie była fałszywa droga. Gdyby nie te niewłaściwości, mówią znawcy, a w końcu gdyby nie rozwiązanie zakonu jezuitów w roku 1773, Chiny mogłyby być w XVIII wieku chrześcijańskie. Pewnie, że za dużo „gdyby”, jednak sprawa prawdziwej akomodacji jest jak najbardziej i dziś aktualna.


*


     Don Faustus Rodriguez, bogaty armator czterech karaweli, trudniący się też zyskownym handlem niewolników, stał na pokładzie galery przezacnego Miguela Fereiro z miną w najwyższym stopniu niezadowoloną. Zdecydował się wsiąść na statek dlatego jedynie, że miał nim jakoby jechać legat pełnomocny od Stolicy Apostolskiej. Jego Wysokość Don Francesco Azpilcueta, Dom Jasse di Xaverio, którego dusznie poznać pragnął. A teraz, widząc, że został wprowadzony w błąd, z coraz większą niechęcią spoglądał dokoła siebie. (…)
     Faustus Rodriguez wytwornie zniechęconym gestem strzepnął koronki u szyi, poprawił wielkie szamerowane wyłogi rękawów i ziewnął rozglądając się po pokładzie z pogardą. Wszystko już gotowe było do odjazdu. Czekano tylko, by minął najcięższy żar południowy. W cieniu długiej budy, rodzaju szopy przykrytej liśćmi palmowymi, leżeli na pokładzie wioślarze. Składali się z włóczęgów i łotrzyków przeróżnej narodowości lub skazańców, którzy już odsłużyli swoją karę. Ci ostatni dla zręczności w zażywaniu wioseł osobliwie byli cenieni. Wszyscy byli półnadzy, spaleni na brąz, na muskularnych barkach obnoszący twarze drapieżne, srogie, bezwstydne,, silnym tatuowaniem upstrzone, pod wiechą włosów nastroszonych kryjące nierzadko piętno haniebne: G.A.L. Rozciągnięci leniwo, słuchali uważnie siedzącego pośród nich niewielkiego, szczupłego człowieczka w czarnej wytartej sukni. Nogi miał bose, spękane od dalekich dróg, twarz dziecinnie pogodną, a opowiadał coś z zapałem, uśmiechając się do słuchaczy serdecznie. W drugim końcu litościwego cienia szopy kilku braminów, przejeżdżających na sąsiednie wyspy, drzemało usiadłszy w kucki. Z nieba leciał żywy żar, roztapiając ołowiane spoidła luki pokładowej.
     Kapitan Miguel Fereiro podszedł do dostojnego gościa, zapytując z szacunkiem, czemu nie raczy zejść do cienistej i wygodnej kahity, czyli komory pod górnym pokładem?
     – Czy legat już nie nadejdzie? – spytał porywczo Don Faustus.
     – Legat? – zdziwił się kapitan.
     – Siadłem na waści galerę – ciągnął don Faustus, z urazą spoglądając na przezacnego Miguela Fereiro – gdyż powiedziano mi w mieście, że odpływa nią Jego Wysokość Legat od Stolicy Apostolskiej, Don Francesco Azpilcueta, Dom Jasse di Xaverio…
     – Ktoś zażartował z Waszej Dostojności! Nigdy o tym nie słyszałem. Gdzieżby takowa persona mizerny nasz statek sobie obierała! Jego Wysokość Legat siadł niewątpliwie na „Salwatora” lub „Jana Trzeciego”, które onegdaj odeszły.
     Zakonnik ukończył już był pacierze i w tej właśnie chwili wychodził spod pokładu, niosąc koszyk pełen odpadków kuchennych. Stanął przy burcie i począł je rzucać płynącym za okrętem rybom. Don Faustus podszedł ku niemu.
     – Jak cię wołają, ojczaszku? – zapytał klepiąc go po ramieniu poufale.
     – Ojciec Franciszek Ksawery, Socjetatis Jesu – odparł uprzejmie zakonnik.
     Don Faustus cofnął się o krok.
     – Jezus Maria! Może ojciec Franciszek Azpilcueta Dom Jasse?
     – Tak się nazywali moi rodzice… Chwytaj, maleńka, a żywo, bo ci znów inne zabiorą! (…)
     – Ojciec Franciszek Azpilcueta Dom Jasse di Xaverio, Legat pełnomocny Wschodu od Stolicy Apostolskiej? – wyjąkał don Faustus omal z przerażeniem.
     – Ojciec Święty w niepojętej swej dobroci dał mi rzeczywiście ten tytuł, którego jednak nie używam, jako zbyt nie licującego z moją mizerną osobą…
     Wytrząsnął resztę odpadków z koszyka.
     – Wasza Wysokość… Legat pełnomocny… – powtarzał don Faustus zmieszany.
     – Nazywajcie mnie, Panie, ojcem, jak poprzednio: ojciec Franciszek Ksawery…


Zofia Kossak, Szaleńcy Boży



     A jednak, jak dotychczas, nie dokonał jeszcze niczego. Wywiesił krzyż na zewnątrz swej prowizorycznej kaplicy; nie wywołało to jednak żadnego skutku. Nie zjawił się nikt, by wysłuchać jego mszy. Wangowie rozpuścili wieść, że jest nędzarzem, który nie posiada nic do rozdania prócz gorzkich słów.
     Urządził zebranie na wolnym powietrzu przed budynkiem sądu. Wyśmiano go, a potem zlekceważono. Niepowodzenie upokorzyło go. Chiński robotnik z pralni głoszący łamaną angielszczyzną naukę Konfucjusza na ulicach Liverpoolu spotkałby się z większym zainteresowaniem. Zawzięcie walczył z podstępnym demonem, z tym własnym wewnętrznym podszeptem, który zarzucał mu niedołęstwo.
     Modlił się… modlił się rozpaczliwie. Gorąco wierzył w skuteczność modlitwy. – O Boże, pomagałeś mi w przeszłości. Pomóż mi teraz, na miłosierdzie Twoje, proszę Cię.
     Miewał godziny szalonej wściekłości. Dlaczego wysłano go z zachęcającymi zapewnieniami do tej obcej dziury? Zadanie było ponad siły jakiegokolwiek człowieka. Posterunek pozbawiony wszelkiej łączności ze światem, zagrzebany daleko w głębi kraju, oddalony o czterysta mil od najbliższej misji w Hsin-Hsiang z ojcem Thibodeau na czele, był absolutnie nie do utrzymania.
     Powszechna wrogość ku niemu, podsycana przez Wangów, wzrosła. Przywykł już do wyzwisk dzieci. Teraz jednak, gdy przechodził przez miasto, ciągnęła za nim gromada młodych kulisów, obrzucając go obelgami. Gdy zatrzymywał się, jeden z bandy występował naprzód, by załatwić tuż przy nim naturalną potrzebę. Pewnego wieczora, gdy wracał do stajni, kamień rzucony z ciemności uderzył go w czoło.
     Podnieciło to w nim żądzę walki. Gdy opatrywał rozbitą głowę, własna rana natchnęła go nowym pomysłem z taką siłą, że zamarł w bezruchu, bacznie śledząc otwierające się przed nim możliwości. Tak… musi… musi zbliżyć się do tych ludzi… i ten plan… choć tak prymitywny, może mu w tym pomóc.
     Następnego dnia wynajął od Hunga za dwa dodatkowe taele na miesiąc tylny pokój za sklepem na parterze i otworzył publiczną poradnię. Nie był fachowcem, lecz – Bóg świadkiem – miał swój dyplom z Uniwersytetu Św. Jana, a długie obcowanie z doktorem Tullochem ugruntowało w nim znajomość podstaw higieny.
     Początkowo nikt nie odważył się zbliżyć do niego i pot występował mu na czoło w chwilach pełnej zwątpienia rozpaczy. Ale po pewnym czasie, gnany ciekawością, zjawił się jeden, potem drugi pacjent. Wszelkiego rodzaju choroby ciągle grasowały po mieście, a metody leczenia stosowane przez tubylczych lekarzy były wprost barbarzyńskie. Ani nie żądał od pacjentów pieniędzy, ani nie wymuszał ustępstw na rzecz swego wyznania. Z wolna klientela jego rosła.


A. J. Cronin, Klucze królestwa