Biblioteka


OSTATNI ZAKONNIK KLASZTORU
("Bajki nie tylko dla dzieci")






OSTATNI ZAKONNIK



 
     Był ostatnim zakonnikiem swojego klasztoru. Z tą myślą zbudził się, czy też został zbudzony. Zaraz też automat łóżkowy zaczął z nim wyprawiać codzienną gimnastykę. Nigdy nie lubił tego i wciąż nie mógł się do tego przyzwyczaić. Ale ponieważ elektroniczny lekarz to nakazał, poddawał się tej porannej torturze z upartą cierpliwością. Potem już mógł iść do łazienki – jeżeli to można było nazwać słowem „iść” – był już zdolny do poruszania się. Tam młóciły go strumienie wody zimnej i ciepłej, zaprogramowane również przez komputer lekarski. Świeża bielizna dostarczona przez windę z podziemnej pralni leżała przygotowana. W czasie ubierania się jeszcze usiłował sobie uświadomić, czy zamówił śniadanie. Bo chociaż wieczorem przypominał mu o tym zegar, ale bywało, że jakoś przeoczył jego dopominanie się i wtedy czekało go standardowe śniadanie, którego nie cierpiał. Posiłek był ciepły i świeży, jakby co dopiero przez kucharza ze świeżych potraw przygotowywany, ale przecież miał ten prawie niedostrzegalny brak pełnego smaku i zapachu, który pamiętał z dawnych lat. Z bardzo dawnych lat, kiedy to żył i pracował jeszcze brat kucharz, przygotowujący naprawdę smaczne posiłki.
     Znowu opanowała go myśl, że jest ostatnim z zakonników w tym ogromnym klasztorze. Miał powody, żeby się dziwić. Przecież wcale nie był najmłodszy. Stąd też nigdy nie przypuszczał, że on będzie musiał podejmować ostatnie decyzje. Jak to się stało, sam nie wiedział. Od dawna nie uczestniczył we wspólnych Mszach świętych i we wspólnych posiłkach, ze względu na zły stan swego zdrowia. Przychodziły jakieś zawiadomienia i nekrologi podawane przez wewnętrzny dalekopis. Ale ich nie czytał. Podawała je również wewnętrzna telewizja, ale jej także nie oglądał. Przynajmniej ostatnio. A teraz ten czerwony guzik, który zaczął się świecić od pewnego czasu. Początkowo nie uwierzył. Myślał, że to pomyłka komputera. Polecił komputerowi awaryjnemu – albo, jak go nazywał, brygadzie remontowej – sprawdzić funkcjonowanie komputera informacyjnego. Ale wynik był zawsze ten sam. Wobec tego podjął się szaleńczej wyprawy. Dowlókł się do fotela. Nacisnął guziki umieszczone w oparciu i ruszył. Wyjechał z pokoju na ogromny korytarz klasztorny. Przejeżdżał obok drzwi prowadzących do kolejnych cel, nad którymi widniały jeszcze dawne nazwy: a to Bruno z Kwerfurtu, a to Beda Venerabilis. Teraz pozamykanych. Martwych. Przeszperał cały klasztor w poszukiwaniu żywego człowieka, ale wciąż nadaremnie. Jechał korytarzami, dzwonił do kolejnych cel, sal, gdy się nie doczekiwał zaproszenia do wejścia, otwierał drzwi za pomocą ogólnego elektronicznego klucza. Wszędzie zastawał to samo – uporządkowane, czyste wnętrza, sprzątane przez automatyczne odkurzacze i kompletnie puste. Swoją podróż przez klasztor tak zaprogramował, by przyjechać do kościoła w czasie konwentualnej Mszy świętej, do refektarza – w czasie rannego posiłku. Nie było nikogo. Wszędzie przerażająca cisza. – Czy cały świat umarł, a tylko ja zostałem przy życiu? – Okna przeciwhałasowe nie wpuszczały żadnego dźwięku do wnętrza klasztoru. – Czy na zewnątrz są jeszcze ludzie, czy miasto żyje? – Wrócił do celi. Nacisnął włączniki radiowe. Nie. Radiostacje nadawały muzykę, jakieś audycje. Ale w nim powstało już podejrzenie, że może to wszystko jest z lodówki, tak jak jego posiłki, i podawane zgodnie z wcześniejszym zaprogramowaniem.
     Do jego obowiązku jako ostatniego zakonnika i właściciela należało podjęcie decyzji: do kogo klasztor i wszystko, co stanowiło własność klasztoru, ma przynależeć. Przeglądał wielokrotnie propozycje, które mu zostały przekazane. Wystarczało nacisnąć guzik. Wtedy operacje prawnicze dotyczące przekazania własności na rzecz spadkobiercy zostałyby przeprowadzone według już z góry zaprogramowanego schematu. Zaprogramowanego przez komputer prawniczy cieszący się sławą jednego z najlepszych. Oprócz rubryk proponowanych była jeszcze jedna rubryka, która pozostawała do dowolnej jego decyzji. Ale wiedział, że z niej nigdy nie skorzysta. Nie miał wyrobionego zdania. Myśl, że ma podjąć ten ważny krok, męczyła go. Nie chciał o tym myśleć.
     Zabrał się do czytania Pisma Świętego, co przewidywała reguła, co codziennie robił i co bardzo lubił. Długi czas nie rezygnował z tradycyjnego czytania „z książki”, choć gdy zwierzył się z tego jednemu z współbraci, spotkał się ze spojrzeniem pełnym politowania. Ale musiał z tej formy zrezygnować. Po prostu jego wzrok stawał się coraz to słabszy. Stąd też przeszedł na mikrofilmy: na wyświetlanie tekstu Pisma Świętego na ścianę z mikrofilmu, który wypożyczył z klasztornej mikrofilmoteki. Powiększał obraz do wielkości całej ściany i czytał sobie powoli. Ale z biegiem czasu i z tego musiał zrezygnować ze względu na oczy i przeszedł na słuchanie tekstu Pisma Świętego. Miał najróżniejsze możliwości, ale najbardziej polubił teksty dialogowane. Wszystko w nich było tak jak naprawdę. Szumiał wiatr, śpiewały ptaszki. Jezus mówił przypowieści głosem prawie prawdziwym. Odpowiadali uczniowie, faryzeusze. Zamykał najchętniej oczy i słuchał. Czasem wyłączał taśmę. Zamiast żeby odpowiadali uczniowie, sam odpowiadał na pytania Jezusa tekstami, które znał na pamięć prawie. Ale nigdy nie odważał się odpowiadać w imieniu faryzeuszy. Może to strach, żeby się w nich nie zamienić, a przynajmniej do nich nie upodobnić. Jezus chodził po Palestynie, a on z Nim. Znowu nie był ostatnim zakonnikiem w klasztorze, ale był młodym, silnym, pełnym zapału, dobrych chęci, postanowień chłopcem. Znowu chciał żyć jak Jezus, nawracać ludzi tak jak Jezus na drogę prawdy i miłości poprzez swoją dobroć. Aparat się wyłączył. Czas przeznaczony na czytanie Pisma Świętego minął. Ocknął się. Był w swojej celi, w której świecił się ustawicznie guzik czerwonym, przenikliwym światłem. Ostatni zakonnik klasztoru.
     Nagle zapragnął wyjść na świeże powietrze. Tak to nazywał, choć to nie była prawda, wcale nie było takie świeże. Zjechał swoim fotelem do windy i nią na dół. Potem przez drzwi do wirydarza klasztornego. Znalazł się na polu. Ogarnął go ostry chłód. Poczuł się inaczej. Płuca przyzwyczajone do klimatyzowanego wnętrza zareagowały prawie bólem. Serce zaczęło intensywnie pracować. Rozglądał się. Dawno tu nie był. Wiosna. Rozpoznawał ścieżkę prowadzącą wzdłuż murów, po której przed wielu laty spacerował wraz ze swoimi braćmi zakonnikami. Nagle jego wzrok ciągnący się po ścianach klasztoru zatrzymał się na bramie wiodącej w głąb dawnej kuchni. Nad nią umieszczony był krzyż. Teraz spostrzegł przyczepioną do niego jaskółkę. W pierwszej chwili nie wiedział, co to jest: ta czarna plama. Ale w końcu zorientował się, że to właśnie jaskółka przyczepiona do muru, z lekko drgającymi skrzydłami. Za moment się oderwała i śmignęła w górę. Dopiero teraz spostrzegł rozpoczętą budowę gniazdka. Ptak znalazł sobie miejsce pomiędzy krzyżem a ścianą i tam lepił gniazdko – zresztą jedyne miejsce na tych ogromnych płaszczyznach ścian zbudowanych ze szkła i plastyku. Jakoś ucieszył się wewnętrznie. Z początku nie wiedział sam dlaczego, ale zaraz uświadomił to sobie: po prostu nie był sam. Byli razem.
     Poczuł chłód. Nie mógł być dłużej na dworze. Miał za lekkie ubranie. Wrócił do swojej celi pełen jakiejś radości, energii, inicjatywy. Pomrukiwał sobie i podśpiewywał od czasu do czasu.
     Na drugi dzień, gdy się obudził, poczuł, że lekko boli go gardło. Podłączył się do automatycznego lekarza. Nie lubił tego, może by w innym wypadku nawet na te objawy nie zareagował, ale teraz przeląkł się, że może się rozchorować. Przywiązał sobie taśmy do obu nadgarstków. Badanie trwało kilka sekund. Za chwilę już dalekopis wystukał mu diagnozę, przepisywał lekarstwa i polecał sposób postępowania. Przeglądnął pobieżnie tekst. Diagnoza choroby była krótka ale skomplikowana. Nie wchodził w szczegóły. Wystarczyło mu stwierdzenie, że jest to początek anginy. Na końcu spisu lekarstw widniała uwaga – jak zwykle, dla porządku – „Lekarstwa będą podawane do posiłków”. Zalecenie brzmiało między innymi: „Nie należy wychodzić na dwór”. Tego się bał najwięcej i natychmiast wewnętrznie się zbuntował: – „Nie zgadzam się, żeby mi została odebrana ta drobna przyjemność. Jedyna od bardzo dawna. Zresztą – dodał na usprawiedliwienie – nasz lekarz zawsze jest «na wyrost» ostrożny. Nie trzeba go koniecznie od razu słuchać”. – Postanowił odczekać, kiedy przyjdzie południe i na polu będzie cieplej. Potem, gdy z największym umartwieniem doczekał do 12 godziny, prędziutko kazał się swojemu fotelowi zwieźć na podwórko. Ale okazało się, że zapomniał o jednym: fotel był podłączony do automatycznego lekarza i był posłuszny tylko do drzwi: na pole nie wyjechał. Usiłował majstrować coś przy rozmaitych przyciskach umieszczonych w poręczy fotela, ale na próżno. Zezłoszczony wstał i powlókł się do drzwi, otworzył je, wyszedł na podworzec. Ta krótka droga kosztowała go dużo wysiłku. Oparł się ciężko o ścianę i dyszał. Chłodne wiosenne powietrze wtargnęło do jego płuc jak strumień zimnej wody i zabolało w oskrzelach. Porwał go nagły, ostry kaszel. Zachłysnął się jeszcze głębiej przejmującym chłodem, ale nie rezygnował. Powoli uspokajał się. Oczami znalazł krzyż i wpatrywał się w niego ciekawie. Jaskółki nie było. Może się spłoszyła jego wczorajszym nagłym wtargnięciem w jej spokojny obszar. Ale chyba nie. Wydawało mu się, że żółta plama gliny za krzyżem powiększyła się. Nagle pojawił się ptak. Przywarł do krzyża i tak chwilkę trwał. Za moment znowu oderwał się i odleciał. Odprowadził go wzrokiem, podziwiając szybki, zgrabny lot. Ucieszony tym stwierdzeniem, że jaskółka buduje sobie swoje gniazdko, że naprawdę nie będzie już sam, oderwał się od ściany i sunąc rękami po jej plastykowej, gładkiej powierzchni doczłapał do fotela. Opadł nań ciężko. Był zmęczony. Nakazał powrót i chyba w drodze się zdrzemnął, bo ocknął się dopiero w celi, gdy znajdował się w pozycji wyjściowej fotela: przed biurkiem. Ale nie miał zamiaru odpoczywać. Był pełen radości i inicjatywy, tak jak i wczoraj. Pełen chęci działania.
     Nagle zapłonęło światełko nad: „obcy człowiek na terenie domu”. W chwilę potem powinien się włączyć automatyczny policjant, ale powstrzymał go. Prawie że się ucieszył, że ktoś oprócz jaskółki pojawił się w ich – w jego – domu. Zażądał telewizyjnego obrazu. Zobaczył intruza. Był to młody człowiek w wieku około 20 lat, bardzo zwyczajnie ubrany. Szedł korytarzem, rozglądając się ciekawie. – „Po co on tu przyszedł, czego szuka?” – Kamery telewizyjne bez przerwy ukazywały go. Zatrzymał się przed drzwiami biblioteki. Wszedł do wnętrza. Odnalazł katalog i wystukał żądany tytuł. A więc chce jakąś książkę. Nie powinien jej otrzymać. Biblioteka nie była publiczna; przeznaczona do użytku wewnętrznego. Ostatni Zakonnik dał polecenie wydania książki. Był ciekawy, co on chce wypożyczyć. Zażądał zbliżenia, odczytał wystukany tytuł: „Kwiatki św. Franciszka z Asyżu”. Tymczasem już uruchomiony transporter dostarczył chłopcu książkę. Ten wziął ją. Przeszedł do czytelni i zaczął czytać. Ostatni Zakonnik polecił swojemu fotelowi, żeby go zawiózł do czytelni. Za moment był na dole. Nagle rozmyślił się. Wrócił do celi. – „Nie. Po co mam mu przeszkadzać. Niech sobie spokojnie czyta”.
     Niby zajmował się nadal swoimi sprawami, ale monitora nie wyłączał. Chłopiec wciąż czytał, czasem uśmiechał się do siebie. Nie czytał długo. Wyszedł z biblioteki z książką pod pachą i poszedł korytarzem dalej. Nie korzystał z taśmy transportującej, tylko szedł pieszo, jakimś lekkim, radosnym krokiem. Ostatni Zakonnik był coraz bardziej zaciekawiony tym, dokąd udaje się ten chłopiec. Tymczasem on przeszedł budynek do końca, wyszedł na kolejny dziedziniec. – „Ach tak, chce zobaczyć nasz skansen franciszkański”. – Był on też przeznaczony wyłącznie do użytku wewnętrznego. Ostatni Zakonnik polecił wpuścić tam chłopca. Chłopiec wszedł do skansenu i już się nie spieszył. Tak jakby osiągnął cel wędrówki. Oglądał dawne puste cele, wystygłą kuchnię, piec opalany drzewem i węglem, w refektarzu proste, metalowe talerze, stojące na drewnianych stołach. Usiadł na ławie drewnianej bez oparcia. Podszedł do pulpitu, gdzie leżało Pismo Święte, odczytywane w czasie posiłków, Martyrologium i Reguła św. Franciszka.
     Ostatni Zakonnik myślał, że to oglądanie skończy się szybko. Cóż tam jeszcze może być takiego ciekawego. Tymczasem wyglądało na to, że sprawa dopiero zaczyna się. Chłopiec wrócił do jednej z cel, zdjął swoje ubranie, wsadził na siebie zwyczajny worek dawnego habitu wiszący tam w szafie i zabrał się do pracy. Wyszedł na podwórze i zaczął rąbać drwa. Szło mu to nieskładnie. Ale niezrażony urąbał naręcz drewien. Ostatni Zakonnik patrzył na te jego zmagania się. Patrzył na rozłupywane klocki, prawie że odczuwał zapach drzewa, czuł szorstkość kory. I naraz doznał olśnienia: to nie jest zwyczajna chłopięca zabawa, to jest po prostu spotkanie się z przyrodą, ze światem pojętym najbardziej głęboko. Nie opuszczała go ta myśl wtedy, gdy przypatrywał się kolejnym zajęciom chłopca, który następnie poszedł do kuchni, podpalił pod blachą. Też mu to nie szło. Dym początkowo wracał się, nie chciał iść w komin. Wreszcie się udało. Nastawił wodę. Z szafy drewnianej zamykanej na haczyk wyjął kaszę w glinianym dzbanku, zasypał na gotującą się wodę, posolił, potem spokojnie mieszał ją w garnku, a gdy się ugotowała, wylał na talerz i zjadł. Poszedł do kaplicy. Ukląkł na drewnianej podłodze i modlił się długo. Potem wrócił do celi, położył się na prostym drewnianym łóżku z siennikiem wypełnionym słomą i zasnął.
     Dopiero teraz Ostatni Zakonnik zdecydował się sam iść spać, ale był tym wszystkim tak przejęty, że trudno mu było zasnąć. Nie chciał zwracać się o pomoc do elektronicznego lekarza, jak to zwykł był robić w takich sytuacjach. Czy działał tu przykład tego chłopca?
     Rano zbudził się, gdy tylko chłopiec wstał – tak zaprogramował swoje budzenie. Wszystko było podobnie jak ubiegłego dnia. Po ubraniu się i modlitwie chłopiec zjadł prosty posiłek. I potem wyszedł, odziany w swój zwyczajny ubiór. Pozostawało pytanie: wróci, czy nie wróci. Na razie go nie było. Wobec tego Ostatni Zakonnik postanowił zobaczyć, co z jaskółką. W pośpiechu zapomniał podłączyć się do swojego elektronicznego lekarza i na skutek tego fotel, tak jak dnia poprzedniego, odmówił mu posłuszeństwa przed drzwiami wiodącymi na dwór. Zwlókł się z fotela. Zapragnął iść tak, jak szedł chłopiec: lekko, swobodnie, ale mu się nie udało. O mało nie upadł. Opierając się o śliskie plastykowe ściany, wysunął się na podwórze. Znowu owionęło go ostre powietrze. Przyłożył rękę do czoła i patrzył na gniazdo. Robota lepienia chyba była skończona. Co chwila nadlatywały jaskółki i znosiły trawki, aby wymościć gniazdko. Bo teraz już były dwa ptaki. Spostrzegł to wyraźnie, gdy czasem przy gniazdku się spotykały. Po południu zjechał jeszcze raz, żeby zobaczyć, co się tam dzieje. Moszczenie gniazdka było skończone. Samica już znajdowała się we wnętrzu, a samczyk był na zewnątrz. Pilnował jej, siedząc na uskoku ściany. – „No, to już nie odejdą. Będą miały młode”.
     Czuł się gorzej. Dokuczało mu gardło. Szeleściło w płucach. Wrócił do celi. Podłączył się do lekarskiego komputera. Bał się czytać wystukanej diagnozy, ale w końcu przeczytał. „Początek zapalenia płuc”. Jako polecenie między innymi: zakaz opuszczania budynku i pokoju. Nawet nie bardzo się tym przejął. Tak był ucieszony tym, co się w klasztorze zaczęło dziać.
     Po południu chłopiec przyszedł. A właściwie przyszli. Było ich trzech. Tamci podobni do niego. Początkowo jeszcze onieśmieleni rozglądali się po starym klasztorze, jeszcze niezgrabniej wykonywali poszczególne prace.
     Tymczasem Ostatni Zakonnik rozchorował się na dobre. Kolejne dnie były dla niego coraz gorsze. Polecenie lekarskie brzmiało: „Zakaz opuszczania łóżka”. Przerzucił się na sterowanie z centrum dyspozycyjnego zainstalowanego przy łóżku. Podskoczyła gorączka. Serce mu się tłukło. W nocy pocił się. Stracił apetyt. Nie smakowało mu jedzenie z dodatkami coraz intensywniejszych lekarstw. Całe dnie przesypiał albo przynajmniej drzemał. Jeżeli wracał do świadomości, to chyba tylko dlatego, że chciał wiedzieć, co się dzieje z jaskółkami i z przybyszami. Polecił komputerowi telewizyjnemu skierować obiektyw na krzyż nad kuchnią i mógł dokładnie obserwować ptaki. Jaskółki już miały młode, które rozwierały szeroko dzióbki i domagały się wrzaskliwie pokarmu. Do trzech przybyszów doszło jeszcze dwóch i było wszystkich pięciu – tylu, ile wolnych cel. Wspólnie się modlili, posilali – podczas posiłku jeden z nich czytał regułę św. Franciszka – a potem wychodzili, żeby powrócić pod wieczór.
     Z dnia na dzień coraz bardziej bał się o swoje życie. Bał się, że po którymś zaśnięciu już nie obudzi się. Wciąż niepokoiło go świecące na czerwono światełko. Wiedział, że czeka go zasadnicza rozmowa z przybyszami, ale starał się ją odwlec maksymalnie, aby im pozostawić swobodę, aby im dać szansę na ich ostateczną decyzję. Aż po którejś ciężkiej nocy doszedł do przekonania, że dłużej nie wolno mu ryzykować. Cały dzień był dla niego ciężki. Nie mógł się doczekać ich powrotu. Podtrzymywał się obserwowaniem małych jaskółek, które już gramoliły się na brzeg gniazdeczka – nie mogąc się w nim już pomieścić, przygotowywały się do pierwszych lotów. Gdy wrócili do klasztoru, natychmiast połączył się z nimi. Byli dość zdziwieni, gdy usłyszeli jego głos.
     – Przepraszamy. Myśleliśmy, że już tutaj nikt nie mieszka.
     Nie wdawał się w rozmowę. Wiedział, że musi siły oszczędzać na istotne sprawy.
     – Po coście tu przyszli?
     – Chcemy żyć w ubóstwie, zgodnie z nakazami świętego Franciszka.
     – Jakie macie cele?
     – Chcemy sami nauczyć się miłości świata, ludzi i Boga. Chcemy pomóc ludziom, którzy tkwią tylko w materii. Chcemy głosić słowem i życiem swoim Chrystusa.
     – Na zawsze?
     – Na całe życie.
     – Przyjmuję wasze ślubowanie i z serca wam błogosławię.
     Wyłączył się. Opadł ciężko na poduszkę. Był wyczerpany tą krótką rozmową. Rozmową, na którą tak długo czekał: do której tak się przygotowywał. Leżał tak długą chwilę. Gdy otworzył oczy, spostrzegł, że coś się w jego pokoju odmieniło. W pierwszej chwili nie mógł się zorientować, co to za zmiana. Ale już za moment odkrył ją – przestało się świecić czerwone światło z napisem: Ostatni zakonnik klasztoru.