Biblioteka


PROLETARIUSZE



 



PROLETARIUSZE


 
     Wiek XIX nazywano wiekiem pary i elektryczności. My, ludzie wieku XX, wieku energii atomowej – niektórzy dodają: komputerów i kontenerów – patrzymy z poczuciem wyższości na tamten, wiedząc jednak dobrze, że bez niego nie byłoby naszego. I to nie tylko gdy chodzi o zagadnienia przemysłowe, ale przede wszystkim społeczne. Zresztą te problemy społeczne wybuchły na skutek rewolucji przemysłowej, a ona z kolei była skutkiem wprowadzenia do procesu wytwarzania maszyn, poruszanych zresztą wyżej wspomnianymi silnikami parowymi, a potem i elektrycznymi. Naraz się okazało, że potrzeba rąk do pracy, ale już nie rzemieślników, których byśmy nazwali robotnikami wykwalifikowanymi, lecz prostych ludzi, którzy jak automaty wykonywaliby – najpierw na stoiskach, a potem przy taśmie produkcyjnej – jakąś nieskomplikowaną, wciąż tę samą czynność. I tak ogromne rzesze ludzi z przeludnionych głodującymi rolnikami wsi zaczęły ciągnąć do ośrodków przemysłowych w poszukiwaniu chleba. Zakłady pracy powstawały jak grzyby po deszczu. Określenie: „zakład pracy” nie bardzo pasuje do tego, o co chodziło. To były w przeważnej części zwyczajne budy, gdzie przedsiębiorca montował maszynę, ustawiał jednego lub paru ludzi i przystępował do produkcji. Okazywało się z biegiem czasu, że zapotrzebowanie na dany towar było i produkcja przynosi zyski. Wtedy budowano kolejną szopę, ustawiano następne maszyny, angażowano następnych kilku ludzi i patrzono, co z tego będzie dalej. Czasem okazywało się przeciwnie, że rynek jest nasycony tymi towarami albo przedsiębiorca po prostu nie potrafi znaleźć rynku zbytu, i fabryka kończyła swoje życie. Dlatego trzeba powiedzieć, że przedsiębiorstwa powstawały jak grzyby po deszczu, ale też i bardzo szybko znikały bez śladu. Prowadzono produkcję na wyczucie, bez naukowej analizy chłonności rynku i możliwości utrzymania się na nim.
     W tym bezmiernym chaosie produkcyjnym i handlowym, gdzie zagryzały się poszczególne firmy, plajtowały albo fikcyjnie upadały, aby kontynuować dalszą produkcję po zmienionym szyldem, całe ryzyko tej morderczej huśtawki ponosił prosty robotnik – proletariusz. Angażowany do pracy bez żadnych zobowiązań ze strony przedsiębiorcy, otrzymywał takie wynagrodzenie, jakie tamten chciał mu dać. Jak można sobie łatwo wyobrazić, wynagrodzenie było z reguły za niskie na to, żeby robotnik mógł utrzymać swoją rodzinę. Wobec tego do pracy musiała iść kobieta: żona, matka, pozostawiając dom, a więc często drobne dzieci, bez opieki. Robotnik pracował tak długo, jak fabrykant żądał, dwanaście i więcej godzin na dobę, i to pracował przeważnie w potwornych warunkach higienicznych, w ciemnych, niedostatecznie ogrzewanych, niewentylowanych pomieszczeniach. Przy prymitywizmie parku maszynowego narażony był wciąż nie tylko na kalectwo, ale i na śmierć. W wypadku gdy doznawał trwałej kontuzji albo nie mógł pracować z powodu choroby czy też starości, faktycznie był skazany na śmierć. Ale pracę mógł utracić również przez zwolnienie z powodu zamknięcia fabryki lub zmniejszania liczby pracowników czy przez „widzimisię” właściciela. Wobec tych zagrożeń należało wykorzystywać czas prosperity, ażeby zarobić na okres bezrobocia. Gdy było wolne miejsce, zatrudniano więc nie tylko kobiety, ale i dzieci – w pracy, która często przerastała ich siły fizyczne.
     Do tego wszystkiego: do tej nędzy i zagrożenia, w jakim żył robotnik niewykwalifikowany, dorzucić należy szerzące się nadużycia; byli np. pośrednicy pracy, którzy za wskazanie wolnego miejsca żądali nie tylko jednorazowego wynagrodzenia, ale niejednokrotnie stałego procentu od poborów robotnika. Na takiej bazie materialnej nie było mowy o znalezieniu przez proletariusza odpowiedniego mieszkania. Tak więc mieszkali oni przeważnie w osiedlach składających się z bud skleconych naprędce, nieskanalizowanych, słabo ogrzewanych, niepołączonych dostateczną siecią komunikacyjną z miejscem pracy.
     Społeczeństwo chrześcijańskie wobec tej sytuacji nie było bezczynne. Pojawiają się natychmiast zakony męskie i żeńskie, ludzie świeccy, którzy przychodzą do dzielnic nędzy, niosąc pomoc chorym, dzieciom, starcom i kalekom.
     Ale to wszystko wciąż była partyzantka. Nie było koncepcji, rozwiązań teoretycznych, analiz ekonomicznych i socjalnych. Chrześcijańskim społecznikom robotniczym, takim jak Fryderyk Ozanam, Wilhelm Ketteler, Adolf Kolping, podobnie jak chłopskim, brakowało po prostu narzędzia. Jedynym narzędziem, którym dysponowali, była filozofia i teologia św. Tomasza. Ale ona tu nie wystarczała, bo w jego czasach średniowiecza po prostu nie było tego problemu.
     Częściowo odrobiła zaniedbania wielka encyklika papieża Leona XIII Rerum novarum – dotycząca problemów społecznych, a przede wszystkim kwestii robotniczej; była po pierwsze świadectwem, jak Kościołowi na tych sprawach zależy, a po drugie zapoczątkowała dynamiczny rozwój nauki katolickiej w tych dziedzinach.


*


     – Czego ty ale, Marcinie, rzucasz śmiecie na wodę? – spytał go Adler.
     Pastor pokiwał głową i wyciągnął rękę w kierunku sadzawki, na której każdy rzucony przedmiot wytwarzał coraz szersze koła.
     – Czy widzisz, Gotliebie, te fale?… – spytał fabrykanta.
     – Widzisz, jak one rosną i płyną coraz dalej?…
     – Tak się zawsze robi – odparł Adler. – Cóż w tym dziwnego?
     – Masz rację – rzekł pastor. – Tak się robi zawsze i wszędzie: na sadzawce i w naszym życiu. Kiedy złe czy dobre upadnie na świat, powstają około niego fale coraz większe i idą dalej, a dalej…
     – Nic nie rozumiem! – przerwał Adler, pijąc flegmatycznie wino z kielicha.
     – Zaraz ci wytłumaczę, tylko nie gniewaj się.
     – Ja się na ciebie nigdy przecież nie gniewam – odpowiedział fabrykant.
     – Otóż, widzisz, jest tak. Ty źle wychowałeś syna i rzuciłeś go w świat, jak ten patyk na wodę. On narobił długów, i to jest pierwsza fala. Ty zniżyłeś płace robotnikom i oddaliłeś lekarza, a to jest druga fala. Śmierć Gosławskiego – to trzecia. Nieporządki w fabryce i opisy w gazetach – czwarta. Wypędzanie robotników, procesy – to piąta fala… A jaka będzie szósta i dziesiąta?…
     – Nic mnie to nie obchodzi! – rzekł Adler. – Niech sobie twoje fale idą w świat i trapią głupich, mnie nic do tego…
     Pastor rzucił korek przy brzegu sadzawki i znowu wskazał go tkaczowi.
     – Patrz, Gotliebie! Niekiedy dziesiąta fala odbija się od brzegu i wraca… tam, skąd wyszła…
     – Ho! ho! mój Marcinie, toteż ja postarałem się, ażeby twoja fala nie wróciła do mnie.
     – Nieszczęście może wrócić…
     – Ho! ho!… nie wróci, nie!… A jeżeli wróci, rozbije się o moją pięść, o fabrykę, o towarzystwo asekuracyjne, o policję, a nareszcie – o mój majątek…


Bolesław Prus, Powracająca fala