Biblioteka


KONIEC RZYMSKOŚCI KOŚCIOŁA KATOLICKIEGO?



 



KONIEC RZYMSKOŚCI KOŚCIOŁA KATOLICKIEGO?


 
     Jezus Chrystus przyszedł na świat w konkrecie historycznym. Jego życie i działalność przypada na określony czas i miejsce – określony kontekst kulturowy. Całość działalności Jezusa była zwrócona do ludzi ówcześnie żyjących i dla nich była zrozumiała. Ci, którzy go słuchali, mieli z Nim kontakt – potrafili Go zrozumieć, bo mówił ich językiem, takim samym, jakim porozumiewali się na co dzień. Jezus Chrystus nie tylko mówił w konkretnym języku, lecz posługiwał się przyjętymi gestami i symbolami dla wyrażenia tego, co chciał przekazać ludziom. Tworzył instytucje, które należały do konwencji tamtej społeczności. To był świat żydowski.
     Ale tuż po śmierci Jezusa chrześcijaństwo weszło w Imperium Rzymskie i to, co Jezus mówił i czynił, zostało przetłumaczone na język ówczesnego świata. Tak szybko ten przekład się dokonał, że najstarsza dokumentacja Objawienia Jezusa, którą posiadamy: Pismo Święte Nowego Testamentu, jest już w tamtym języku: kojne, czyli języku greckim ówczesnej ulicy wschodnich części Imperium Rzymskiego. Zresztą tu jest ważna nie tylko sprawa formalizacji słownej, ale wszystkich instytucji, symboli, które się tworzyły w tych decydujących dla chrześcijaństwa latach.
     Powiedzieliśmy: język i kultura ówczesna, kultura ówczesnego świata. Jedna? Tak, bo innej nie było, innej nikt nie znał, inny świat nie był ważny. Poza granicami państwa rzymskiego była pustka, próżnia barbarzyńców. Tak przynajmniej ówczesny świat myślał.
     Potem, w następnych wiekach rozwoju chrześcijaństwa, wykształcano obrzędy liturgiczne, formułowano modlitwy, pieśni i hymny, kształtowano hierarchię kościelną, podział administracyjny Kościoła na parafie i diecezje, ustalano prawa i obowiązki – budowano prawo kościelne. Cały ten rozwój instytucjonalny Kościoła, choć sięgał korzeniami tradycji hebrajskich, miał już kształt grecko-rzymski. Ogromnie intensywnie rozwijała się teologia chrześcijańska. Wymieńmy przykładowo takie nazwiska wielkich myślicieli i pisarzy jak: Justyn, Tertulian, Ambroży, Augustyn – to ostatnie nazwisko szczególnie charakterystyczne, bo jest jak cezura: czasy Augustyna to początek wielkiej wędrówki ludów. W granice państwa rzymskiego wchodzą ludy barbarzyńskie, przewalają się przez niezwyciężone dotąd Imperium Herulowie, Longobardowie, Rugiowie, Hunowie, Goci… Gdy ta fala ucichła, gdy te ludy zaczęły osiadać, zapragnęły kultury grecko-rzymskiej. Marzyły o odbudowie tamtego świata, tamtej kultury, chciały jej. Instytucją, która mogła im tę kulturę dostarczyć – i dostarczała też pełnymi garściami – był Kościół. Oczywiście Kościół miał świadomość tego, że jego istotnym zadaniem jest nie szerzenie kultury grecko-rzymskiej, ale nauki Jezusa Chrystusa. Niemniej, ten układ bardzo mu odpowiadał. Przecież kultura ta tworzyła bazę, na której było sformalizowane chrześcijańskie Objawienie. Ucząc tej kultury, Kościół przygotowywał sobie możliwość najkorzystniejszego przekazu chrześcijaństwa. I tak barbarzyńcy stali się Rzymianami. Przez wieki całe Germanowie, Frankowie, Słowianie upodabniali się duchowo do Greko-Rzymian. Czytali Platona, Plutarcha, Katona, Cycerona. Pisali po łacinie, kształtowali swoje myśli i swoje życie na wzorach grecko-rzymskich. Żyli w świecie instytucji rzymskich. Studiowali gruntownie historię Grecji i Rzymu. To był ideał, który stawał przed każdym narodem barbarzyńskim. I nie tylko europejskim. Ten sam model zastosowano wobec odkrytego świata. Mówiło się już wtedy nie o kulturze grecko-rzymskiej, ale po prostu europejskiej. Cywilizowano Amerykę, Afrykę, Azję, Australię, narzucając im model europejski. Po ten model europejski zresztą wyciągały ręce wszystkie „odkryte” ludy – tak się przynajmniej zdawało Europejczykom. I znowu ta sytuacja była dla Kościoła bardzo korzystna. Dokonywał przekazu chrześcijańskiego na bazie właśnie kultury europejskiej. Jak świat długi i szeroki panowała w Kościele łacina. Chińczyk, Murzyn, Indianin, Eskimos, tak jak Europejczyk, nie tylko uczyli się o kulturze grecko-rzymskiej, ale byli wychowywani i kształtowani na model grecko-rzymski: ten sam sposób rozumowania, ten sam sposób reakcji na symbole, kolory, gesty. Wszyscy duchowni ubrani w te same sutanny czarnego koloru – wyjątek w krajach gorących: białe sutanny. Wszyscy księża śpiewający msze gregoriańskie. Wszyscy klerycy uczący się teologii, która znalazła swój najpełniejszy kształt w dziełach św. Tomasza z Akwinu. Wszyscy klerycy uczący się filozofii Arystotelesa i Platona po to, żeby pojąć teologię tomistyczną. Bo jak zrozumieć wcielenie, sakrament, transsubstancjację, jeżeli się nie rozumie arystotelesowskiej teorii substancji i przypadłości, istoty i istnienia, ducha i materii, bytu i nicości? I tak seminaria duchowne kształcące Peruwiańczyków, Hindusów, Malgaszów na chrześcijan, przekształcały ich jednocześnie na Rzymian, ażeby oni, gdy staną się rzymskimi chrześcijanami, wrócili do swoich braci i uczyli ich rzymskości i chrześcijaństwa tak, jak ich uczono.
     Ale reakcja musiała przyjść i przyszła. Narody zaczęły się budzić i stwierdzać: „My nie jesteśmy Rzymianami. My nie jesteśmy Europejczykami”. Zaczęły szukać własnego oblicza, kształtu. Nieprzypadkowo na początku roku 1974 prezydent Zairu, a z nim parę milionów Kongijczyków, zamienili swoje przyjęte z Europy imiona chrześcijańskie na afrykańskie.
     Ale nawet abstrahując od tendencji narodowościowych należy powiedzieć, że przekazywanie Objawienia w ścisłym powiązaniu z kulturą łacińską nie jest drogą idealną. Zamknąć Objawienie nie tylko w jednej konkretnej kulturze, ale i takiej kulturze, której czas stanął, nie daje oczywiście bezpieczeństwa absolutnego. Po prostu dlatego, że w miarę pojawiających się wciąż nowych prądów intelektualnych, które coraz bardziej oddalają się od nurtu grecko-rzymskiej myśli, coraz trudniej jest nauczać. Bo już całkowicie znikają z mowy potocznej słowa takie, jak materia i forma, byt, istota, przypadłości, a jeżeli nawet istnieją, to już co innego znaczą, utrudniając rozumienie treści, które w sobie powinny kryć.
     Czy nie ma innej drogi do przekazywania chrześcijaństwa. Czy nie ma innego rozwiązania tej kwestii. Jest, oczywiście. Druga wersja brzmi: przetłumaczyć jak najpełniej chrześcijaństwo na języki tych narodów, które mają je przyjąć. To nie była alternatywa z góry przez Kościół potępiona. Dlaczego więc Kościół upierał się przy tym, żeby przekazywać kulturę chrześcijańską w kształcie grecko-rzymskim? Nie trzeba w tym widzieć wyłącznie tendencji do podkreślania jedności w imię hasła: „Gdziekolwiek na świecie wejdziesz do świątyni katolickiej, tam na Mszy świętej usłyszysz ten sam język łaciński i zobaczysz te same obrzędy”. To jest świadomość ważności tego przekazu, jaki znajduje się w rękach Kościoła, i odpowiedzialności za niego. Kościół wie, że bardzo łatwo prawdę zmienić na półprawdę: nawet bez złej woli. Jest świadomy tego, że nie ma przekładu idealnego. Słowo nie zastąpi słowa. Chodzi o cały kompleks kulturowy, który za nim stoi. Każde słowo, symbol, instytucja są zupełnie inaczej odbierane przez poszczególnych ludzi, przez poszczególne narody. – Słowo „orzeł” dla Polaka i Niemca, kolor biały i czarny dla Europejczyka i Japończyka, uścisk ręki dla Amerykanina i Chińczyka to zupełnie inny kompleks przeżyć.
     Trzeba więc powiedzieć, że to była alternatywa niesłychanie trudna. Dla przykładu przypomnijmy dwie wielkie próby, o których mówiliśmy już w tej książce. Pierwsza podjęta przez dwóch genialnych ludzi – Cyryla i Metodego. Gdy tym Bizantyńczykom powiedziano, że mają iść do Słowian, zaczęli studiować problem i przetłumaczyli religię chrześcijańską na język Słowian. Nie tylko w tym sensie, że stworzyli pismo i przetłumaczyli teksty liturgiczne, ale wprowadzili nową liturgię. Otrzymali na tę działalność zatwierdzenie z Rzymu. Liturgia słowiańska Cyryla i Metodego zyskała sobie natychmiast wśród ludów słowiańskich ogromne powodzenie. Ludy otwarte na przyjęcie nowego, które szło do nich, rozumiały to, co do nich mówiono, rozumiały to, co się na ich oczach działo: język, gesty, melodie, symbole – to był ich sposób zachowania się, wyrażania, stąd też mogły się wspólnie modlić. Niestety, sprawa się nie udała. Dlaczego? Zarzuty, jakie stawiano – słusznie czy niesłusznie – były konkretne – że Cyryl i Metody, tłumacząc chrześcijaństwo z kultury grecko-rzymskiej na słowiańską, sfałszowali albo prowadzą do sfałszowania prawdy Chrystusowej. Padł więc zarzut najcięższy, dotyczący tego, czego Kościół się najbardziej lęka – że wypaczono prawdę, której Kościół strzeże, która jest istotą jego powołania.
     Druga wielka próba:: wiek XVII, synowie św. Ignacego Loyoli, jezuici, jako pierwsi misjonarze chrześcijańscy wchodzą do Chin. Szybko przekonują się o bezowocności klasycznych, tzn. rzymskich, form przekazu i rozpoczynają proces „adaptacji”. Tłumaczą chrześcijaństwo na chiński. Budują kościoły na wzór pagód, księża ubierają się w stroje duchownych chińskich, do nauczania prawdy objawionej biorą zestaw pojęć z religii pogańskiej. Chrześcijaństwo w tej postaci było przyjmowane chętnie przez Chińczyków. Proces nawracania Chin szedł błyskawicznie. I znowu – zarzuty przeciwko jezuitom były te same, co w wypadku Cyryla i Metodego. Zadziałała tu ta sama obawa: ażeby nie doszło do zniekształcenia prawdy Chrystusowej. Troska o prawdę objawioną kazała Stolicy Apostolskiej również i tę próbę zgasić. I tak zaczęto przekazywać Chińczykom chrześcijaństwo w kształcie liturgii rzymskiej i teologii tomistycznej, oczywiście z efektami nikłymi.
     Z czasem Kościół dojrzewał do zrozumienia, że dzisiaj nie można się upierać przy łacinie i kulturze grecko-rzymskiej.
     Sobór Watykański II zdecydował się przetłumaczyć chrześcijaństwo na języki narodowe. Oczywiście cały Kościół jest świadomy, jakie to jest wielkie ryzyko, że łatwo może dojść do spaczenia prawdy Chrystusowej. Dlatego należy starać się, aby proces tłumaczenia chrześcijaństwa na języki i na kultury poszczególnych narodów odbył się w jak najbardziej organiczny, naturalny sposób. Stąd przełożeni w Kościele powstrzymują wszystkie za szybkie kroki.
     Na razie został dokonany pierwszy krok na drodze odnowy: przełożenie tekstów liturgii. To zresztą zasygnalizowało – również na naszym polskim podwórku – cały problem. Dopiero teraz czujemy, jak teksty przetłumaczone z łaciny na polski są niekiedy kostropate, nie do przełknięcia – obce. Niepolskie. Bo co to znaczy: „Pan z wami” (Dominus vobiscum). „Idźcie, Msza skończona” (Ite, Missa est), „W górę serca” (Sursum corda) i „Mamy je wzniesione do Pana” (Habemus ad Dominum), „Pokój z wami” (Pax vobis)? Może nam odpowiadałoby raczej: „Bądźcie pozdrowieni w imię Jezusa Chrystusa” niż „Pokój z wami”. Ale tu nie może być pośpiechu. Poczekajmy na następne kroki. Na razie krok pierwszy, ostrożny – żeby nie dokonać zafałszowania. Jak będzie dalej? Jaki będzie dalszy kształt naszej chrześcijańskiej religijności? Trudno powiedzieć. Trzeba poczekać, jak Duch Święty działający w Kościele pokieruje zmianami. Bo po ludzku rzecz biorąc – sprawy to wcale niełatwe.
     My do greki i łaciny, do kultury grecko-rzymskiej zawsze wrócimy. Musimy. Bo tam jest źródło. Żeby się naprawdę nauczyć Chrystusa, trzeba czytać Pismo Święte. Nie tylko Pismo Święte. Również i najstarsze dokumenty chrześcijaństwa, myślicieli Kościoła: Justyna, Tertuliana, Ambrożego, Augustyna, Bazylego, Cyryla Jerozolimskiego, a oni pisali właśnie po grecku i po łacinie; starać się zrozumieć wciąż na nowo, starać się zrozumieć naszym współczesnym myśleniem, co oni chcieli powiedzieć. A na to trzeba nie tylko czytać. Trzeba poznawać tamten klimat, tamte symbole, instytucje, tamto życie. I tak już będzie do końca świata. Niezależnie od tego, ile lat upłynie, chrześcijanie wszystkich czasów będą wracali do greki i łaciny, do źródeł chrześcijańskich napisanych po grecku i łacinie. Być może, że za tysiąc lat murzyńska Msza święta będzie bardzo odbiegała od dzisiejszej Mszy świętej, ale nawet i tamci ludzie powinni czasem usłyszeć Missa de Angelis, by lepiej zrozumieć, czym jest chrześcijaństwo.