Biblioteka


DRUGA WOJNA ŚWIATOWA



 



DRUGA WOJNA ŚWIATOWA


 
     To było pierwszego września 1939 r. Wstałem koło szóstej, bo chciałem iść do kościoła na pierwszopiątkową Mszę świętą. Pamiętam to dobrze. Właśnie wtedy się myłem. Nagle Tadek z trzeciego piętra zawołał do mnie:
     – Mietek, nad Krakowem „łosie”!
     Wybiegłem na ganek. Faktycznie, na dość dużej wysokości dwusilnikowe samoloty zataczały koło. Było ich chyba z piętnaście. Patrzyliśmy. Błyskały od czasu do czasu białym brzuchem.
     – Słuchaj, ale one mają pojedyncze stateczniki ogonowe. „Łosie” powinny mieć podwójne.
     – To może jakiś nowy model.
     Nagle zobaczyliśmy wykwitające obok nich białe obłoczki. W pierwszej chwili nie wiedzieliśmy, co to jest.
     – To chyba wybuchy artylerii przeciwlotniczej.
     – No pewnie. Jak ćwiczenia, to ćwiczenia. Przecież zapowiadali na dzisiaj ćwiczenia OPL-Gaz.
     – Ale czy taki ślepy pocisk nie może uszkodzić samolotu?
     Naraz samoloty sznureczkiem poszły na Wawel, zaczęły pikować i zrzucać bomby. Maleńkie punkciki odrywały się z brzucha samolotu i leciały w dół.
     – Ale jak taka bomba zleci, to może przecież dziurę w dachu zrobić, nawet gdy jest zrobiona z dykty.
     Zaabsorbowani wpatrywaniem się w samoloty, dopiero teraz usłyszeliśmy odgłosy wystrzałów.
     – Oni chyba biją z wałów. Wczoraj ustawiali nad Wisłą działa przeciwlotnicze. Chodźmy zobaczyć.
     Zbiegaliśmy po dwa schody na dół. Nagle na parterze wpadliśmy na tapicera z pierwszego piętra. Rozłożył ręce, blokując całą klatkę schodową. Miał przestraszoną twarz. Pamiętam jego sterczące do góry wąsiki. Jąkał się, zwłaszcza gdy się zdenerwował. Teraz też nie mógł wykrztusić słowa. Patrzyliśmy na niego, tłumiąc wesołość. Wreszcie wyszarpnął z siebie słowa: „Wojna. Wracajcie do domu”.
     Wojna była zaskoczeniem dla całej Europy. Nikt nie chciał wojny. Taka była atmosfera lat dwudziestych i trzydziestych naszego stulecia. Wykrwawione narody lizały swoje rany. Jeszcze straszyły ludzi pola pod Verdun, gdzie żołnierze w okopach, gotowi do ataku, przysypani ziemią z ciężkich pocisków, nie doczekali rozkazów. Dlatego też nikt nie chciał wiedzieć o tym, co się działo w Niemczech. Nikt nie chciał wierzyć, że grozi światu nowa wojna. A tymczasem tam panowie w mundurach koloru jasnego piwa, z czerwonymi opaskami na ramieniu i czarnym „Hakenkreuzem”, pod wodzą genialnego demagoga Adolfa Hitlera, przygotowywali się do zaprowadzenia w Europie i w świecie nowego porządku. Adolf Hitler uwierzył z fanatyzmem półinteligenta w mętną doktrynę, będącą mieszaniną skrajnego nacjonalizmu i rasizmu. W praktyce sprowadził ją do nihilizmu – odrzucenia i podeptania wszelkich norm, zasad, wartości stojących w drodze do osiągnięcia niemieckiego panowania nad światem. Hitler wychodził z założenia, że najwyższą rasą jest rasa nordycka, rasa jedynie zdolna do rządzenia („Herrenvolk”). Jej reprezentantami są Germanie, a przede wszystkim Niemcy. Do rasy drugiej w hierarchii należą narody romańskie, a więc Francuzi, Hiszpanie, Włosi; rasą trzecią – ostatnią – są Słowianie, przeznaczeni do spełniania funkcji służebnych („Sklavenvolk”). Cyganie i Żydzi to zdegenerowane wyrzutki społeczne. Wnioski z tych założeń były oczywiste: Niemcy powinny rządzić światem, Żydzi i Cyganie mają być wytępieni jak wszy i pluskwy. Słowianie mają służyć Niemcom. Wszystko to było napisane w jego książce Mein Kampf – „ewangelii” ruchu narodowo-socjalistycznego i jego partii NSDAP – Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei”. Ale nikt tego wszystkiego nie chciał poważnie traktować. A tymczasem Hitler traktował to wszystko najpoważniej w świecie i wmówił to, w co sam uwierzył, narodowi niemieckiemu. Hitler zaczął przygotowywać się do realizacji swoich planów. Złamał wszystkie układy, które Niemcy podpisały w roku 1919, ograniczające ich potencjał militarny. Przestawił przemysł ciężki na produkcję wojenną: broń wszelkiego typu, czołgi, wozy pancerne, samochody terenowe, samoloty, flota wojenna – tu przede wszystkim łodzie podwodne.
     Napadł na nas bez wypowiedzenia wojny. Chciał przeprowadzić „Blitzkrieg” – wojnę błyskawiczną i zakończyć ją, zanim mocarstwa ochłoną z przerażenia. Nad Polską rozciągnęła się okupacja. Wielkopolska, Pomorze i Śląsk zostały przyłączone do Rzeszy Niemieckiej. Z województw centralnych zostało utworzone Generalne Gubernatorstwo. Mimo usiłowań Niemców nie powstał kolaboracyjny rząd polski. Tym bezwzględniej wypełniali niszczycielskie plany wobec naszego narodu. Po pierwsze – zniszczenie inteligencji. Nie przypadkiem wojska niemieckie na niektórych terenach, wkraczając, mordowały inteligencję małomiasteczkową: lekarza, aptekarza, księdza – naród niewolników nie może mieć inteligencji. Zostały pozamykane wszystkie uniwersytety. W Krakowie w „Sonderaktion” zostali podstępnie ściągnięci na uczelnię, zaaresztowani i wywiezieni do obozu wszyscy profesorowie i pracownicy naukowi Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zamknięto wszystkie szkoły średnie. Pozostawiono tylko niektóre szkoły techniczne. Masowo wywożono ludzi do obozów koncentracyjnych. To były obozy zagłady. Wysłani tam, praktycznie biorąc, byli skazani na śmierć. Żydzi, których było w Polsce parę milionów, zostali najpierw zamknięci w gettach, a potem systematycznie mordowani. Podobnie i Cyganie.
     Kościoły były wtedy nie tylko miejscem, gdzie śpiewano: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie!” To było miejsce, gdzie księża mówili do ludzi kazania – do tych, których żony i siostry zginęły pod bombami, do tych, których ojcowie i bracia polegli na froncie albo byli w obozach koncentracyjnych, do matek, które nie miały dla swoich małych dzieci mleka i masła, do ludzi, którzy nie byli pewni, czy ich nie zagarnie najbliższa łapanka, czy jeszcze tej nocy nie usłyszą dobijania się gestapowców do drzwi. To były słowa podtrzymania, pociechy, pomocy, ważniejsze czasem niż chleb. Ludzie wiedzieli, że ten, który do nich mówi, jest narażony tak samo jak oni. Księża ukrywali zbiegów, Żydów, pomagali głodującym, bezdomnym. I tak – jak za czasów rozbiorów i powstań – plebanie i klasztory stały się azylem dla uciekających, miejscem zaopatrzenia, lazaretem dla rannych. I tak księża szli do obozów, byli rozstrzeliwani, prześladowani. Na ogólną liczbę 10 017 księży polskich zostało zamordowanych 2 647, a więc ponad 25 procent – najwyższy procent ze wszystkich grup społecznych.
     Oczywiście wszystkie nici zbiegały się w rękach ordynariuszów diecezji, a ci byli skupieni wokół osoby arcybiskupa Adama Sapiehy, który pod nieobecność prymasa, kardynała Hlonda, był głową Kościoła w Polsce. Przez swoją postawę wobec władz okupacyjnych, a równocześnie ojcowską opiekę nad ludnością cieszył się wielkim autorytetem.
     Był słoneczny dzień styczniowy, drugi dzień wolności Krakowa. Przed kościołem Franciszkanów na kupie śniegu czerniał jeszcze trup żołnierza niemieckiego. Stałem właśnie przy bramie siedziby arcybiskupa krakowskiego, gdy zajechało z dużą szybkością kilka samochodów wojskowych. Wyskoczyli z nich żołnierze polscy, błyskawicznie utworzyli szpaler, a wtedy ze środkowego wozu wysiadł generał polski. Przeszedł środkiem szpaleru i wszedł do bramy. Potem dowiedziałem się, że był to marszałek Rola-Żymierski, który szedł do arcybiskupa Sapiehy, aby mu złożyć wizytę. Przed południem był u późniejszego kardynała dowódca wojsk radzieckich, które wkroczyły do Krakowa – marszałek Koniew.


*


     Kościół zachowuje nadzwyczajną rezerwę. Ale to jest tylko metoda, która powtarza się ciągle w polskiej hierarchii. Kościół pozostawał zawsze w rezerwie jako ostatni ośrodek polskiego nacjonalizmu, jak długo były jeszcze do dyspozycji inne ośrodki działania. Kościół jest dla umysłów polskich centralnym punktem zbornym, który promieniuje stale w milczeniu i spełnia przez to funkcję jakby wiecznego światła. Gdy wszystkie światła dla Polski zgasły, to wtedy zawsze jeszcze była Święta z Częstochowy i Kościół. Nie należy nigdy o tym zapominać. Dlatego też Kościół w Polsce nie ma potrzeby być czynnym. Katolicyzm nie jest bowiem w tym kraju żadnym wyznaniem, a tylko koniecznością życiową. (2.3. 1940)
     Wiadomo Wam też, jak ciężka jest nasza walka z Kościołem. Wypełnia on coraz bardziej swoje domy Boże, jak żmija umie kryć chytrze i mądrze swe wrogie nastawienie. Z drugiej strony jesteśmy zmuszeni z powodów politycznych i ze względów na wewnętrzne kierownictwo nie demonstrować i nie objawiać na zewnątrz naszego stosunku do tych spraw. (17.2. 1944)


Dziennik Hansa Franka, gubernatora generalnego
w okupowanej Polsce



     Ktoś pędził ku bramie ile sił w nogach. Z rękami wyciągniętymi przed siebie wpadł między stojących. Miał twarz koloru dojrzałego pomidora, oczy wytrzeszczone wysiłkiem.
     – Gdzie jest ojciec Marek?! – wołał przekrzykując piskliwym dyszkantem zadyszkę. – Gdzie ojciec Marek!
     – Tu! Tu jestem!
     – Gdzie!? Gdzie!?
     Poszukiwał księdza na ślepo. Ledwo łapał oddech w płuca.
     – Prędko… niech ojciec… jeden peem… z amunicją… tamten się zaciął… prędko… podchodzą…
     Zawrócił. Odepchnął wściekle tych, co mu stali na drodze. Znowu był w prostokącie bramy – rozwichrzona chłopięca sylwetka, wymachująca rękoma. Wypadł na ulicę. Jeszcze się obejrzał. Krzyknął:
     – Prędko! Jeden peem!… Z amunicją!
     Pobiegł. Słyszeli znowu, jak leciał po wariacku na skos przez jezdnię. Jednocześnie wokół księdza wybuchł nieludzki wrzask i las rąk podniósł się w górę.
     – Ja pójdę! Ja!
     – Nie! Ja, proszę ojca!
     – Ja! Mnie ojciec wtedy obiecał…
     – Ja! Ja! Ja! Ja, proszę księdza…
     Nie miał możności wybierania. Na chybił-trafił wskazał kogoś ręką. Ten ktoś wołał teraz tak przeraźliwie, że aż w uszach dzwoniło:
     – Ja idę! Dajcie stena! Tego starego! Nowy gówno warty! Starego! Prędzej! Prędzej, do cholery! Ja idę! Słyszeliście!? Gdzie magazynki?! Załadowane!
     Z czarnym żelazem w ręku chłopak wyrwał się z ciżby i wybiegł na ulicę. Ale jeszcze nie przebiegł dziesięciu kroków, gdy nagle ujrzeli, jak padł z rozmachem twarzą na ziemię. Wetknięte w kieszeń magazynki upadły na bruk. Dźwignął się, ale wstać nie mógł. Szarpnął się raz i drugi. Już ku niemu biegło dwóch. Jeden wysoki sadził jak chart, drugi mały, choć się wyrwał pierwszy, szybko miał tamtego obok siebie. Wtedy błyskawicznie zatrzymał się i podstawił koledze nogę. Wysoki klapnął na ziemię, mały zaś jednym skokiem dopadł rannego. Chwycił od niego stena, zabrał magazynki. Już biegł dalej pod przeciwległy mur. Przewrócony podstępem wygrażał pięścią w bezsilnej złości.
     – Już ja ci gnaty poprzetrącam, ty szczeniaku!
     Teraz wybiegły dziewczęta z noszami, powiewając chyrą rozpuszczonych włosów. Przykucnęły nad rannym chłopakiem. Włożyły go na nosze i przyniosły do bramy. Tutaj trzeba było zrobić pierwszy opatrunek. Krew tryskała z przestrzelonego uda. Mały żołnierz łkał, aż łzy żłobiły sobie drogę po zabrudzonych policzkach. Wyglądał jak mały chłopak, którego pobił inny, silniejszy, w płaczu nie było bowiem skargi, ale bezsilna złość.
     – Złodzieje… – łkał – nawet nie dobiegłem… do barykady…
     Ale Zosia krzyknęła na niego groźnym głosem lekarza-psychologa:
     – Do cholery! Uspokoisz się czy nie!? Ryczy mi tu jak baba, osmarkał się jak półroczny bęben! Dosyć! Róbcie prędzej opatrunek! – popędzała swoje pomocnice. – Nie tak! Tętnicę trzeba przewiązać…


Jan Dobraczyński, W rozwalonym domu