Biblioteka


CHŁOPI W XIX WIEKU



 



CHŁOPI W XIX WIEKU



     Wiele razy słyszałem – w kraju i za granicą, od przyjaciół i od obcych – pytanie: „Jak ksiądz uważa, co jest przyczyną tego zjawiska, że lud polski jest taki religijny?” Odpowiadam niezmiennie: Na pewno składa się na to wiele czynników. Ale jednym z nich, specjalnie ważnym, jest to, że nasi księża zawsze byli z wiernymi. Zawsze, a przede wszystkim w czasach klęski naszego narodu.
     Tak było również w XIX wieku. Przypatrzmy się sytuacji chłopów, z których składała się zdecydowana większość społeczeństwa polskiego. Prosty człowiek chciał w spokoju uprawiać swoją ziemię, chciał mówić językiem swoich ojców, chciał, żeby i jego dzieci tak mówiły, chciał mieć swoją własność i wiedzieć, że będzie ją mógł przekazać swoim potomkom. Ale świat państwa absolutystycznego był światem nieludzkim, i to przede wszystkim dla ludzi prostych. Mężczyzn brano do wojska: Musieli służyć lata całe w ogłupiającym drylu, gdzie każde najmniejsze wykroczenie było nielitościwie karane. Musieli iść tam, gdzie im kazali, walczyć nie wiadomo o co, strzelać do ludzi czasem tej samej narodowości, czasem do sąsiada zza miedzy, od którego odgrodziła granica państwa zaborczego, często tłumić bunty ludzi walczących o idee, które im samym były bliskie. Potem, gdy taki człowiek uszedł z wojen z życiem i wracał do domu jako kaleka albo niekaleka, był prześladowany przez urzędników – przedstawicieli tego państwa, dla którego dobra przelewał krew, np. za to, że mówi „nieurzędowym językiem”.
     W tym układzie kościół był dla niego miejscem, gdzie mógł modlić się i śpiewać w języku swoich ojców, gdzie mówiono do niego o sprawach prostych i oczywistych.
     Stąd też wiek XIX był wielkim czasem dla księży pracujących po zapadłych dziurach, gdzie świat był „deskami zabity”, gdzie z trudem dochodziły wiadomości, a często jedynymi gośćmi z miasta byli sekwestratorzy i urzędnicy podatkowi. Ksiądz, który przyszedł na wieś po studiach i widział nędzę swoich braci, ciemnotę, zabobony, pijaństwo i zwyczajną głupotę, a miał chociażby iskrę wiary, szybko dochodził do wniosku, że nie wystarczy mówić o miłości i sprawiedliwości, czytać Ewangelię o miłosiernym Samarytaninie i powtarzać groźbę Jezusa: „Byłem głodny, a nie daliście mi jeść”. Nie obchodziło go wiele, co mówili politycy duchowni i nieduchowni, katoliccy i niekatoliccy, ale starał się nieść pomoc ludzkim biedom.
     Ci księża przez swoją własną pracę, a jednocześnie przez podejmowane akcje nieśli chłopu wielką pomoc. A trzeba mu jej było tak w okresie pańszczyzny, jak i po jej zniesieniu – co dokonało się w Europie mniej więcej w latach pięćdziesiątych.
     Działalność tych duszpasterzy często wykraczała poza ramy ich parafii, na których mieli proboszczować. Ogarniała dekanaty, diecezje i prowincje. Wtedy już nie byli w stanie podołać robocie, która zaczynała im rosnąć w rękach. Wtedy pojawiali się wokół nich przyjaciele, pomocnicy, którzy podejmowali ich idee i włączali się w pracę. Tak powstawały luźne grupy, nowe zgromadzenia zakonne, a także zupełnie nowe formy zrzeszeń ludzi świeckich, którzy układali sobie sami regułę życia.
     Księży – rzeczników chłopów, było wielu; wymieńmy choć kilka nazwisk: Wawrzyniak w Poznańskiem, Stojałowski w Galicji, Stolarczyk w Zakopanem, Błaszyński w Sidzinie, Bliziński w Liskowie. Ale wszystkie te bardzo różne zresztą indywidualności to działacze praktycy. I to – z wyjątkiem Wawrzyniaka – działacze na małą skalę. Brakowało – wyjątkiem jest tu w pewnym stopniu znowu ks. Wawrzyniak – teoretyków, ludzi, którzy podaliby principia, generalne linie, po jakich mogłyby iść rozwiązania, którzy nakreśliliby sposoby postępowania, potrafiliby wskazać kierunki działania, oznaczyliby akcje w czasie, rozłożyli na kolejne etapy.
     Przedstawiona powyżej sytuacja chłopów w Polsce obrazuje ich sytuację ogólnoeuropejską. Może tylko nigdzie kler nie był tak bardzo zżyty z ludem jak u nas.


*


     Ale jeżeli kiedy, to właśnie teraz warto było na głupiego patrzeć. Jako ta rola nagle z wiosennego deszczu schnie, kiedy na nią słońce z wysoka uderzy, tak on po tych łzach bujnych odmienił się w twarzy, tak na niego uderzyła nagła wesołość. Jakby nie ten, tak się przeinaczył, oczy kułakiem wytarł, jak miał szeroką gębę, tak się szeroko roześmiał, a chwyciwszy chłopakowi, co tam wpodle stał czapczątko ze łba, sam je sobie na głowę nasadził, w biodra się rękami podparł i krzyknął wesoło:
     – Hej ha!… Kiej przedawać, to przedawać! A duchem!… Nic się nie frasujta gospodarzu, głupi wam pomoże! Nim słonko zajdzie, poprzedamy het precz wszyściutko do czysta!
     Szeroki wybuch śmiechu przyjął tę przemowę głupiego. Niemcy nawet śmiać się zaczęli, zwłaszcza też one rude wyrostki Gotlibowe, u wózka stojące! Łuka poczerwieniał i łypnął gniewnie oczyma; ale kiedy spojrzał na owo ucieszne widowisko, jakie Franek z siebie uczynił, nie mógł wytrzymać i roześmiał się głęboko. Głupi tymczasem przed chałupę skoczył. Stały tam i leżały różne sprzęty z drogi onej szafie ruszone, jedne na drugich w kupie, jak na targowicy.
     Franek się schylił, podniósł z ziemi stary lemiesz, a błyskając nim pod słońce, mówił:
     – Panie miemiec! Patrzajta ino, jaki godny lemiesz! Oj, niemało on ziemi skroił!… niemało skib odwalił!… niemało chleba dobył, ale nam tera nic po nim, bo het precz grunt i gospodarkę przedajem, i ani my, ani dzieci po nas ziemi tej, tego pola orać już nie będziem! Kupujta lemiesz!… Patrzta, jaki godny!…
     Śmiech buchnął na nowo w podwórku. Bodniak aż się za boki trzymał, aż mu oczy zachodziły łzami.
     Głupi tymczasem chwycił płachtę lnianą, a trząsając nią, wołał:
     – Hej… Płachtę przedaję!… Patrzajta, co za płachta je!… Caluśka, bieluśka, na ołtarzu by ją można kłaść pod ten chleb janielski! Oj, bywał ci w niej chleb janielski, bywał, ano to ziarno Boże, pszeniczne, a żytnie, co je gospodarz na tym polu siewał… Oj, niemało z niej ziarna w tę świętą ziemię poszło i niemało dobra z ziarna tego wyrosło… Dalej, kupujta, płachtę siewną, w kruchcie, w dzień Najświętszej Panienki Siewnej poświęcaną.
     I teraz śmiech buchnął, ale cichszy jakiś. Łuczyna westchnęła nawet i pogładziła głowę najmłodszego swego, który się jej fartucha trzymał, szeroko na Franka wytrzeszczywszy oczy.
     – Gospodyni! – zawołał nagle Franek. – A gdzie przęślica? Przedaliśta len, przedajta i przęślicę. Już wy na niej kądzieli prządać nie będziecie ani onej nici szarej na wrzecionie przy łuczywie puszczać… Nie będziecie przędy motać, parników zwijać, pasem rachować… Nie będziecie płótna tkać ani go na tej rosie porannej bielić, ani z niego koszul dzieciom zrządzać… Co wam po tym? Dalej gospodyni! Dalej… Dawajta przęślicę… Niech kupują!
     W małym podwórku Łuki robiło się coraz dziwniej jakoś, coraz uroczyściej. Chłopaki wspinały się jedne przez drugie, ażeby na „głupiego” patrzeć, oczy starych przygasiła zaduma czy troska. Nagle odezwał się głos przejmujący, dziecięcy:
     – Bocian! Bocian! O… bocian!
     Kilka głów podniosło się za tym dziecięcym głosem.
     Istotnie, nad kalenicą Łukowej stodółki i nad leżącą na niej, zeszłorocznym szuwarem jeszcze przytrzęsioną, broną wzbijał się lotem szerokim pierwszy tej wiosny bocian.
     – Bociek!…
     – Wojtek!…
     – Bocian!… – zaczęły wołać na różne głosy chłopaki, podrzucając czapki i klaszcząc w ręce.
     Bocian, jakby na odpowiedź powitaniu temu, zaklekotał wesoło, roznośnie, coraz węższe nad gniazdem zataczając koła.
     – Siądzie…
     – Nie siądzie!…
     – Siądzie!… – odzywały się dziewczęce głosy. Nawet uwaga bab i chłopów oderwała się na chwilę od „głupiego”. Ale Franek, zadarłszy na porówni z innymi głowę, kiwał się szyderczo, wzgardliwie.
     – Oj, głupi, głupi! Oj, głupi ty, ptaku! – rzekł wreszcie. – Oj, przylecisz ty tu i na bezrok jeszcze, ale już gniazda twego nie będzie, jak tu i nas, i gniazd naszych nie będzie… Miemce tu obsiądą, miemce tu gniazda swoje założą, a ty głupi precz… za morze… za morze…
     Podniósł głos, oczy chłopów znów się na niego zwróciły.
     – Panie Gotlib! – zawołał – panie miemiec, bliżej tu sam, bliżej!… Jeszcze się tu niejedno do przedania najdzie, ino pieniądze liczcie!
     – Widzita te jaskółki nad wodą?…
     – Widzita tę modrość niebieską?…
     – Widzita ten krzyż nade drogą?… Widzita het one górki, one mogiłki nasze?
     Dalej! Wszyściutko przedajem! Kupujta tę modrość niebieską, ten krzyż przy drodze, te mogiłki!
     Cisnął czapkę, spuścił głowę i zamilkł.
     A potem, nad oną kupą domowizny przed chatą klęknąwszy, ręce przy ustach złożył i mówił mocnym głosem:
     – Święty Boże! Święty mocny! Święty a nieśmiertelny! Zmiłuj się nad nami!
     Zaszemrały za nim głosy, jako wiatr wiosenny. Chłopi głowy odkryli, baby poklękały, a Franek mówił dalej:
     …Od powietrza, głodu, ognia i wojny, zachowaj nas, Panie!
     …Od nagłej a niespodziewanej śmierci, zachowaj nas, Panie!
     …Od morskiej wszelakiej nawałności, zachowaj nas, Panie!
     …O spokój gniazdom naszym, prosimy Cię, Panie!
     A jako zawsze głupi był, tak i tę modlitwę teraz na swój sposób zmyliwszy, wstał, świetliste oczy na powietrze podniósł i między ludźmi przeszedłszy, ku rzece się puścił.


Maria Konopnicka, Głupi Franek



     (…) Nie ma złota, są tylko miedziaki, które jeszcze rdza długów upadku majątkowego i niegospodarstwa zjada. Położenie się zmieniło – z przeszłości pozostały tylko miedziaki, a obecność w rezultacie za pracę daje znowu miedziaki. Małymi kapitalikami musi nasz świat pracować, przywrócić sobie byt, mienie, stanowisko i znaczenie, harcować z różnorodną konkurencją. Cała zaś trudność naszego położenia polega na tym, że małymi groszami mamy ten sam cel osiągnąć, który kapitaliści z łatwością wielkimi zasobami zdobywają; mamy większą jeszcze trudność, bo mamy żyć, a kapitaliści mają ten tylko cel, aby używać. Zadanie wielkie, zadanie wiekowe, bo drobny nasz grosz, jak krople w naszych rzekach, ma się wspólnemi siłami zlać w wielki prąd, aby nigdy nie przestał nazywać się prądem…


Program Patrona ks. Augustyna Szamarzewskiego,
Poznań 1874



     Od lat toczy się u nas walka, w której stało się potrzebą, iż jako księża musimy naśladować onych mężów izraelskich, którzy oblężoną Jerozolimę fortyfikowali, dzierżąc w jednej ręce miecz, a w drugiej kielnię do wznoszenia murów. Tym mieczem jest dla nas praca około społeczeństwa w jednej ręce, podczas gdy drugą trzymamy się ołtarza i krzyża (…) Praca nasza jest uciążliwa (…) i z upragnieniem wyczekujemy czasów, gdy nasze współpracownictwo stanie się zbyteczne, gdy nam świeccy odbiorą pracę, do której dzisiaj nie wystarczają (…) Wtedy z chęcią pójdziemy niepodzieleni do kościoła i stamtąd błogosławić będziemy uczciwej świeckiej pracy.


Z przemówienia ks. Piotra Wawrzyniaka na kursach
społecznych dla księży w Warszawie 1907 r.



     Polskość nie miała lepszego organizatora na polu gospodarczym i lepszego wychowawcy (…) Był on nie tylko polskim ministrem finansów, ale pewnego rodzaju królem polskim, wyrażając się lepiej: prezydentem rzeczypospolitej, tylko że w danych warunkach więcej miał władzy niż inny prezydent, bo rządził rzeczywiście (…) Życiem jego kierowała jedna idea: Rewolucja z bronią w ręku jest dla Polaków dzisiaj niemożliwa. Z tego powodu polskość musi się wzmacniać ekonomicznie i kulturalnie, aby pod względem narodowym być zdolną do oporu (…) Szkodził niemczyźnie więcej niż który bądź inny Polak, bo był organizatorem stanu średniego Polaków.


„Posener Tageblatt” – organ hakatystów niemieckich
o ks. Wawrzyniaku, po jego śmierci w listopadzie 1910