Biblioteka


NIE TAKI DIABEŁ STRASZNY, JAK GO MALUJĄ
("Bajki nie tylko dla dzieci")





NIE TAKI DIABEŁ STRASZNY, JAK GO MALUJĄ



     Był człowiek, który zazdrościł aż do nienawiści bogactwa i powodzenia innym ludziom. Marzył tylko o jednym: o tym, żeby być bogatym, mieć wszystko. Tak jak sobie postanowił, tak to i realizował. Powoli dochodził do pieniędzy, ale zyskiwał je na drodze nieludzkiej. Cokolwiek robił, robił tylko pod tym warunkiem, jeżeli mu się to opłacało, inaczej nie podejmował żadnego kroku. Oszczędzał, zbierał, kombinował, zagarniał. Wszystko było w jego życiu interesowne. Notował skrupulatnie nawet najmniejsze należności, jakie ludzie byli mu winni. Żądał wynagrodzenia za wszystko. Wymagał, aby mu płacono od razu, natychmiast, albo zgadzał się na późniejszy termin, ale doliczał wysokie procenty. Jego zasadą było: „nic za darmo, wszystko za pieniądze”, „dostaniesz, jak zapłacisz”. To nie znaczy, żeby nie dawał prezentów. Dawał i to nieraz wielkie prezenty, jeżeli tylko wiedział, że człowiek, któremu daje, może mu się przydać, że będzie mu kiedyś potrzebny. Wielkość prezentu była zawsze mierzona wielkością przysługi, jakiej potrzebował. Dla swoich pracowników był bezlitosny, nie zezwalał na żaden odpoczynek, żądał od nich maksymalnego wysiłku. Nie przepuszczał najmniejszego nawet uchybienia. Karał surowo. Podwładni bali się go. Równocześnie dla tych, od których zależało jego powodzenie, którzy potrafili dla niego coś załatwić, był niesłychanie usłużny, uprzejmy aż do przesady, wciąż gotów spełniać wszystkie, najbardziej wyszukane ich żądania. Rozpływał się cały w uśmiechach, serdecznościach dotąd, dopóki mu byli potrzebni. Gdy okazywali się bezskuteczni, odtrącał ich, zapominał, nie widział.
     Przez ludzi był nielubiany. Podśmiechiwano się z niego. Gardzono nim, a nawet nienawidzono. Nie miał przyjaciół. Zresztą nie chciał mieć przyjaciela, bo bał się, że to może kosztować, że będą wydatki, że będzie musiało być coś za darmo.
     Był tylko chyba jeden człowiek na świecie, który Twardowskiego kochał. Było to dziecko. Córeczka ogrodnika mieszkającego w tym domu. Właściwie nie córka, ale podrzutek, znajda, którą kiedyś przed paru laty znalazł ogrodnik przed bramą wejściową. Czyje to było dziecko, nikt nie wiedział. Żona ogrodnika nie była zachwycona, gdy przyniósł je do domu, bo miała własne dzieci. Początkowo nawet chciała kogoś namówić, aby sobie dziecko wziął. Ale nikt się do tego nie kwapił i tak w końcu zostało w jej domu. Ale nie miała do niego serca. To małe dziecko uwielbiało Twardowskiego. Trudno zrozumieć dlaczego, właściwie bez powodu. Jedyna przysługa, jaką on jej wyświadczał, to był spacer, na który brał ją od czasu do czasu. Po prostu wtedy, gdy był zmęczony, a nie chciał pozostawać w samotności, schodził na dół i brał dziecko na spacer, szedł z nim do parku albo nad rzekę. Wracał do domu wypoczęty i odświeżony. Dziecko było dla niego praktyczniejsze niż pies, wygodniejsze i bardziej interesujące, ponieważ można było z nim porozmawiać. Te spacery traktował również jako element reklamowy. To zawsze robiło dobre wrażenie na jego znajomych, zwłaszcza na starszych paniach. Wzruszający obrazek: przystojny starszy pan, znany bogacz, prowadzący za rękę na spacer sierotę. Twardowski nie przywiązywał do tego dziecka żadnego znaczenia, nie darzył do żadnym uczuciem, nawet go nie zaprosił nigdy do siebie. Nie zdawał sobie sprawy, że to dziecko bardzo go kochało, a może tylko nie liczył się z tym.
     Myślał wciąż wyłącznie o jednym, w jaki sposób najszybciej wzbogacić się. Ktoś mu wreszcie poradził, by – jeżeli chce mieć dużo pieniędzy – zapisał swoją duszę szatanowi. Czy to powiedział żartem, czy poważnie, trudno dociec. Twardowski pytał ludzi – trochę żartem, trochę naprawdę – gdzie można spotkać szatana. Znowu ktoś doradził, że najłatwiej może znaleźć szatana w wieży zegarowej starego zamku. W tej wieży kiedyś bandyci – jak głosiło podanie – powiesili na belce właściciela zamku, starego sknerę, za to, że nie chciał im wydać ukrytych pieniędzy. Tylko – mówiono mu – trzeba tam znaleźć się o dwunastej w nocy, dokładnie w chwili, gdy zegar bije północ.
     Nikomu nic nie mówiąc, poszedł na zamek w oznaczonym dniu tuż przed północą. Była ciemna noc, nie świecił ani księżyc, ani żadna gwiazda, ciężkie chmury nisko wisiały nad ziemią, zakrywały całe niebo. Ruiny zamku były niewidoczne w tych ciemnościach. Z trudem znalazł basztę zamkową, pchnął ciężkie drzwi i zapalił latarnię. Rozejrzał się. Wewnątrz zobaczył pełno jakichś starych przykurzonych gratów, z boku przylepione do ściany czerniały schody. Ostrożnie, trzymając się poręczy, wspinał się na górę. Schody głośno skrzypiały, zbutwiałe poręcze chwiały się. Miał wrażenie, że lada chwila schody się zwalą. Wreszcie wyszedł na piętro. Znalazł się w obszernej sali. Na środku stał ciężki stół, pod ścianami drewniane ławy. Opodal schodów zauważył starą szafę. W jej drzwiach było umocowane lustro, zajmujące całą wielkość drzwi. Postawił latarnię na stole. Było cicho, tylko wiatr świstał w szparach i trzeszczały wiązania dachowe.
     Chociaż uważał się za odważnego człowieka, coraz bardziej bał się tego spotkania, którego przecież sam chciał. Jaki jest szatan? Jak wygląda ten, który jest samym złem? Czekał niecierpliwie aż nadejdzie północ. Rozglądał się. Wszędzie było pełno starych pajęczyn, pod sufitem wisiały uczepione u belki nietoperze. Wreszcie przyszła godzina dwunasta. Zegar zaczął skrzypieć, warczeć, zgrzytać, potem padło pierwsze uderzenie, drugie, trzecie. Liczył niecierpliwie. Uderzenia były potężne. Zdawało mu się, że huk dzwonu rozsadzi mu czaszkę. Doczekać się nie mógł końca. Wreszcie przyszło ostatnie uderzenie. I wtedy, gdy spodziewał się, że nastanie wreszcie upragniona cisza, w okno wtargnął poryw wiatru, otworzył je z trzaskiem. Zgasło światło latarni. Wiatr napełnił izbę szumem i wyciem. Wszystko zdawało się wirować. Przelatywały chmary kruków, wron, kotłowały się nietoperze. Miał wrażenie, że jeszcze chwila i runie stara wieża. Wreszcie zawierucha, która tak nagle wybuchła, uciszyła się. W tej dzwoniącej w uszach ciszy przerażony Twardowski drżącymi rękoma odszukał po omacku latarnię, zapalił ją i zaczął rozglądać się po sali. Zdawało mu się, że jest inaczej niż było, że coś tu się zmieniło, że ten szalejący wiatr coś tu poprzestawiał. Popatrzył wokoło. Wszystko było jak dawniej. Tak samo jak poprzednio na środku stał stół, pod ścianami stare, zakurzone ławy, nad głową wiszące nietoperze. Ale nie. Jednak coś się zmieniło. Zamknięte dotąd drzwi lustrzane odchyliły się. W lustrze zobaczył jakiegoś człowieka, który stał spokojnie i przyglądał się mu. Uderzyło go to, że ten człowiek miał wzrost prawie identyczny jak jego własny i podobną sylwetkę. Twardowski spoglądał na niego, wciąż nie wiedząc, kto to może być, skąd on się tutaj wziął. Nagle przyszło mu do głowy, że to jest chyba ten, którego oczekuje. Tylko czy to jest możliwe, żeby szatan był w takiej postaci, tak normalnie ubrany, tak normalnie wyglądający. W odpowiedzi na to, co myślał, usłyszał:
     – Nie taki diabeł straszny, jak go malują.
     Ale wciąż jeszcze nie był pewny. Wziął więc lampę ze stołu, podszedł do tego dziwnego nieznajomego stojącego w lustrze szafy. Wtedy dopiero spostrzegł z przerażeniem, że ten nieznajomy jest nim samym. „Przecież to jest moja twarz, moje oczy, mój nos, moje wargi. Może tylko wargi bardziej zacięte. Oczy bardziej drapieżne, ostrzejsze zmarszczki przy ustach – tak jak gdyby moja twarz, ale o dziesięć lat starsza”. Patrzył jak urzeczony w nieznajomego: „Czy ja śnię, czy ja nie zwariowałem?” Ażeby przerwać tę męczącą dla siebie sytuację, zgodnie z tym, jak sobie ułożył, zaczął mówić, że potrzebuje pieniędzy i że jest gotów podpisać cyrograf.
     – Cyrograf? – zdziwił się tamten. – Żartujesz chyba. To kiedyś opowiadano dzieciom takie bajeczki. Ale to nie te czasy. Zapisywać duszę? Nie potrzeba zapisywać.
     – No dobrze, ale co mam ci dać za pieniądze, za bogactwo, którego chcę od ciebie?
     – Nic. Nic mi nie musisz dawać.
     – Co mam zrobić?
     – Rób to, co robisz. Wtedy będziesz miał dużo pieniędzy.
     – I co dalej? – pytał nieznajomego. Nie wiedział, jakie jeszcze mógłby postawić pytanie, a nie chciał kończyć rozmowy.
     Ale nieznajomy nie odpowiedział ani słowa. Wobec tego trzeba było odejść. Jeszcze raz spojrzał na niego niedowierzająco, odwrócił się i zszedł na dół po schodach. Wrócił cały roztrzęsiony do siebie do domu, wciąż nie wiedząc, czy to była rzeczywistość, czy tylko złuda.
     – No i stąd mam teraz tyle pieniędzy – kończył ze śmiechem opowiadanie. – Jak jesteście ciekawi, czy mówię prawdę, czy też nie – dodawał słuchaczom – spróbujcie tam iść do niego tak jak ja, może go też spotkacie.
     Czy to, co opowiadał swoim znajomym, było naprawdę, czy też tylko zmyślał, nikt nie wiedział. Fakt był jeden bezsporny: Twardowski miał coraz więcej pieniędzy, powodziło mu się znakomicie i coraz lepiej.
     Płynęły lata. Twardowski przebudował dom, zapełnił go świetnymi, bogatymi meblami, starymi obrazami, miał szerokie kontakty z ludźmi, tak w mieście swoim jak w swoim kraju a nawet za granicą. Zdarzyło się razu pewnego, że wydał wielkie przyjęcie. Chętnie tego nigdy nie robił, bo zawsze żałował pieniędzy na niepotrzebne wydatki. Ale, jak i zawsze, było ono całkiem nieprzypadkowe. Chodziło o załatwienie paru ważnych interesów. Gości zaprosił mnóstwo, mnóstwo też ludzi przyszło. Stoły obficie zastawiono. Były do dyspozycji najlepsze potrawy, wina, przysmaki, świetna służba, znakomita orkiestra. Wszystko toczyło się zgodnie z planem. Gdzieś około północy udało się Twardowskiemu sfinalizować wszystkie swoje ważne sprawy. Podochocony sukcesami wznosił toasty i sam też spełniał toasty, które wznosili jego współpartnerzy. W pewnym momencie poczuł, że przeholował, że za dużo wypił. Nie lubił tego nigdy, bo wiedział, że zawsze wtedy istnieje niebezpieczeństwo popełnienia jakiegoś nieodwracalnego głupstwa. Zdobył się jeszcze na ten jeden wysiłek, wiedząc, że za moment może być za późno: wyszedł z salonów. Chciał znaleźć jakieś bardzo ustronne miejsce, gdzie nikt mu nie będzie przeszkadzał. Wszedł do swojej garderoby. Nie było tam nikogo. Panował półmrok. Usiadł w fotelu. Naprzeciw na ścianie wisiało ogromne lustro. Nie zapalał światła, żeby lepiej wypocząć. Ogarnęła go cisza, chłód. Chciał szybko wytrzeźwieć. Rozsiadł się wygodnie, przymknął oczy. Dopiero teraz poczuł, jak szumi mu wino w głowie. Rozmarzył się. Czuł się szczęśliwy. Był bogaty i wiedział, że będzie coraz bardziej bogaty. Miał już wszystko, co chciał, a jeszcze na dodatek miał salony pełne gości i uznanie ludzkie. Po chwili otworzył oczy, bo zdawało mu się, że ktoś jest w pokoju. Faktycznie, naprzeciw niego siedział w fotelu szatan. Był podobny do niego, tak jak wtedy, gdy go spotkał w baszcie na zamku. Miał na sobie wieczorowe ubranie takie jak Twardowski, tylko jego włosy były trochę rozwiane, wzrok przymglony. Chwilę wpatrywali się w siebie: on siedzący w fotelu i tamten w lustrze. Wreszcie rzekł z uśmiechem do szatana:
     – No i spełniły się twoje słowa: jestem bogaty. Nie tylko jestem bogaty, ale potrafię robić takie wystawne przyjęcia, jak dzisiaj, na które kogokolwiek bym zaprosił, każdy przyjdzie.
     Szatan milczał, jakby nie miał mu nic do powiedzenia. Jakby przyszedł na to tylko, aby odpoczywać wraz z nim.
     Nagle przyszło Twardowskiemu do głowy, żeby wykorzystać to spotkanie i spytać o swoją przyszłość.
     – A co będzie ze mną dalej, możesz mi powiedzieć?
     Szatan dał mu wymijającą odpowiedź:
     – Jeżeli będziesz tak postępował dalej, jak postępujesz dotąd, będziesz jeszcze bogatszy.
     – Nie. Nie wykręcaj się. Wiesz, o co cię pytam. Powiedz konkretnie, jak będzie wyglądało dalsze moje życie. Co ważnego jeszcze mnie w życiu spotka.
     Szatan chwilę milczał, a potem odpowiedział:
     – Nikomu nie wolno mi zdradzać przyszłości, jaka go czeka.
     – Ale mnie? Dlaczego miałbyś mnie nie zdradzić mojej przyszłości? Myślisz, że mogę się zmienić? Myślisz, że mogę zmienić moje życie, może mój majątek rozdać ubogim?
     Zaczęli się śmiać równocześnie. Śmiali się długo, wreszcie szatan wysapał:
     – Nie. Nie wierzę. Nie wyobrażam sobie ciebie rozdającego ubogim pieniądze.
     – Wobec tego powiedz.
     Szatan najwyraźniej jeszcze się wahał. Aż wreszcie przystał:
     – Dobrze. Dzisiaj jestem trochę pijany, to mogę ci powiedzieć: ożenisz się.
     – Ja, z kim?
     – Z najbogatszą kobietą w mieście.
     – Która z kobiet w naszym mieście jest najbogatsza? Doprawdy nie wiem.
     – Nie szukaj wśród panien. – Szatan naprowadzał go na trafną odpowiedź. – Zresztą, chcesz ją zobaczyć?
     – Proszę bardzo.
     Szatan zniknął, a na jego miejsce w lustrze pojawiła się kobieta. Znał ją dobrze. To była żona najbogatszego bankiera w mieście.
     – Przecież ona jest mężatką – powiedział Twardowski, nie bardzo wiedząc, czy go szatan słyszy.
     Padła odpowiedź:
     – Ale będzie twoją żoną.
     – A co z mężem? – zdziwił się Twardowski.
     – Umrze.
     W Twardowskim zbudziło się podejrzenie.
     – Mąż jest zdrowy, nie wygląda na to, żeby szybko miał umierać. Czy przypadkiem nie ja przyczynię się do jego śmierci?
     – Jak chcesz wiedzieć, to ci powiem: tak.
     Zaczęli się śmiać.
     – A więc ja będę maczał w tym palce?
     Szatan odpowiedział, wciąż śmiejąc się:
     – Nawet nie tylko palce, ale całą rękę.
     W lustrze znowu pojawił się przed nim szatan siedzący w fotelu tak jak i on.
     – A co będzie potem? – spytał Twardowski.
     Szatan w pierwszym odruchu znowu się zawahał, ale w końcu powiedział:
     – Zgoda. Dzisiaj jesteś ty pijany i ja jestem pijany, mogę ci pokazać, co będzie dalej.
     Lustro jakby zmatowiało, Twardowski zobaczył siebie ubranego w czarny garnitur, siedzącego obok biało ubranej żony bankiera.
     – A to co? – spytał szatana.
     – A to jest uczta weselna po twoim ślubie z żoną bankiera.
     – Ale przyznać musisz, że jest bardzo brzydka. Jak można mieć taką brzydką żonę – westchnął.
     – Nie bój się, nie będzie to długo trwało.
     – Niedługo? Co to znaczy?
     – No, bo umrze. Popatrz!
     Twardowski zobaczył leżącą w trumnie swoją żonę. Znowu zapytał podejrzliwie:
     – A co będzie powodem jej śmierci? Czy także ja?
     Szatan zaczął się śmiać:
     – Ściśle biorąc, trucizna z twojej ręki. Ale nie musisz się martwić, że twojej żony już nie będzie. Pozostanie po niej majątek, a ty jedynym spadkobiercą.
     Znowu zaczęli się obaj śmiać.
     – A co będzie dalej? – spytał Twardowski.
     – A co chcesz jeszcze? – spytał szatan.
     Twardowski sam nie miał pojęcia, co chce jeszcze wiedzieć, ale nagle przyszło mu do głowy pytanie:
     – A jak będzie wyglądała moja śmierć?
     – A nie. To – to nie.
     – Ależ pokaż, pośmiejemy się razem. Dzisiaj taka zabawa.
     Szatan się nie zgadzał.
     – Przecież każdy musi umrzeć, na to, jak dotąd, nie ma lekarstwa – tłumaczył mu Twardowski.
     – Dobrze. Zgoda – powiedział szatan. – Ale żebyś nie żałował.
     – Nie. Nie będę. Na pewno.
     Obraz szatana zniknął. Twardowski zobaczył w lustrze siebie samego leżącego na wspaniałym łożu. Był bardzo starym, chudym, kościstym człowiekiem z siwą, rozmierzwioną czupryną. Wyglądał strasznie. Z trudem odnajdywał w tym starcu swoje rysy.
     – O, to długo pożyję, jak z tego wynika – powiedział zmienionym głosem.
     – A długo, długo. Dobrobyt pomaga długo żyć.
     – Ale dlaczego jestem w łóżku?
     – Chorujesz trochę na serce. Jest noc. Wszystkie pokoje oświetlone, tak jak sobie tego życzyłeś.
     Twardowski widział, jak starzec podnosi się z trudem z łóżka, idzie przez bogato urządzone pokoje, podchodzi do jakiegoś obrazu wiszącego na ścianie, wpatruje się w niego, z czułością, potem idzie dalej, zbliża się do wspaniałego stołu, dotyka jego marmurowego blatu, rzuca się na niego z łkaniem, przywiera całym ciałem, po chwili dźwiga się, idzie dalej, gładzi oparcie krzesła, wreszcie dochodzi do swojego biurka, trzęsącymi się rękoma otwiera dolną szufladę, wyjmuje klucze, podchodzi do kasy pancernej, otwiera ją. Pełna jest banknotów, dokumentów, papierów wartościowych. Bierze w ręce jakiś stos pieniędzy, kartkuje je, wkłada na swoje miejsce, otwiera schowek, wyciąga garść kosztowności, jakieś pierścienie złote, spinki, nausznice, diamenty, perły, naszyjniki, przesypuje z ręki do ręki, wtula w nie twarz, chowa do tej samej szuflady, skąd wziął, zamyka szafę pancerną, odkłada klucze do biurka, wlecze się coraz bardziej zgarbiony, pochylony, najwyraźniej w wielkim bólu, z ogromnym trudem stawiając krok za krokiem, przytrzymuje się szaf, stołów, stołków, ścian, powoli zbliża się do łoża, po drodze napotyka lustro, zatrzymuje się przed nim, wpatruje się w swoje oblicze, przygląda się podkrążonym oczom, niezdrowej cerze poplamionej brązowymi placami, przeciąga dłonią po wychudłym policzku, poprawia włosy i nagle poznaje w swoim odbiciu szatana, który mówi do niego: „Już czas”. Te słowa szatana najwyraźniej go zaskakują, jest zdziwiony, przerażony, łapie się za serce, jego twarz wykrzywia się w jakimś strasznym grymasie bólu. W tym momencie postać starca załamuje się, pada jak podcięta na ziemię.
     Nagle lustro zaciemniło się. Twardowski patrzył na te obrazy w coraz bardziej narastającym strachu. Chciał się zerwać, uciec, żeby nie widzieć tego dłużej. Ale nie był w stanie. Siedział jak wrośnięty w fotel. Wreszcie z najwyższym wysiłkiem powstał i, nie patrząc już w stronę lustra, skierował się do drzwi. Wyszedł z garderoby. Uderzyło go światło słońca. Teraz dopiero spostrzegł, ile czasu tam spędził. To już był ranek. Nie spotkał nikogo z gości. Szedł przez puste salony. Stoły były jeszcze zastawione resztkami jedzenia i trunków – zwyczajny nieporządek po zabawie. Prawie tego nie widział. Napotkał wzrokiem biurko, kasę pancerną, obraz, który widział w lustrze, potem drogocenny stół, który faktycznie kosztował cały majątek. Zaczął mówić do siebie:
     – Całe życie poświęciłem na gromadzenie tego wszystkiego, ażeby teraz, za parę lat to zostawić. Przecież to szaleństwo. – Patrzył na to nawet nie z pogardą. Były dla niego to już tylko obce, bezwartościowe przedmioty.
     – Co mnie potrafiło tak zaślepić?
     Czuł się tak, jak gdyby wszystko zapadło się pod jego nogami. To, co było najważniejsze dla niego, cel jego dążeń, starań, czemu poświęcał każdą chwilę czasu, swój wysiłek i myśli, co go dotąd w sposób absolutny angażowało, całkowicie pochłaniało, co było przedmiotem jego marzeń – pieniądze, teraz ukazywało się jako kompletne śmieci.
     Pojawiło się przed nim całkiem konkretne pytanie: „Co dalej robić w życiu? Jeszcze więcej pieniędzy zebrać? Jeszcze parę mebli kupić? Może obrazów, może ziemi? Nonsens. Po co? Ale wobec tego co robić?” Nie umiał nic innego robić. Cały czas zajmował się pieniędzmi. Im poświęcił bez reszty całe swoje życie. „Co dalej robić?” Poczuł się zawieszony w absolutnej pustce. Życie bez załatwiania, bez interesów, bez robienia wciąż nowych pieniędzy okazywało się bezsensowne. Nie miał żony, nie miał dzieci, nie miał przyjaciół, był zupełnie sam. Nie było nikogo, kto by go kochał. Wszyscy ludzie, z którymi miał kontakty, których znał, to byli interesanci. Dotąd istnieli w jego życiu, dotąd on istniał w ich życiu, dopóki były sprawy do załatwienia. Zresztą nie miał podstaw, by występować z jakimiś pretensjami. Przecież nie było człowieka, dla którego uczyniłby coś bezinteresownie, nie mógł więc mieć pretensji o wdzięczność, o współczucie, o jakikolwiek akt serdeczności. Przecież sam wobec żadnego człowieka na to się nigdy nie zdobył.
     Dochodził do wniosku, że można teraz jedno zrobić: popełnić samobójstwo. Zastanawiał się tylko – gdzie? Tutaj w domu, czy gdzieś poza miastem. Ale już za moment przyszła odpowiedź na to pytanie: baszta zegarowa. „To jest jedyne najlepsze miejsce dla mnie, by sobie odebrać życie”. Skierował się w stronę wyjścia. Przypadkiem rzucił okiem na szafę wbudowaną w ścianę. W jej drzwiach tkwiło wielkie lustro. Uderzyło go naraz własne odbicie: zmęczona twarz, wyostrzone rysy, głębokie bruzdy zmarszczek koło nosa i koło ust. Patrzył na siebie jak na nieznanego człowieka. Nagle przyszło mu do głowy: „Ja chyba ten obraz kiedyś widziałem. Tylko gdzie i kiedy?” Gdy tak usiłował sobie przypomnieć, nagle stanęła przed jego oczami tamta dziwna noc sprzed lat w baszcie zegarowej, w sali na górze. „Przecież tak wyglądał szatan, jak ja w tej chwili” – uświadomił sobie. I wtedy wszystko zrozumiał. „Teraz już wiem. Tyś miał rację, kiedyś mi powiedział, że nie trzeba, abym podpisywał cyrograf. I tak masz moją duszę. Tylko że mnie haniebnie okłamałeś”. W tej chwili zobaczył, że odbicie w lustrze zareagowało na te jego słowa.
     – Ja cię okłamałem? – usłyszał głos w lustrze.
     – Oczywiście, okłamałeś mnie. Jestem nieszczęśliwy.
     – Chciałeś być bogaty i stałeś się bogaty, czy nie tak? Miłości ci dać nie mogę. Mogę ci dać pieniądze i otrzymałeś je.
     – Co mi z bogactwa, gdy jestem samotny – rzekł Twardowski i skierował się ku wyjściu. Nagle zatrzymał go głos szatana:
     – Nie jesteś samotny, ja jestem z tobą.
     – Dziękuję za takie towarzystwo.
     – Jak to dziękujesz, przecież tyle lat jestem z tobą – powiedział szatan urażonym tonem. – Tak jak teraz jesteśmy, zostaniemy razem na zawsze.
     Twardowski wściekły nagłym ruchem podniósł wazon stojący na stoliku obok i trzasnął nim w lustro, które rozsypało się na kawałki.
     – Co ty robisz? – usłyszał w tej chwili głos za swoimi plecami.
     Wstrząsnął się zaskoczony, odwrócił się gwałtownie. Przed nim stała przybrana córeczka ogrodnika.
     – Po coś tu przyszła? – wyjąkał wciąż przestraszony. – Skąd się tu wzięłaś?
     – Przyszłam, żeby zobaczyć, czy jesteś w domu. Chciałabym, żebyś poszedł ze mną na spacer – powiedziała, sama nie wiedząc dlaczego. Ale chyba dlatego, że jej się nie podobało to mieszkanie nieposprzątane. – Wczoraj był tu taki ruch i gwar w całym domu, a dzisiaj tak cicho – rozgadała się. – Wyszłam na schody, po schodach na piętro, otworzyłam drzwi, nie były zamknięte na klucz, po cichutku na palcach szłam przez pokoje i tak napotkałam ciebie.
     Nie było mu na rękę to jej przyjście. Chciał się jej jak najszybciej pozbyć.
     – Idź do domu. – W tej chwili nie miał zamiaru nikogo widzieć.
     – Nie pójdziemy na spacer?
     – Teraz nie mam czasu – odrzekł jej szorstko.
     – No to kiedy? – zapytała dziewczynka.
     – Nigdy, bo odchodzę stąd.
     – Odchodzisz, a dokąd?
     – Daleko.
     – No to poczekaj na mnie chwileczkę, ja się tylko idę ubrać i zaraz będę gotowa.
     – Po co chcesz się ubrać? – spytał zdziwiony.
     – Jak to po co? Pójdę z tobą.
     – Ale ja nie mogę cię zabrać ze sobą! – krzyknął już prawie zezłoszczony, że ten mały brzdąc chce ingerować w jego życie. – Ani nawet nie mam takiego zamiaru.
     Dziecko słuchało krzyku ze zdziwieniem, prawie nie dowierzając temu wszystkiemu. Nagle w jego szeroko otwartych oczach pojawiły się łzy i zaczęły spływać po policzkach. To nie był płacz. Nie było żadnych szlochów. Tylko wielkie jak groch łzy toczyły się po buzi i spadały na ziemię.
     – Czemu płaczesz? – spytał zniecierpliwiony.
     Chwilę milczała, potem, przełamując wewnętrzne łkanie, powoli, prawie szeptem odpowiedziała:
     – A kto będzie ze mną chodził na spacery, jak ty pójdziesz? Kto będzie ze mną rozmawiał? Przecież wiesz, że cię kocham. Gdybyś odszedł, to ja bym umarła – zakończyła stanowczo.
     Zaśmiał się sztucznie, chcąc śmiechem pokryć swoje zmieszanie. Niby jakoś wiedział o jej przywiązaniu, ale to oświadczenie, które teraz słyszał, było dla niego zupełnym zaskoczeniem. To zdanie wypowiedziane poważnym głosem przez maleńkiego człowieka tu, w pustym pokoju, w momencie kiedy chciał sobie odebrać życie, zrobiło na nim ogromne wrażenie. Coś jakby przełamało się w jego duszy. Sam nie wiedział nawet, co się z nim dzieje. A ona tymczasem, uspokojona jego milczeniem, uważała sprawę za załatwioną.
     – Chodźmy już stąd – powiedziała.
     – A gdzie chcesz żebyśmy poszli?
     – Nie wiem. To ty mówiłeś, że chcesz iść. Powiedz, dokąd pójdziemy.
     – Sam nie wiem. Gdzieś w świat.
     – Dobrze. Pójdziemy w świat. Ty będziesz pracował, ja będę na ciebie czekała w domu i będę ci przygotowywała obiad. Już umiem robić herbatę. Kiedy tylko wrócisz z pracy, będziesz mi opowiadał bajki, a potem pójdziemy na spacer.
     Wzięła go za rękę i zaczęła powoli schodzić z nim razem po schodach w dół. Nie wiedział dokładnie, dokąd idzie. Szli przez ulice o tej porze puste, a on był szczęśliwy. Po raz pierwszy w życiu ktoś powiedział mu, że go kocha. Jeszcze naprawdę nie wiedział, dokąd idą i co będzie robił dalej.
     W mieście dużo mówiono o tajemniczym zniknięciu Twardowskiego. Krążyły najrozmaitsze pogłoski. Niektórzy mówili, że szatan porwał go do piekła. Inni, że Twardowski uratował się, bo przypomniał sobie modlitwę, której go kiedyś nauczyła matka. Mówili, że zaczął śpiewać godzinki, że szatan przerażony tym zostawił go na księżycu i tak siedzi tam Twardowski do tego czasu. Ale naprawdę, to poszedł z tym dzieckiem w świat. Z dzieckiem, które go pokochało, w którym znalazł cel swojego życia.