Chociaż od tak dawna wciąż się z tym liczył, to jednak poczuł się zaskoczony. Wciąż miał nadzieję, że Nauczycielowi uda się tego uniknąć. Zapadło milczenie. Po chwili spytał:
– Jak myślisz, co zrobią dalej?
Chwila namysłu, a potem jakby z troską:
– Myślę, że albo zabiją Go potajemnie… To jednak jest mało prawdopodobne, będą się bali odpowiedzialności i Jego zwolenników… A jeżeli będą chcieli wszystko formalnie załatwić, wtedy wcześniej czy później tutaj przyjdą.
– Po co? – starał się go prowokować do mówienia.
– Oskarżą Go przed tobą, żądając zaaresztowania. I wtedy, gdy będziemy Jezusa mieli w swoim więzieniu, my będziemy się bronić, ażeby nam tłumy nie rozniosły więzienia.
– Nonsens. Na to, żeby Go mogli oddać w nasze ręce, muszą mieć zarzuty przeciwko Niemu. O ile sobie przypominam, nigdy nie mówiono o Nim, żeby kogoś zabił, okradł albo dokonał jakiejś nieuczciwości.
Setnik nie ustępował:
– A jeżeli oskarżą Go o bunt przeciwko Rzymowi?
Zaskoczyło go to pytanie. Nie spodziewał się, że ktoś potrafi wysunąć przeciwko Nauczycielowi zarzut, który uważał za swój, za swoje odkrycie. Spróbował zbić setnika z tropu. Zareagował gwałtownie:
– Bzdura. On nie chciał nigdy mieszać się do polityki. Chyba ty opowiadałeś mi o Jego: „Oddajcie, co jest cesarskiego, cesarzowi”.
– Tak. A jednak istnieje taka możliwość. W czasie wjazdu Jezusa do Jerozolimy na te święta rozeszły się pogłoski, że wkracza On do miasta, aby wziąć je w swoje panowanie i wyzwolić od Rzymian.
– No, ale nie wziął ani nie miał zamiaru. Ale jak widzę, ty bardzo martwisz się o Jezusa. – Był to chwyt typowo policyjny, lecz zastosował go świadomie. Wbrew oczekiwaniu usłyszał spokojne stwierdzenie setnika:
– Tak. Od dawna.
– Skąd Go znasz? – spytał.
Spodziewał się jakiejś wymijającej odpowiedzi. Setnik chwilę milczał, a potem zaczął mówić:
– Mój stary sługa, który pracuje w moim majątku pod Kafarnaum, ciężko się rozchorował. To mój przyjaciel. Na jego rękach wychowałem się. – Mówił krótkimi zdaniami, przerywając co chwilę, jakby wpatrywał się w przeszłość. – Było z nim bardzo źle. Robiłem, co tylko było można. Wtedy, kiedy zbliżał się już koniec, doniesiono mi, że On właśnie przyszedł do miasta i naucza. Wiedziałem już wcześniej o tym, że uzdrawia. To była dla mnie ostatnia szansa. Poszedłem do Niego. Otaczały Go tłumy ludzi. Siedział zmęczony na kamieniu. Napierała na Niego gawiedź ciekawskich i chorych. Z trudem przedarłem się do Niego. Przedstawiłem Mu moją prośbę.
Przerwał mu zdumiony:
– Jak to. Toś ty chciał, żeby Żyd wszedł do twojego domu: domu poganina?
– Nie myślałem o niczym. Tylko o ratowaniu mojego przyjaciela.
– I co dalej? Opowiadaj.
– Odrzekł bez wahania: „Dobrze. Przyjdę do ciebie”. Spojrzałem na Jego poranione nogi, twarz zroszoną potem, spieczone usta. To był bardzo upalny dzień. – Nie zdąży dojść. Powiedziałem w rozpaczy, sam nie wiedząc, co mówię: „Każ, żeby choroba ustąpiła, a odejdzie”. Wtedy popatrzył na mnie dziwnie i rzekł krótko: „Idź, sługa twój żyje”.
– No i co zrobiłeś?
– Nie było nic więcej do zrobienia. Poszedłem z powrotem.
– Uwierzyłeś w Jego słowa?
– Chyba tak.
– No i co było potem?
– Gdy wracałem, zobaczyli mnie z daleka moi ludzie, wybiegli, wołając z radością, że chory wyzdrowiał. Sprawdziłem jeszcze, kiedy mu się polepszyło. To było właśnie wtedy, kiedy On powiedział: „Sługa twój żyje”.
– Dziwne to wszystko. Ale teraz rozumiem, dlaczego chcesz, aby On odzyskał wolność.
Po chwili milczenia setnik powiedział:
– Nie tylko ja.
– A kto jeszcze?
– Wielu. Twoja żona z pewnością też, panie – dorzucił nieśmiało.
Poczuł się lekko dotknięty, że setnik odważył się to powiedzieć. Ale spokojnie zapytał:
– Skąd wiesz o tym?
– Nieraz ze mną rozmawiała o Nim. Wypytywała, co wiem nowego.
Piłat zachmurzył się:
– Wciąż się boi – powiedział – że faryzeusze któregoś dnia skrycie Go zabiją.
Podszedł do okna. Patrzył na żołnierzy stojących w świetle pochodni.
– Ale w końcu musimy wyraźnie stwierdzić: to, żeby On żył, nie jest tylko w moim interesie. Chyba leży w interesie Rzymu, aby faryzeusze nie byli niepodzielnymi władcami tego narodu. Tym bardziej nie możemy popełnić takiego błędu, aby oni naszymi rękami przeprowadzali swoje plany. Idę spać. Najwyższy czas – rzekł do setnika. – Do rana już niedaleko.
Położył się. Nie mógł zasnąć. Czas odmierzały kroki wartowników. Jeszcze raz usiłował uporządkować plan działania i wtedy sobie przypomniał, że Jezus pochodzi z Nazaretu. Aż usiadł z wrażenia na posłaniu. – Przecież On podlega Herodowi. A więc gdyby z Nim przyszli, poślę ich do Heroda. Niech on Go sądzi. Ale się zdziwi. Niech ma satysfakcję, że pozwalam mu jego podwładnych sądzić w moim mieście. A ja będę miał święty spokój.
Zerwał go z głębokiego snu służący.
Zobaczył nad sobą jego zatroskaną twarz, dosłyszał słowo: „Przyszli”. Podniósł się natychmiast.
– Kto? – spytał.
– Kapłani z Jezusem.
– Teraz? Która godzina?
– Piąta.
– Po południu?
– Nie. Rano.
– Czego chcą?
– Żebyś Go osądził.
– O tej porze? Wykluczone. Powiedz im, żeby się wynieśli, i to jak najprędzej.
Służący odszedł.
Zgarniał z twarzy resztki snu. A więc jednak postanowili skazać Jezusa na śmierć jego rękami, i to tak wcześnie, jak tylko możliwe. Póki Jerozolima śpi. Ale nic z tego. Niech sobie poczekają. – Nie wstanę aż o ósmej.
Usiłował zasnąć, ale mu się to nie udawało. Wiedział, że już nie zaśnie. Wszedł służący:
– Panie, oni nie odejdą. Żądają natychmiastowego wysłuchania. Grożą, że chodzi o sprawy najwyższej wagi i jeżeli dojdzie do tragedii, obwinią ciebie przed Rzymem. Co mamy robić?
Spłoszył się. – Pokazują zęby – przemknęło mu przez myśl.
Powiedział pojednawczo:
– Mogli mówić, że chodzi o ważną sprawę. Dobrze, wstaję.
Przy ubieraniu odgrażał się. – Dobrze, dobrze. Nawet sami nie wiecie, co usłyszycie. – Nieprędko wyszedł do nich. To była taka mała satysfakcja, na jaką zawsze sobie pozwalał. Niewidzialny dla nich przyglądał się im zza zasłon. Nie znalazł żadnej znajomej twarzy. Stali na tarasie w zbitej grupie, z trudem powstrzymując gadatliwość. Szeptali między sobą. Przed nimi, w pewnej odległości, stał On: odbijał pomiętymi i brudnymi szatami od uroczyście ubranych kapłanów. Nie widział Jego twarzy. Jezus miał głęboko opuszczoną głowę. Był najwyraźniej wyczerpany. Z trudem utrzymywał równowagę.
Kazałby im tak jeszcze dłużej czekać, gdyby mu nie było żal więźnia. Wyszedł na taras. Wysłuchiwał z kamienną twarzą ich pozdrowień oraz zapewnień wdzięczności i oddania. Przerwał szorstko pytaniem:
– Z czym przychodzicie?
Wskazali na Jezusa:
– Abyś Go osądził.
Miał rację setnik – przemknęło mu przez myśl. Nie kierował na Niego nawet wzroku.
– Macie prawo, osądźcie Go sami.
– On winien jest śmierci, a prawo zakazuje nam zabijać.
Nie. Tego nawet setnik nie przewidział. Oni mi Go tutaj po to przyprowadzili, abym Go zabił! Mam za nich popełnić zbrodnię. – Opanował się i zapytał spokojnie:
– Co takiego uczynił?
– Namawia ludzi, by nie płacili podatków.
Przerwał im z ironicznym uśmiechem:
– Odkąd to kapłani zaczęli dbać o skarb cesarski?
Niespeszeni ciągnęli dalej:
– Ogłosił się królem żydowskim.
– Dobrze. Niech wejdzie. Przesłucham Go – powiedział krótko.
Teraz dopiero przyglądnął Mu się uważnie. Nawet gdyby Go znał już wcześniej i tak by Go nie poznał. Zapuchnięta twarz, sińce pod oczami, zgnieciony nos; strużki krwi spływające z nosa i z rozbitych ust utworzyły czarne skrzepy na brodzie. – Ależ Go bili – pomyślał. Ogarnął wzrokiem Jego potargane włosy, pomiętą, brudną odzież. Spostrzegł resztki plwocin. – A więc tak wyglądają buntownicy przeciwko władzy – myślał. – U nas, w Rzymie takich też tak biją. Tylko chyba nie plują. Jeszcze mam szanse, aby tak wyglądać – skonstatował gorzko. Rzucił pytanie nagle, zaskakująco:
– To Ty jesteś królem żydowskim?
Znał Żydów. Niejednego przesłuchiwał i skulił się wewnętrznie, oczekując wybuchu zaklęć, przysiąg, błagań. Tymczasem nastąpiła chwila ciszy. Pomyślał w pierwszym momencie, że do Jezusa nie dotarło to, co do Niego mówił. Podniósł głowę, żeby powtórzyć. Napotkał spojrzenie spod opuchłych, teraz podniesionych, powiek i słowa, z trudem wypowiadane przez obrzmiałe wargi:
– Sam od siebie to mówisz, czy też inni ci powiedzieli?
Nagle usłyszał swój głos, tłumaczący się przed więźniem:
– Czy ja jestem Żydem? Naród Twój i najwyżsi kapłani wydali mi Ciebie. Coś uczynił? – Ale już się opanował i żałował tego, co powiedział.
Jezus wyszeptał:
– Królestwo moje nie jest z tego świata. Gdyby królestwo moje było z tego świata, słudzy moi biliby się, abym nie był wydany Żydom.
Poczuł prawie żal do Niego. Jezus mówił tak, jak do prokuratora. A przecież on był po Jego stronie – chciał Mu pomóc. Nie chciał usłyszeć takiej odpowiedzi. Powtórzył pytanie:
– Więc Ty jesteś królem?
Ale tym razem odpowiedź była jeszcze wyraźniejsza:
– Tyś powiedział.
Zdenerwował się. Żałował jeszcze bardziej swojego pytania. Stanął przed Jezusem i z narastającym gniewem zaczął Mu wrzeszczeć prosto w twarz:
– Słuchaj, Ty nie możesz tak mówić! Ja Ciebie rozumiem, ale inni Cię nie rozumieją, zwłaszcza ci, którzy chcą Twojej śmierci. – Wreszcie wybuchnął: – W ogóle po coś im wymyślał od grobów pobielanych i plemienia jaszczurczego?! Oni są tacy, ja wiem, ale po coś im to mówił?! Czemuś ich bez przerwy prowokował. Te wszystkie uzdrawiania w szabat, występowanie przeciwko Świątyni, nawoływanie, że ważniejsze jest miłosierdzie niż ofiara. Po co Ci to. Mógłbyś teraz być na wolności.
Spostrzegł, że sam sobie zaprzecza. Zaprzecza temu, co jeszcze tak niedawno stwierdzał jako Jego, Jezusa, największe osiągnięcie intelektualne. – Szczęście, że żona tego wszystkiego nie słyszy. – Skierował się ku drzwiom, gdy dobiegł go ten sam spokojny głos:
– Jam się na to narodził i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie.
Nagle poczuł, jak opada z niego zdenerwowanie. – Świadectwo dać prawdzie – powtórzył w myślach. – Przecież ja o tym zawsze marzyłem. – Podszedł i popatrzył na Niego, jakby Go dopiero teraz zauważył. – Chyba ma gorączkę – pomyślał. – Ledwie stoi na nogach. Musi Go ta rozbita twarz bardzo boleć. Nie mógł dłużej tak na Niego patrzeć. Zatrzepotał powiekami. Spuścił wzrok w dół. Chciał wrócić do własnej rzeczywistości. Popatrzył na swoje wypielęgnowane dłonie. Poprawił na sobie nieskazitelnie czystą togę. Jeszcze raz spojrzał na Jezusa. Nie, nie chciałby być na Jego miejscu.
– Cóż to jest prawda? – mruknął, idąc w kierunku drzwi. Nie chciał Go już mieć. Nie lubił towarzystwa ludzi przegranych. Wyszedł na taras zalany słońcem i, zwracając się do Żydów, oświadczył krótko:
– Ja w Nim żadnej winy nie znajduję.
Wybuchnęli jazgotem:
– Chodzi po całym kraju od Galilei aż do Judei i buntuje ludzi, zapowiadając powstanie nowego królestwa.
Wiedział, że nie powinien już o nic więcej pytać ani nie mówić. Powtarzał sobie: – Nie wolno mi się z nimi wdawać w dyskusję, bo zawsze przegram. – Czuł, że powinien powiedzieć: Uwalniam Go. Nie wytrzymał:
– Po Galilei też? Czy On nie jest przypadkiem Galilejczykiem? – spytał prawie mimochodem.
– Tak, Galilejczyk – ucichli, przeczuwając podstęp.
– Ach tak – udał zdziwienie. – Słyszałem, że Herod jest od paru dni w mieście. Przyjechał na święta. Jezus jest jego człowiekiem. Zaprowadźcie Go do Heroda, niech Go sądzi.
Tego się nie spodziewali. Nie potrafili ukryć zaskoczenia. Jeszcze nie ruszali się z miejsca. Zaczęły się znowu gwałtowne szepty. Patrzył na nich drwiąco. Miał pełną satysfakcję, słuchając ich spierania się. Wreszcie poderwali się jak stado spłoszonych wróbli i najwyraźniej wściekli odeszli, popychając przed sobą Jezusa.
Podszedł do okna. Na plac wciąż nadciągali jacyś ludzie. Tworzyły się małe grupki żywo gestykulujące. Pokazywali na pałac. – To z pewnością zwolennicy Jezusa. Myślą, że Jezus jest tutaj. – Polecił wezwać setnika. Powiedział do niego:
– No, to pozbyliśmy się kłopotu. Odesłałem ich do Heroda.
– Źle się stało, panie – uciął ten krótko.
Poczuł się obrażony tym odezwaniem:
– Dlaczego mówisz, że źle się stało?
– Wybacz, ale powiedziałeś po przesłuchaniu: Ja w Nim żadnej winy nie znajduję. Powinieneś więc Go kazać zwolnić. A ty Go odesłałeś.
– By Herodowi zrobić przyjemność – zaśmiał się.
– Tylko ja nie jestem taki pewien, czy Herod zechce Go sądzić. Kupiłby przez to kapłanów i faryzeuszów, ale miałby przeciwko sobie cały lud.
– Właśnie to przewidziałem i dlatego ich wysłałem do Heroda. On Jezusa nie skaże na śmierć. Raz takie głupstwo zrobił, zresztą po pijanemu, z Janem Chrzcicielem. Drugi raz tego nie powtórzy. Wypuści Go na pewno.
– Oby się tak stało – westchnął setnik.
– Ty masz zawsze wątpliwości – znowu podszedł do okna. Plac powoli napełniał się tłumem. – Popatrz, ilu ich tu naszło. Myślą, że ja trzymam Jezusa.
Setnik milczał. Rozglądał się z niepokojem po placu. Ludzi wciąż przybywało.
– Nie rozumiem tego – powiedział. – Przecież oni powinni wiedzieć, że Jezus jest u Heroda.
– Tak czy owak, ja myślę, że sprawa jest załatwiona. Wreszcie będę mógł spokojnie zjeść śniadanie. Przecież ja jeszcze od rana nic nie jadłem.
Śniadanie się przeciągało. Lubił nie spieszyć się. Potem przyjął poranne meldunki. Nie odbiegały od przeciętnych. Już zdawało mu się, że dzień potoczy się jak zwykle, gdy doniesiono mu, iż kapłani z Jezusem czekają na tarasie. Znowu napłynęła fala strachu. – Z czym przyszli?
– Herod odsyła ci więźnia. Ponieważ tu jest Jerozolima, to chociaż Jezus jest jego poddanym, nie chce wchodzić w twoje kompetencje.
Nie było nic innego do zrobienia, jak wyrazić Herodowi podziękowanie za ten wspaniałomyślny gest i zapewnić go o serdecznej przyjaźni.
– Napisz to bardzo ozdobnie. Ja potem podpiszę – rzekł do skryby.
Przyszedł do izby przesłuchań. Uderzył go szum dochodzący z placu. Podszedł do okna. Plac był zawalony ludźmi. Głowa przy głowie. Takiej masy ludzi na tym placu jeszcze nie widział. A więc tak, jak mówił setnik: zeszli się, by bronić swojego Nauczyciela. I wtedy przyszedł mu do głowy świetny pomysł. Zawezwał dozorcę więzienia.
– Kogo masz w więzieniu z wyrokiem śmierci?
– Jest paru. Z Żydów Barabasz i Didymus.
– Barabasz – ten bandyta, prawda?
– Tak.
– Dobrze. Ja im zrobię niespodziankę – pomyślał.
Podszedł do okien wychodzących na taras. Zobaczył Jezusa w jakiejś białej szacie, która zwisała na Nim niezgrabnie. Skąd ta szata? Błazna z Niego chcieli u Heroda zrobić? Jezus wydawał mu się jeszcze bardziej zmęczony.
Polecił rozstawić zapowiadaczy na placu i przyprowadzić tłumacza. Postanowił się odegrać za wszystkie czasy. – Zabawa będzie doskonała – pomyślał. – Ja im teraz pokażę. – Wyszedł na taras. Usiadł. Wysłuchał relacji kapłanów, a potem już bez żadnych wstępów zaczął mówić. Krótkimi frazami, żeby tłumacz miał czas przełożyć, żeby zapowiadacze mogli to przekazać tłumowi:
– Wydaliście mi tego człowieka, jakoby uwodzącego lud. A oto ja, badając Go, nie znalazłem w Nim żadnej winy z tego, o co Go oskarżacie. Ani też Herod – bom was odesłał do niego. Oto nie dowiedziono Mu niczego godnego śmierci. – Zrobił przerwę. Po chwili kontynuował: – Jest zwyczaj, że w święta, na znak łaskawości Rzymu dla narodu żydowskiego, wypuszczony bywa jeden z więźniów żydowskich.
Na placu zapanowała cisza zupełna. Mógł stwierdzić z satysfakcją, że to było dla nich zaskoczenie.
– Którego chcecie, abym wam wypuścił, Barabasza czy Jezusa, którego zowią Chrystusem?
Milczenie pogłębiło się. Dodał, żeby nie było wątpliwości:
– Chcecie, wypuszczę wam króla żydowskiego?
Nagle usłyszał pojedynczy głos:
– Barabasza!
Natychmiast tłum przejął to imię jak hasło i za chwilę cały plac rozfalował się krzykiem:
– Ba-ra-basz!
To było jak uderzenie. Poczuł, że chwyta go duszność. Zamknął oczy. Ryk spotęgował się jeszcze bardziej.
Zrozumiał, że wpadł w pułapkę, którą sam sobie przygotował przez własną próżność. Nie widział wyjścia z tej sytuacji. Nie może działać przeciw ludowi. Zaczął wrzeszczeć histerycznie, chcąc zagłuszyć ryk tłumu. Krzyk przycichł.
Powtórzył:
– Cóż chcecie zatem, żebym uczynił z królem żydowskim?
Znów ktoś pierwszy zawołał:
– Ukrzyżuj Go!
Za tym głosem rozległ się ryk:
– U-krzy-żuj Go!
To był drugi cios. Jak to? Lud domaga się śmierci swojego Nauczyciela? Ci, którzy chodzili za Nim, słuchali Jego nauk, byli przez Niego uzdrawiani. Ci, którzy witali Go przed paroma dniami, gdy wjeżdżał do Jerozolimy, oni wołają teraz: „Ukrzyżuj Go!” Za co? Dlaczego chcą Jego śmierci? Nie rozumiał nic. Tłum ryczał. – Dobrze, że wrzeszczą – pomyślał – że nie muszę mówić.
Podszedł żołnierz ze zwojem w ręce:
– Wiadomość od twojej żony, panie.
Wziął zwój do ręki i wrócił z żołnierzem do pretorium.
– Wezwij setnika – powiedział do żołnierza.
Gwałtownym ruchem rozwinął zwój. Czytał, nie bardzo wiedząc, o co chodzi. Litery biegały mu przed oczami. Nie był w stanie się skupić. Zaczynał jeszcze raz. – Chce, abym Go uwolnił – powiedział do siebie. – Tak jakby to ode mnie zależało – dodał gorzko.
Wszedł setnik. Jak zwykle z nieprzeniknioną twarzą, pod którą można było jednak wyczuć z trudem hamowane napięcie.
Napadł na niego:
– Czy oni powariowali?! Co się stało?! Czyś ty zwariował? A mówiłeś, że Jerozolima jest pełna Jego zwolenników! Przecież to szaleństwo. Słyszysz, co oni wrzeszczą? Domagają się Jego śmierci.
Setnik milczał. Potem z namysłem powiedział:
– Trzeba było – panie – od razu ich odprawić, a nie odsyłać do Heroda.
– Trzeba było. Trzeba było. Ja się nie pytam, co trzeba było, tylko co teraz robić?
Setnik nic nie odpowiedział.
Czuł, jak robi mu się zimno. Oparł się o ścianę. – Tak. Popełniłem głupstwo. – Tłum ryczał.
Wtedy przyszedł mu do głowy szaleńczy pomysł. Ale chyba jedyny w tej sytuacji: biczowanie. Jeżeli Go zobaczą skrwawionego… Jeżeli zobaczą, do czego sami doprowadzili…
Wyszedł na taras. Dał znak, że chce mówić. Uciszyło się znowu. Począł mówić na pozór spokojnie, choć przerażenie w nim narastało:
– Ja w Nim żadnej winy nie znajduję – powiedział, wskazując na Jezusa. – A zatem ukarzę Go i wypuszczę. – Spostrzegł sprzeczność, ale było za późno.
Zapowiadacze nie zdążyli ukończyć tego zdania, gdy rozpętał się szał na placu. To już nie było skandowanie, ale wrzeszczenie: „U-krzy-żuj Go!”, które przemieniało się w jedno potworne wycie. Wstał i rzucił krótkie polecenie:
– Ubiczować.
Odszedł z tarasu. Był załamany. Właściwie czekał tylko na to, ażeby tłum zaczął szturmować pałac. Wtedy mógłby dać żołnierzom rozkaz rozpędzenia tłumu. Ale ci ludzie o tym też wiedzieli. Stali i wrzeszczeli. – Niech się wywrzeszczą. – Chciał ich zmęczyć. Niech ich słońce uspokoi. Może się rozejdą. Ale wiedział, że się nie rozejdą.
Wszedł setnik. Widać było, że z trudem powstrzymuje wzburzenie. Zatrzymał się przed nim i spytał:
– Dlaczego kazałeś Go ubiczować, panie!? Za co? Wiesz przecież, że jest niewinny!
Wybuchnął całą złością, jaka w nim wzbierała:
– Bo Go chcę ratować! Nie widzisz, co się dzieje?! Co chcesz, żeby doszło do masakry?! To jest ostatnia próba: wziąć ich na litość. Jak Go zobaczą biczowanego, może ustąpią. Przecież to ich Nauczyciel. A jak nie ustąpią, to jest koniec. Po biczowaniu przyprowadzić Jezusa do mnie. Może poczekamy? Może się trochę rozejdą. Nie spiesz się. Teraz mamy czas. Niech ich trochę słońce przygrzeje.
Zaczął chodzić po pokoju. Wreszcie zatrzymał się przy oknie. Rozglądał się po tłumie. Zobaczył rozsianych wśród ludzi kapłanów. A pod jego oknami stała cała ich grupa. To chyba centrum dowodzenia. Chyba stąd padały pierwsze słowa: „Ukrzyżuj Go!”
– Idź. Nie ma na co czekać – zdecydował. Trzeba grać komedię do końca. A nuż się uda…
Wyszedł na taras. Okrzyki się wzmogły.
– Przyprowadźcie wreszcie Jezusa – zwrócił się do żołnierza.
Ten, który wychodził teraz, po ubiczowaniu, na schody, to już nie jest ten sam człowiek, którego widział rano. To jest maszkara. Jego twarz to jeden czarny skrzep krwi, po którym płyną wciąż nowe krople spod wciśniętej na głowę korony cierniowej. Nie mógł na to patrzeć. Podszedł do Jezusa, uchwycił Go za ramię, podprowadził pod balustradę i powiedział tylko dwa słowa. Słowa oskarżające zebranych na placu:
– Oto człowiek.
Jeszcze tlił w nim cień nadziei, że może się wzruszą. Przeliczył się znowu. Usłyszał wrzask kapłanów:
– Ukrzyżuj Go!
Tłum podjął:
– U-krzy-żuj Go!
– Cóż złego uczynił – zaczął krzyczeć, ale ryk nie ustawał.
Ogarnęła go wściekłość. Wstał i, schodząc z tarasu, z pasją zawołał:
– Weźcie Go wy i ukrzyżujcie, bo ja w Nim nie znajduję winy.
– My mamy Zakon, a według Zakonu On powinien umrzeć, bo się podawał za Syna Bożego.
Te słowa usłyszał już u wejścia do pretorium. To wszystko zaczęło przekraczać dla niego wymiary normalności. Tracił grunt pod nogami. Polecił wprowadzić Jezusa. Wniósł ze sobą zapach krwi i potu.
– Skąd Ty jesteś? – spytał Go.
Jezus milczał.
– Nie mówisz do mnie? Nie wiesz, że mam władzę wypuścić Ciebie i mam władzę ukrzyżować Cię?
Zobaczył, że poruszyły się zapuchnięte usta i posłyszał niewyraźnie wymawiane słowa:
– Nie miałbyś żadnej władzy nade mną, gdyby ci nie była dana z wysoka. Dlatego ten, kto mnie tobie wydał, większego dopuścił się grzechu.
Jezus znowu zaimponował mu swoim spokojem. Z placu dochodził ryk tłumu. Można było od czasu do czasu rozróżnić jakieś wezwania, przekleństwa, złorzeczenia.
Narastała w nim wściekłość, opór przeciw temu naciskowi, jakiemu ulegał, przeciw swojej bezradności. Już wiedział: uwolni Go wbrew kapłanom i temu ogłupiałemu motłochowi. I wtedy wszedł żołnierz:
– Annasz i Kajfasz chcą z tobą, panie, rozmawiać.
– Niech wejdą. – Z pewnością chcą mi pomóc w decyzji. Ale się grubo przeliczyli – pomyślał.
Weszli w ukłonach. Zaczęli mówić. Z początku, jak zwykle, nie wiedział, o co im chodzi. Zdążył się do tego przyzwyczaić. Zdania nic nie mówiące, które badają teren, markują, przygotowują uderzenie. Znał te metody. Ale dzisiaj go one nie bawiły. Aż wreszcie usłyszał: grożą. Coś więcej nawet. Odsłaniają swoje bezpośrednie powiązania z Rzymem, o których on dobrze wiedział, ale na których temat istniała zmowa milczenia. Rosło w nim zdenerwowanie, ale nie dał się sprowokować. Postanowił milczeć. Wzięła górę ciekawość: do czego się dzisiaj potrafią posunąć. Mówią wprost, że doniosą cesarzowi o tym incydencie. I rysują przed nim plan swojej zemsty. Jak to oni zgrabnie sformułowali:
– Jeżeli Go uwolnisz, nie jesteś przyjacielem cesarza. Ktokolwiek czyni się królem, sprzeciwia się władzy cesarza.
To było coś nowego. Tego się nie spodziewał. Nie spodziewał się, że się posuną do takiej groźby. W pierwszej chwili chciał zwymyślać ich i wyrzucić. Ale opanował się. Nagle zdał sobie sprawę, że oni gotowi są go zniszczyć, aby tylko przeprowadzić swój plan. Dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo zależy im na zgładzeniu Jezusa. I wtedy przypomniał mu się Tyberiusz z jego świdrującymi, podejrzliwymi oczkami. Stracony Sejan i koledzy, którzy musieli zginąć. – Niech tylko doniosą do Rzymu, że uwolniłem buntownika, króla żydowskiego. A doniosą. – Ogarnął go strach. – Nie wiedziałem, że oni Go tak nienawidzą. – Poczuł prawie dotykalnie, że może podzielić los straconych przyjaciół. Zrozumiał, jak mało trzeba, aby przyszedł goniec z Rzymu z rozkazem stawienia się przed cesarzem i z poleceniem oddania urzędu namiestnika. – Nagle opadło z niego poprzednie napięcie. Poczuł się zimny i obojętny. Przyznał: uderzenie było celne. Ale może lepiej, że przyszło teraz niż potem, gdy byłoby już za późno. Wzruszył ramionami. – Mam narażać swoją przyszłość, swoje życie i życie żony dla jednego Żyda? Chcecie Jego śmierci? Proszę bardzo.
Wyszedł na taras. Nie zwracając się w kierunku Jezusa, usiadł na litostrotos. Oparłszy się o poręcz, poczuł wilgoć na swej prawej dłoni. Spojrzał. Była cała we krwi. W pierwszej chwili zmieszał się – skąd krew? Ale to był moment. Tak… Przecież Jego ramię było całe we krwi. Kazał podać wodę. Zaległa cisza. Popatrzył na grupę kapłanów, na zgromadzone tłumy. Poczuł przypływ nienawiści. – Jeszcze się pobawię z wami – powiedział półgłosem. Wskazując na Jezusa, rzekł:
– Oto król wasz.
Rozległ się ryk:
– Precz z Nim! Ukrzyżuj Go!
Wytrzymał ich chwilę.
– Króla waszego mam ukrzyżować?
– Nie mamy króla, jeno cesarza!
Znowu wytrzymał. Potem, jakby od niechcenia, rzucił w kierunku żołnierzy:
– Ukrzyżować.
Mył ręce w strumieniu wody, którą mu lał służący. Zwrócił się w stronę kapłanów:
– Nie jestem winien krwi tego sprawiedliwego. To wasza sprawa.
– Krew Jego na nas i na syny nasze – dosłyszał jakiś głos. Ten okrzyk znowu podjął tłum.
I to był koniec. Wracał do pretorium w huraganie ryku:
– Krew Jego na nas i na syny nasze!
Myślał, że zwymiotuje z obrzydzenia. W pretorium chwilę odpoczął. Potem kazał sobie przywołać pisarza. Polecił mu wypisać na tablicy po łacinie, po grecku i po hebrajsku: „Jezus Nazareński Król Żydowski”.
– Niech to niosą w orszaku, a potem niech przybiją na krzyżu.
Po wydaniu polecenia poszedł do siebie. Jeszcze za chwilę wywołano go przed pałac, że jakiś kapłan w pilnej sprawie chce z nim mówić. Jeden z najbliższych doradców Kajfasza przyszedł i prosił w imieniu arcykapłana o zmianę tekstu: powinno być napisane: „Ten, który się mienił królem żydowskim”; usiłował tłumaczyć mu, że przecież On nie był królem żydowskim, że nikt Go za takiego nie uważał, tylko On sam siebie tak nazywał. Przysłuchiwał się zimno tym wywodom. Potem odpowiedział krótko:
– Com napisał, napisałem.
I odszedł. Kolejna bezsilna zemsta. Zemsta pokonanego. Wrócił w głąb swoich pokojów i położył się. Czuł się zupełnie wyczerpany. Leżał tak, nie wiedział jak długo, w ciszy i chłodzie pokoju, przy zaciągniętych zasłonach. Potem usnął.
Zbudziły go pomruki burzy. Poderwał się, zobaczył, że w pokoju jest ciemno. Odchylił zasłony. Nad całą Jerozolimą wisiały niskie, czarne chmury. Wyszedł na dziedziniec. Zaczął padać gruby deszcz. Pojawiły się błyskawice, usłyszał huk piorunów. Stał w gęstym deszczu, czuł, jak gdyby spływało z niego całe to upokorzenie, cała jego słabość – wszystko to, czego doznał. Wrócił do domu. Przebrał się.
Późnym popołudniem przyszedł Józef z Arymatei. Wydał mu się jakby poszarzały, stary, skurczony.
Nie chciał mu tego okazać. Powitał go słowami:
– Dawno cię nie widziałem.
Józef jakby nie słyszał tego zdania.
– Przyszedłem z prośbą do ciebie – powiedział. – Udziel mi łaski, pozwól mi pochować ciało Nauczyciela z Nazaretu.
– On już umarł?
– Tak. Już umarł. Przed chwilą.
– Czemu chcesz Go pochować? Jesteś Jego zwolennikiem?
– Jego przyjacielem.
– Nie spodziewałem się.
– On ma wielu przyjaciół.
– To gdzieście byli przed chwilą, kiedy wszyscy wołali: „Ukrzyżuj Go!”? – wyszarpnął z siebie resztę swojej złości.
Józef opuścił głowę. Zaczął mówić swoim melodyjnym głosem:
– Ja o tym nic nie wiedziałem. Jeszcze dotąd ludzie w Jerozolimie nie bardzo wiedzą, co się stało. Mnie o aresztowaniu Jezusa w Ogrodzie Oliwnym w Getsemani zawiadomił jeden z Jego uczniów nad ranem. Zaraz się ubrałem i poszedłem Go szukać. Okazało się, że choć jestem członkiem Sanhedrynu, zostałem pominięty. Nie zawiadomiono mnie o nadzwyczajnym zebraniu, na którym był sądzony Jezus… Oni wiedzieli, że jestem Jego zwolennikiem. Byłem poza kręgiem wtajemniczonych. Nie mogłem uzyskać żadnej informacji. Nigdzie nikt nic nie wiedział. Aż wreszcie przypadkiem dowiedziałem się, że Jezus jest u ciebie, że już został przez Sanhedryn skazany na śmierć. Chciałem przyjść. Czy wiesz, że mnie nie dopuszczono do ciebie? Zresztą to już był koniec. Za chwilę Jezusa wyprowadzono na ukrzyżowanie. Nie widziałem Go. Tylu było żołnierzy, faryzeuszów, kapłanów wokół skazańców.
– Dobrze. Weź, pochowaj – rzekł po chwili.
Odwrócił się od niego. Podszedł do okna. Patrzył na podwórzec zalany wodą, parujący szybko w ciepłych promieniach popołudniowego słońca. Oderwał go od okna głos straży:
– Przyszła delegacja żydowska.
Znowu oni. Czego jeszcze chcą? – pomyślał rozdrażniony.
– Czego chcą? – zapytał.
– Proszą, abyś się zgodził na dobicie skazańców i zdjęcie ich z krzyżów ze względu na jutrzejsze święto.
Jednym kiwnięciem głowy dał znać, że się na to zgadza. Nie powiedział ani słowa. Gdy odeszli, kazał zawołać setnika. Chciał z nim porozmawiać. Nie można go było nigdzie znaleźć. – Najwyraźniej mnie unika – pomyślał. Dopiero późnym wieczorem spostrzegł go przechodzącego przez dziedziniec. Zawołał go. Szedł powoli, z wyraźną niechęcią.
– Jak to było z Jego śmiercią? – zapytał go. – To dziwne, że On tak szybko umarł.
Setnik, unikając jego wzroku, mówił przyciszonym głosem:
– On był bardzo zmęczony. Nie był w stanie nawet nieść krzyża. Zaraz na początku drogi pod nim upadł.
– Coś wobec tego zrobił?
– Kazałem jakiemuś wieśniakowi nieść krzyż. Ale On i tak mdlał. Doszedł na górę skrajnie wyczerpany. Myślałem, że umrze w drodze. Nie przypuszczałem, że na krzyżu będzie żył jeszcze trzy godziny. Ukrzyżowaliśmy o godzinie dwunastej, a umarł około trzeciej. Ale trzy ostatnie godziny to było właściwie już konanie.
– Około trzeciej – powtórzył. – To wtedy, kiedy taka burza przeszła nad Jerozolimą.
– Tak.
– Nie łamaliście Mu kości?
– Nie. Gdy przyszedł od ciebie rozkaz, by skazańców dobić, On już nie żył, więc tylko jeden z żołnierzy przebił Mu bok. A potem pochowali Go w grobowcu obok.
– Tak, wiem – przerwał mu.
Przez całą noc polecił utrzymywać w gotowości wszystkie garnizony. Sam nie rozbierał się. Tylko parę razy w ciągu nocy na krótko się zdrzemnął. Kazał się informować na bieżąco o sytuacji w mieście. W miarę upływu czasu przekonywał się, że groźba rozruchów z powodu śmierci Jezusa nie istnieje. W mieście panował spokój. Jeszcze nie wszyscy wiedzieli, jeszcze nie wszyscy wierzyli. Rozchodziły się niejednokrotnie dziwne i śmieszne pogłoski, ale to nie był nastrój zwiastujący zamieszki.
W samo święto pod pozorem lustracji garnizonów przejechał parę razy miasto wzdłuż i wszerz. Ulice były pełne pielgrzymów. Jak co roku przewijał się kolorowy, po części egzotyczny, tłum rybaków, pasterzy, rolników, drobnych kupców z Galilei, Judei, Małej Azji. Patrzył na nich z pogardą, z wściekłością. Najchętniej kazałby ich wszystkich wymordować. Za ich bierność i za swoją słabość. Uderzyło go, jak te tłumy były ciche. Chociaż usiłował kontrolować się, aby nie ulegać sugestii, musiał stwierdzić, że takiego nastroju w czasie świąt nigdy nie zaobserwował. – Oni już wiedzą – powiedział do siebie. Za każdym razem jechał z silną eskortą, będąc przygotowany na napaści ze strony przybyszów zawsze wrogo usposobionych do Rzymian. Ale żadnych tego typu objawów w tym roku nie zauważył. Ludzie rozstępowali się na widok nadciągającej kawalkady. Nie było żadnych okrzyków, wyzwisk, rzucania kamieniami. Wyczuwał, że to nie był strach, ale chyba przerażenie tym, czego się dopuścili – i on, i oni.
Wieczorem dano mu znać, że przyszli kapłani i proszą o rozmowę. Zdziwił się. – W takie święto oni decydują się na rozmowę z poganinem. Rzecz bez precedensu! Musiała być jakaś bardzo ważna sprawa. Wyszedł do nich. Byli wyraźnie zaniepokojeni.
– Panie, przypomnieliśmy sobie, że ten Zwodziciel zapowiedział jeszcze za życia, iż po trzech dniach zmartwychwstanie. Wydaj więc rozkaz, ażeby zabezpieczono grobowiec aż do trzeciego dnia. Wówczas uczniowie Jego nie będą mogli przyjść i wykraść Go, a potem rozgłosić między ludźmi, iż powstał z martwych. Bo wtedy to ostatnie oszustwo byłoby gorsze od pierwszego.
Spostrzegł inny ton w tym, co mówili. To było prawie zwierzanie się przed kimś bliskim. Uśmiechnął się do siebie: – I tak stałem się ich wspólnikiem. Traktują mnie jak swojego. – Obrzydzenie wstrząsnęło nim. Patrzył na nich; widział jak pod butą i pozorną obojętnością tkwi niepokój. Zrozumiał, że spostrzegli się, jaki błąd popełnili: nie przewidzieli prośby Józefa. Nie przypuszczali, że ciało Jezusa zostanie pochowane w osobnym grobie. Nie dał się wciągnąć w ten zażyły ton. Odparł krótko:
– Straż możecie otrzymać. Idźcie i zabezpieczcie grób, jak potraficie.
Nie jadł wieczerzy, poszedł spać wcześnie. Ale to nie był sen. To były majaki. Zdawało mu się, że znowu słyszy huczący tłum. Zdawało mu się, że widzi znowu stojącego przed sobą w pustej izbie pretorium Jezusa – straszną, poszarpaną twarz, złamaną postać. Budził się, zasypiał, jawa mieszała mu się ze snem.
Aż obudził się nad ranem wcześnie – jeszcze słońce nie wzeszło. Zdawało mu się, że słyszy huk ciężkich podkutych sandałów, że grupa żołnierzy biegnie spłoszona po pustym placu. Zerwał się, ale to nie była zmora. To była jawa. Usłyszał jakieś krzyki, hałas. Narzucił tunikę, wybiegł, chociaż go jeszcze nikt nie wzywał. Zobaczył gromadę swoich żołnierzy. Bez hełmów, bez tarcz, bez dzid, o pobladłych twarzach, wytrzeszczonych oczach. Otaczali ich żołnierze ze straży pałacowych. Zawołał:
– Co się stało?
Tamci zwrócili na niego swoje puste twarze, nic nie odpowiadając.