Biblioteka


ANNASZ (1)



 


Annasz
 


 – To wszystko nic mnie nie obchodzi – powtarzał, dreptają po sali. – Macie swojego arcykapłana, niech on wami rządzi. Ja chcę wreszcie trochę odpocząć. Chyba mam prawo? – Znał to już na pamięć i powtarzał całkiem mechanicznie. Nagle przerwał, jakby dopiero teraz uświadomił sobie sens otrzymanej informacji. – Jak ty to powiedziałeś? Co Kajfasz postanowił?
 Usłyszał jeszcze raz:
 – Zabić Łazarza.
 Dureń. Dlaczego on taki głupi? – pomyślał rozdrażniony.
 – Sprowadź go natychmiast – zwrócił się do kapłana.
 Nie lubił, gdy go wywoływano w ciągu dnia z jego miejsca przed Świętym Świętych. Siedział tam, przed zasłoną oddzielającą Przybytek od reszty świątyni, całe dnie. Tak było od czasu, gdy Kajfasz został najwyższym kapłanem. Uznał, że na stare lata powinien oddać się modlitwie. Odpowiadała mu ta atmosfera ciszy przerywanej liturgią. Lubił śpiewy, dym kadzidlany, ceremonie, procesje. To był jego świat. – To jest moja rola, za to jestem odpowiedzialny, aby naród wybrany oddawał należną cześć Bogu. – Teraz, wywołany przez swojego zaufanego do mieszkania, dreptał niecierpliwie. Nie zauważył nawet, kiedy tamten wyszedł. – Jak ten Kajfasz mógł to wymyślić? Zupełnie chyba stracił głowę! Przyznawał, że i on sam zaczął tracić głowę. Jeszcze czegoś podobnego nie było w jego długim życiu. Podszedł odruchowo do okna, aby usłyszeć, jak szumi miasto. Od dawna nauczył się tego słuchania miasta. Dzisiaj znowu był zły szum; i tak już od wielu dni. Nieprzyjazny, groźny. Nieprzyjazny dla kapłanów, groźny dla Świątyni.
 Musiał stwierdzić, że sam był temu winien. Lekceważył tego Cieślę. On i cała Świątynia z nim razem. Lekceważył Go albo raczej starał się lekceważyć. Odsuwał niebezpieczeństwo zagrożenia z Jego strony nawet w swoich myślach. Po prostu nie chciał się nawet w myślach pokalać kontaktem z tym Galilejczykiem. Uważał Go za niegodnego siebie partnera. Nie chciał rozmawiać na Jego temat. Ani on sam, ani – za jego przykładem – ludzie Świątyni. Teraz przyznawał, że okłamywał samego siebie, tak jak i oni się okłamywali. Chociaż w gruncie rzeczy ich rozmowy dotyczyły często Jego osoby. Ale na innej zasadzie: Wyśmiewali się z faryzeuszów, którzy ponosili klęskę po klęsce w dyskusjach z Jezusem. Na tym etapie nie traktował Jezusa jako wroga, lecz wprost przeciwnie – jako sprzymierzeńca. Osobiście był wtedy w pełni zadowolony, że ktoś tym osobom powiedział o ich głupocie. Miał satysfakcję, że wreszcie ci zarozumialcy dostali po nosie. W tym okresie w głębi duszy sprzyjał Mu i życzył powodzenia. Uważał Jezusa również za świetnego taktyka. Ale tylko do chwili, gdy mu donieśli o przemówieniu, jakie Jezus wygłosił, a którego istotna treść mieściła się w kończącym je zdaniu: „Bóg miłosierdzia chce, a nie ofiary”. Wtedy poczuł się osobiście zaatakowany. Odczytał to jako prowokację. – Ale z nami nie waż się zaczynać, bo z nami nie wygrasz – groził Mu w myślach.
 Tym bardziej zdenerwowała go decyzja Kajfasza. – Właśnie, Kajfasz. Gdzie on się podziewa. Jak go potrzebuję, to go nigdy nie ma, a jak człowiek chce mieć chwilę spokoju, to się opędzić od niego nie może. Nawet się osioł nie spytał, czy to jest słuszne, a potem się będzie tłumaczył, że przecież ja o niczym nie chcę wiedzieć. – Już wcześniej zezłościło go, że Kajfasz wysłał ze świątyni paru ludzi do prowadzenia dyskusji z Jezusem. Oczywiście należało to zrobić, ale trzeba było się do tego przygotować. Jak można takiemu Przeciwnikowi opowiadać stary kawał z brodą o kobiecie, która miała siedmiu mężów-braci, aby wykazać nonsens zmartwychwstania. Już nawet ich sobie wyobrażał, jak z cwaniackim błyskiem w oczach zapytują Go: „A czyją żoną będzie ona po zmartwychwstaniu? Tego pierwszego, drugiego… czy siódmego?” Na takie pytania można naciągać głupiego rybaka znad Jeziora Tyberiadzkiego, ale nie Jego, mistrza dysputy, który nie tylko potrafił się wywinąć z najbardziej podstępnych pytań, jakie Mu stawiali uczeni w Piśmie i faryzeusze, ale który potrafił zniszczyć przeciwnika jego własną bronią.
 Wszedł Kajfasz. Najpierw jak zwykle pojawiła się wystraszona twarz i oczka pilnie lustrujące pokój. Dopiero potem wsunęła się ruchem kota reszta postaci.
 Patrzył na te wszystkie ceregiele ze złością. Czy on się nigdy nie nauczy zachowywać jak na najwyższego kapłana przystało? I to ma być mój zięć.
 – Czy coś jest nowego? Czemu mnie wołałeś? – zapytał Kajfasz głośnym szeptem.
 Natychmiast zdenerwował się. Nie odpowiedział nic. Zmuszał się do milczenia. Znowu zaczął dreptać po sali. Chciał się uspokoić. Po chwili dopiero stanął przed nim, tak całkiem blisko – oko w oko – i syknął:
 – Czyś ty zwariował?
 Kajfasz prawie odskoczył, rozczapierzając dłonie:
 – O co tobie chodzi? Ja cię przepraszam, ale ja tego nie rozumiem, co ty ode mnie chcesz.
 – A ty myślisz, że co?
 Odszedł od niego, by kontynuować swoją wędrówkę po pokoju.
 Kajfasz zapiszczał:
 – O Łazarza? No, to ja ciebie uprzejmie spytam, jakie ty znajdujesz wyjście? Ty nie widzisz, co się dzieje? Cała Jerozolima ciągnie, żeby go oglądać. On nie jest byle kto. To nie uzdrowiony żebrak. Na jego pogrzebie były setki ludzi. Cała Jerozolima go znała. A teraz ten zmarły chodzi po świecie i opowiada, że Jezus go wskrzesił.
 – A ty wierzysz w to, że On go wskrzesił?
 Kajfasz się spłoszył, zatrzepotał powiekami, usiłował coś powiedzieć, wymamrotał jakieś niezrozumiałe słowo.
 Patrzył na to okrągłymi oczami, bez mrugnięcia i czuł, jak narasta w nim niepokój. Po chwili odszedł i zaczął znowu spacerować. – A co będzie, gdy dojdzie do tego, że i ja zacznę się wahać? – Poczuł się osamotniony. – A więc nawet ten dureń, Kajfasz…
 – A czy mogę cię spytać, co ty myślisz o tym, co się stało – Kajfasz usiłował niezgrabnie atakiem odpowiedzieć na atak.
 – Ja myślę, że to nie Łazarza trzeba zgładzić, tylko kogoś innego – wybuchnął.
 – Kogo? Jezusa? Za co? –wyrwało się Kajfaszowi. Speszył się. Chciał się z tego natychmiast wycofać albo poprawić. Nie udało mu się to.
 Patrzył na Kajfasza, nie spuszczając go z oczu. – Jak się on zmienił w stosunku do Jezusa – pomyślał. – I to w tak krótkim czasie. – Na głos dodał:
 – Przekonasz się, że miałem rację. Chyba już niedługo. Ale teraz idź wreszcie i odwołaj to twoje zarządzenie. I przyjdź tu zaraz. Musimy pogadać.
 Kajfasz niezdarnie odwrócił się i wyszedł z izby jak skarcony psiak.
 A więc to tak – powtórzył w myślach – nawet ten idiota Kajfasz.
 A przecież miał sygnały ostrzegawcze. Jego instynkt polityczny mówił mu o niebezpieczeństwie. To było wtedy, gdy Jezus uzdrowił człowieka niewidomego od urodzenia, który żebrał u wejścia do świątyni. Tak, to Kajfasz – wiecznie ten Kajfasz – przybiegł z wiadomością, że rozeszła się wieść po Jerozolimie, a co ważniejsze – wśród ludzi Świątyni, że Jezus uczynił nowy „cud”, i to już nie gdzieś daleko, nad jeziorem Genezaret, nawet nie pod Jerozolimą, ale w samej Świątyni. Jak wyzwanie rzucone im wszystkim. I ten naiwny Kajfasz oświadczył, że położy wreszcie kres tym oszustwom i udowodni światu, że Galilejczyk jest zwyczajnym szalbierzem. Pamiętał nawet, co odpowiedział wtedy Kajfaszowi: „Zostaw”. Tamten się rzucił: „Niech wreszcie wyjdzie prawda na wierzch”. „Zostaw” – powtórzył mu. „Dlaczego? Zresztą zaproponowałem faryzeuszom, żeby się tym zajęli. Byli w sam raz pod ręką. Podchwycili to z ochotą”. „Dureń” – powiedział mu na to. Kajfasz poczuł się urażony. „Dureń” – powtórzył mu. Podszedł do niego tak blisko jak zawsze i zaczął mu patrzeć prosto w oczy. Ten jednak odwrócił głowę. Spoglądał w okno na znak, że tego wszystkiego, co teraz było powiedziane, nie przyjmuje, że go to nic nie obchodzi. „Czy ty tego nie rozumiesz, że to wcale nie jest ważne, czy tak było, czy nie?” Kajfasz zaperzył się: „Nie, nie rozumiem. A co jest ważne?” – spytał. „Jeżeli tego nie rozumiesz, to ja ci nie będę tłumaczył. Jesteś najwyższym kapłanem – twoja rzecz”. „Tak, wiem, że mi zazdrościsz” – odpowiedział mu nieoczekiwanie Kajfasz.
 Krew uderzyła mu do głowy. Zrobiło mu się czarno przed oczami. Nie spodziewał się, że Kajfasza stać będzie na taką bezczelność. Wskazał ramieniem na drzwi: „Wyjdź” – wycharczał. – „Wyjdź stąd” – powtórzył. Przypomniał sobie tę scenę z rozżaleniem. Pewnie, Kajfasz potem przyszedł i przepraszał, ale przyszedł właściwie po to, żeby mu się pochwalić relacjami, jakie zebrał w związku z tym wydarzeniem. „Wyobraź sobie, mówią, że ten Nauczyciel z Nazaretu splunął na ziemię i tym błotem, które uczynił, pomazał mu oczy i powiedział: Idź i obmyj się w sadzawce Siloe. Tamten, prowadzony przez paru ludzi, poszedł, obmył się i zaczął widzieć. Podobno wrócił do Jezusa, płacząc ze szczęścia jak dziecko. Potem przyszedł do nas. Wtedy to właśnie poleciłem faryzeuszom, aby przebadali tę sprawę. Jak mi później relacjonowano, ci wypytywali się go dokładnie, w jaki sposób przejrzał. On im odpowiedział: Nałożył mi błota na oczy, obmyłem się i widzę. Ale, jak pamiętasz – dodał Kajfasz – to była sobota. Kilku faryzeuszów napadło na niego, mówiąc: Nie jest z Boga ten człowiek, który nie przestrzega szabatu. Ale, jak się okazało, pewna grupa zajęła inne stanowisko, broniąc Jezusa: Jakże może grzeszny człowiek działać takie cuda? I wyobraź sobie, doszło do awantury pomiędzy nimi”. Pamiętał, że słuchał tego wszystkiego, z trudem hamując wściekłość. A Kajfasz, nie zdając sobie zupełnie sprawy, co się z nim działo, kontynuował: „Wyobraź sobie: przy tym człowieku wybuchła taka kłótnia, że zdawało się, końca nie będzie. Wreszcie doszli do wniosku, że to nie jest ten sam człowiek, tylko zupełnie ktoś inny, podstawiony przez Jezusa. Po prostu jedno wielkie oszustwo. Nic prostszego, jak skontaktować się z rodziną żebraka. Wezwali jego rodziców, bo się okazało, że jego rodzice mieszkają w Jerozolimie. Byłem przy tym, gdy rozmawiano z nimi. Urządzono coś na kształt oficjalnego przesłuchania. Na pytanie: Czy to wasz syn, o którym mówicie, że jak się urodził, był ślepy – ci odpowiedzieli twierdząco. Spytano ich z kolei: Jakże więc teraz widzi? Pytanie zresztą było dość chytre i ważne. Chodziło o to, aby się przekonać, czy oni nie są w zmowie z Jezusem albo Jego uczniami. Ale to ludzie z Jerozolimy, nie jacyś rybacy z Tyberiady. Czuli pismo nosem. Wiedzieli, że nie ma co igrać z ogniem. Odpowiedzieli bardzo ostrożnie: Wiemy, że to nasz syn, i wiemy, że się urodził niewidomy, ale w jaki sposób teraz widzi, tego nie wiemy. Nic więcej nie chcieli powiedzieć. I choć ich naciskaliśmy, zaprzeczali, jakoby coś więcej wiedzieli. Powtarzali wciąż dookoła: Nie wiemy nic. Aż wreszcie któryś z naszych wygadał się, że ich syn ma wzrok dlatego, bo mu ktoś go przywrócił. Wcale nie wydawali się tym zaskoczeni i powtarzali z kolei: Nie wiemy, kto mu wzrok przywrócił. W końcu byli już wprost bezczelni i odeszli, mówiąc: „Jego samego pytajcie, jest dorosły. Sam o sobie będzie umiał powiedzieć”. Pamięta, że patrzył na Kajfasza coraz bardziej uważnie. Wściekłość zaczynała się w nim rozładowywać i przechodziła w zdziwienie. Kajfasz opowiadał to wszystko jak mały dzieciak zainteresowany tym, co siedzi w lalce, a potem rozczarowany, gdy się okazuje, że są to tylko trociny: „A więc wyobraź sobie, że w końcu wszyscy zgodziliśmy się z tym, że to był faktycznie ich syn”. – Patrzył na niego zupełnie zdumiony: przecież on z tego nic nie rozumie – myślał z coraz większym niepokojem. I chyba z tego powodu dał się wtedy wyciągnąć Kajfaszowi, aby uczestniczyć w powtórnym przesłuchaniu żebraka. To, co zobaczył i usłyszał, potwierdziło jego przypuszczenia. Musiał przyznać, ze czuł się zawstydzony wobec tego człowieka. To było coś więcej niż radość z odzyskanego wzroku. Znał uzdrowionego przecież od tylu lat. To był inny człowiek. Nie przypuszczał, by ktoś mógł się aż tak zmienić. Nie dziwił się teraz tym, którzy zaprzeczali, jakoby to był ten sam człowiek. Jakiś swobodny, wyzwolony, niezależny. Pamięta go, jak mówił: „Czy jest grzeszny ten, kto mi otworzył oczy, nie wiem. To jedno wiem, ze byłem ślepy, a teraz widzę”. Tak, to był inny człowiek. Gdy go zasypali pytaniami: „Co ci uczynił? W jaki sposób otworzył ci oczy? Jak to – błotem ze śliny? Błotem z sadzawki Siloe? Jacy ludzie ci towarzyszyli?” – patrzył na nich uśmiechnięty, rozmawiając jak równy z równymi. Nie, właściwie inaczej: jak ten, który wie, z tymi, którzy się okłamują. „Już wam raz mówiłem, a nie słuchaliście mnie. Czemuż znowu słuchać chcecie?” – ironizował. – „Czy chcecie zostać Jego uczniami?” – kpił z nich w oczy. Doprowadził ich tym do takiej pasji, że niektórzy stracili panowanie nad sobą i zachowali się niepoważnie, jak sztubacy, nie bacząc na swoją godność: „To ty jesteś Jego uczniem, my jesteśmy uczniami Mojżesza. My wiemy, że do Mojżesza mówił Bóg, lecz skąd Ten jest, nie wiemy”. – To już były naiwności. Wstydził się za nich tym bardziej, gdy patrzył na  żebraka, który przeczekał tę burzę najwyraźniej ubawiony nią, a potem zapytał: „To właśnie dziwne, że nie wiecie, skąd On jest, a On otworzył moje oczy. Nauczacie zaś, że grzeszników Bóg nie wysłuchuje, ale tego wysłuchuje, kto jest czcicielem Boga i wolę Jego pełni”. Już kpił na potęgę, nawet zmienił ton głosu, naśladując pełen zarozumialstwa, pompatyczny ton kaznodziejski. A potem już całkiem spokojnie tłumaczył im jak dzieciom: „Od wieków nie słyszano, aby ktoś ślepemu od urodzenia wzrok przywrócił. Gdyby Ten nie był od Boga, nie mógłby nic uczynić”. To wszystko doprowadziło faryzeuszów do białej gorączki. Zaczęli krzyczeć jak opętani: „Wynoś się! Kogo chcesz pouczać?! W grzechach się urodziłeś, a nas chcesz uczyć!” – Kajfasz był tym prawie zachwycony, że faryzeusze źle się zachowali, że zostali upokorzeni, że im się nie udało.
 I to go przeraziło nie na żarty: Kajfasz nie widzi problemu. Nie widzi, czym to wszystko grozi. Ale gdy kiedyś przejrzy?
 To był ten pierwszy sygnał, po którym powinien był się na coś zdecydować. Ale nie podniósł tego wyzwania. Chyba bał się. Może chciał siebie oszczędzić. Może myślał, że kto inny się tym zajmie. A może i dlatego, że sam był pod wrażeniem tego, co się stało. Dlaczego nie zareagował? – trudno było mu na to pytanie odpowiedzieć. A od tamtego czasu tyle się zmieniło. – Jak bardzo zmienił się sam Kajfasz. Wtedy mówił o Nim jak o szarlatanie. I tak też chyba myślał. A teraz…
 Drugi sygnał przyszedł trochę później. Był on jakoś związany z tym pierwszym.
 Pamiętał. To zdarzyło się w czasie ostatniego Święta Namiotów. Straż Świątyni otrzymała rozkaz zaaresztowania Jezusa. – Znowu jeden z mądrych pomysłów Kajfasza – westchnął z goryczą. – Co będzie, gdy mnie zabraknie. – Oczywiście uważał to za nonsens: jeszcze jedno nieporozumienie, jakim częstował go Kajfasz. Ale w końcu nie o to chodziło. Chodziło o to, że słudzy wrócili z próżnymi rękami. Po prostu odmówili wykonania rozkazu. Rzecz bez precedensu. Właściwie powinni być surowo ukarani. Jeżeli tego nie uczyniono, to również z obawy, aby nie doszło do jeszcze większego nieposłuszeństwa albo nawet formalnego buntu. Ale najbardziej charakterystyczne było ich tłumaczenie: „Nigdy żaden człowiek tak nie mówił, jak Ten”. A gdy faryzeusze wraz z kapłanami, wyprowadzeni z równowagi tym oświadczeniem, zaczęli wrzeszczeć: „Czy i wy daliście się zwieść? Czy uwierzył w Niego ktokolwiek z książąt albo faryzeuszów? Ten motłoch, który za Nim idzie, nie zna Zakonu i jest przeklęty” – wtedy stanął w ich obronie Nikodem, kompromitując kapłanów wobec żołnierzy: „Czyż nasze prawo potępia człowieka, zanim go przesłucha i zbada jego czyny?” A więc nie dość, że żołnierze, ale przy tej sposobności okazało się, że popiera Go i Nikodem, ten, którego uważał za jeden z najgłębszych umysłów w sanhedrynie.
 Prawie przypadkowo zauważył w swoim pokoju Kajfasza, który wślizgnął się jak zawsze niepostrzeżenie: znowu miał minę wystraszoną i rozglądał się podejrzliwie po wszystkich kątach.
 Powiedział do niego, nie przestając spacerować:
 – Zacznijmy od uzdrawiania. Pamiętasz? Zajmowałeś się swojego czasu tym niewidomym żebrakiem spod świątyni?
 – Ja ciebie bardzo przepraszam, ale ja chcę cię spytać – Kajfasz od razu wskoczył w swój uprzejmy ton, którego on, Annasz, nie znosił – czemu ty wracasz do tego tematu uzdrawiania? Mało było proroków, którzy uzdrawiali? A byli i nieprorocy, którzy uzdrawiali. – Najwyraźniej nie palił się do poważnej rozmowy.
 – Czy ja mówię, że takich nie było? – Udawał, że nie spostrzega niechęci Kajfasza. – Owszem, byli prorocy, byli nieprorocy, ale gdy działali cuda, zawsze im chodziło o chwałę Bożą, o to, by udowodnić, że Jahwe jest potężniejszy niż bożkowie pogańscy. Masz na przykład Elizeusza, który uzdrowił Naama Syryjczyka. Ale u tego Zwodziciela jest zupełnie inaczej. On uzdrawianie chorych traktuje jako swoją główną funkcję. Pamiętasz, co powiedział uczniom Jana, gdy ci przyszli się pytać: Czy Ty jesteś ten, na którego czekamy?
 – O ile się nie mylę, odpowiedział im: Głusi słyszą, ślepi widzą, trędowaci bywają oczyszczeni. Bądź łaskaw jednak przypomnieć sobie, że On tutaj posłużył się tekstem Izajasza.
 – Tak, ale i ty nie zapomnij, że dodał: Błogosławiony ten, który się ze mnie nie zgorszy. Czyli zdawał sobie sprawę, że coś jest niedobrze, że przewraca porządek Boży.
 Kajfasz był najwyraźniej nieprzekonany.
 Zastosował więc ciężką broń:
 – Rządzi Bóg wszystkim, czy nie rządzi? Jeżeli tak, to od Niego zależy czy ktoś jest chory, czy zdrowy. A Bóg przecież wynagradza tylko za dobre. A karze za złe. Jakim prawem Jezus cofa karę Bożą? Jakim prawem uzdrawia? Jaką mocą jest w stanie sprzeciwiać się Jego woli? Bożą mocą? Czy Bóg może występować przeciw samemu sobie? – Czuł, że zaczyna się unosić.
 – Oczywiście, nie może – potwierdził Kajfasz na pozór skwapliwie. – Ale jeżeli tak, to pozwól, że spytam: czyją mocą?
 – Szatańską, a nawet nie tylko szatańską. Mocą samego Belzebuba, księcia czartowskiego.
 Kajfasz nie chciał ustąpić:
 – Czy powinienem to rozumieć, że szatan jest mocniejszy niż Bóg?
 To tak zabrzmiało jak pytanie do dziecka w chederze.
 Zaperzył się:
 – Nie mów do mnie tak głupio, bo tego nie lubię. Szczeniakiem nie jestem. Jeżeli Bóg dopuszcza coś takiego, to tylko na to, by nas ostrzec. By nam pokazać tych, którzy z szatanem współpracują.
 – Może tak, a może nie. Może to jest jeszcze inaczej.
 Zdenerwowało go to przekomarzanie się Kajfasza. Nie poznawał go. Zawsze uległy i przestraszony. Teraz się opierał.
 – O co ci chodzi?
 – Nie chcę cię dotknąć, ale – Kajfasz mówił poważnie – twoim zdaniem ten Nauczyciel z Nazaretu działa na złość Panu Bogu. Albo przynajmniej na złość Świątyni. I to z pomocą szatana.
 – A jest inaczej?
 – Ja cię bardzo przepraszam. Mnie się naprawdę zdaje, że jest zupełnie inaczej. On w ogóle o Bogu inaczej mówi niż my.
 Patrzył na niego, nie dowierzając własnym uszom. Jakby go po raz pierwszy w życiu zobaczył. Coś jednak w tej pustej głowinie Kajfasza zaświeciło. Byle tylko nie złe światło. Ale nie zdradzając się, powiedział spokojnie:
 – Mów dalej. Niestety, to samo i mnie się zdaje.
 Kajfasz zmieszał się, unikał jego wzroku, ale nie miał zamiaru ustępować:
 – On mówi: Błogosławieni, którzy płaczą, którzy łakną, błogosławieni cisi. Moim zdaniem, Jego główna przypowieść to przypowieść o Łazarzu i bogaczu. W niej na łono Abrahama idzie po śmierci cierpiący Łazarz, a nie bogacz. Oczywiście, tobie to się nie podoba. Przepraszam cię, według ciebie, bogacz powinien iść do nieba – był bogaty, bo Bóg mu błogosławił, a Łazarz powinien iść do piekła – był chory, bo był grzesznikiem. To tyle. Ale chcę, jeśli pozwolisz, dodać, że tego wszystkiego On sam nie wymyślił. On nawiązuje do Proroków, tylko jest od nich bardziej radykalny.
 Nie lubił Proroków, a tym bardziej nie lubił, jak się ktoś na nich powoływał. Poczuł się i teraz dotknięty:
 – Tylko proszę, nie zaczynaj z Prorokami. Trzymaj się Pięcioksięgu Mojżeszowego. Z Prorokami trzeba uważać, bo można za daleko zajść.
 – Wybacz mi te słowa, ale czy wolno ich pomijać?
 Patrzył na niego z coraz większą złością:
 – Kto rządzi światem?
 Kajfasz milczał.
 – Jeżeli Bóg, to od Niego zależy, czy człowiek jest bogaty, czy biedny. A jeżeli Bóg jest sprawiedliwy, to ten jest bogaty, kto na to zasługuje uczciwym życiem. Czy nie tak?
 Kajfasz milczał nieprzejednany.
 – No pomyśl, czy Bóg może sobie samemu przeczyć.
 – O ile ja potrafiłem zrozumieć Jezusa – zaczął powoli Kajfasz – to według Niego Bóg lituje się nad chorymi, cierpiącymi…
 – Ale jest słaby – przerwał mu. – To nie Bóg, to najwyżej bożek czy dobry duch, ale nie wszechmocny Bóg. To, czego ten Cieśla naucza, nie tylko jest bluźnierstwem, ale bzdurą, kupy się nie trzyma – mówił z pogardą.
 Kajfasz znowu nie odzywał się.
 Za głośno wrzeszczałem chyba i przestraszyłem go – pomyślał.
 – No, czy nie mam racji – zapytał już spokojnym tonem.
 Kajfasz odrzekł z ociąganiem się:
 – Nielogiczny to On nie jest. Ja bym tego nie powiedział. – Ale najwyraźniej nie miał ochoty na dalszą rozmowę.
 – No powiedz, jak ty to widzisz. Przecież musimy się nad tym wszystkim zastanowić wspólnie – mówił łagodnie jak do dziecka.
 – Ja myślę, że On jest konsekwentny. Kim On się otacza? Z kim przestaje? To są grzesznicy, celnicy, prostytutki. Czy dlatego, że On ich specjalnie lubi? Może lubi, może nie lubi. Tam jest coś więcej niż to.
 Chyba jeszcze nigdy nie słyszał Kajfasza tak poważnie mówiącego. Byle się tylko nie chciał zbytnio przekonać do tego, co mówi.
 Kajfasz skrzeczał dalej:
 – Nie wiem, ale tak mi się zdaje, że On kiedyś powiedział: Nie zdrowi potrzebują lekarza, lecz źle się mający. Chyba to wszystko wyraził w przypowieści o synu marnotrawnym. Ty z pewnością lepiej ją pamiętasz niż ja?
 – Masz na myśli tę przypowieść o ojcu cierpliwym, czekającym na powrót syna marnotrawnego, któremu gdy tylko z daleka go zobaczył, wybiegł naprzeciw, okrył swoim płaszczem, nałożył swój pierścień, wyprawił wielką ucztę? Przecież to jest oczywisty nonsens. Dla tego rozpustnika, który nawet nie zdobył się na prawdziwy żal, który wraca dlatego, że jak sam mówi: Lepiej mają słudzy w domu ojca mojego niż ja tutaj. Gdzie jest taki ojciec na świecie, który by tak traktował wyrodnego syna. Czy jest to postępowanie właściwe? Czy można je podawać jako wzór, zalecać? A On, Mistrz z Nazaretu, poucza nas, że takim jest właśnie Bóg. – Oburzenie znowu zaczęło w nim falą wzbierać. Podchodziło już prawie pod gardło. – Czy tak można traktować Boga? Czy tak można traktować grzeszników? Do czego to podobne? Na to wychodzi, że grzesznicy robią uprzejmość Bogu, że się nawracają. Jak On do Boga się odnosi? Nie jak do Pana, Stworzyciela nieba i ziemi, ale jak do służącego umywającego ludziom nogi. Jak On śmie tak mówić o Bogu. Jak Bóg to potrafi ścierpieć. Jak Go nie pokarze piorunem.
 Spostrzegł, że Kajfasz znowu się skulił i nie ma zamiaru podejmować dalszej rozmowy. Opamiętał się. – Takim stary, a takim głupi. Zachowuję się tak, jakbym nie znał Kajfasza. Teraz już mi nie odpowie ani jednego słowa. Próbował uratować sytuację:
 – Wybacz, że się unoszę, ale to wszystko żyć mi nie daje. A pogadać nie ma z kim. Ci twoi kapłani boją się mnie jak ognia – nie wiem zresztą dlaczego – i zanim zacznę mówić, już się ze mną zgadzają. Ciebie jednego mam, z kim mogę szczerze porozmawiać. Czyś ty się kiedy zastanowił, że świat, który ten Nauczyciel z Nazaretu proponuje swoim zwolennikom, to już zupełnie inny świat, niż oni sobie wyobrażają? Na dobrą sprawę oni nic z tego wszystkiego, co On naucza, nie rozumieją. Może to dla nich nawet nie jest ważne. Najważniejsze to „cuda”, które On działa. I dlatego, moim zdaniem, to jest największe nieporozumienie, jakie miał w swojej historii naród wybrany. Oni Go nazywają Mesjaszem, innymi słowy: oni Go uważają za Tego, którego Bóg wybrał, aby stanął na czele narodu żydowskiego. A On jest po prostu tego narodu wrogiem.
 Wyczekał chwilę, aż Kajfasz się odważy zabrać głos. Wreszcie się doczekał:
 – Ja nie chcę cię obrazić, ale… Nie wiem, ja się na tym zbyt dobrze nie znam, sam mi to zresztą wciąż wypominasz. Bądź łaskaw, mów konkretnie, co ty Jemu zarzucasz.
 – Co ja Jemu zarzucam? Ty się pytasz, co ja Jemu zarzucam? On siebie nazywa Mesjaszem. A ja ci powtarzam: to jest po prostu czyste kłamstwo. On wprowadza w błąd wszystkich, którzy Go słuchają. On nie jest żadnym Mesjaszem. On nie jest żadnym Żydem. Tym gorzej, że podszywa się pod Patriarchów i Proroków. Głosi się nauczycielem, a naprawdę nie rozumie ani Prawa, ani Proroków. A właściwie nie „nie rozumie”. Gdyby nie rozumiał, to mogłoby jeszcze być jakimś usprawiedliwieniem dla Niego, ale On kłamliwie i perfidnie nagina teksty święte do swoich przewrotnych idei. Interpretuje na swój własny użytek.
 Kajfasz przerwał mu:
 – Tak, dziękuję ci. Tyś był taki uprzejmy nieraz o tym mi mówić. Ja już prawie tak dobrze to wszystko znam, że prawie na pamięć znam. Czy byłbyś łaskawy powiedzieć coś nowego.
 Czuł ironię za tymi uprzejmościami, ale nie chciał jej dostrzegać. Chciał utrzymać poważny ton tej rozmowy.
 – Chcesz coś nowego? Słyszałeś, co w Nazarecie powiedział: „Choć wiele wdów było w Izraelu za czasów Eliasza, gdy niebo zamknęło się na trzy lata i sześć miesięcy i był głód wielki na całej ziemi, do żadnej z nich nie był posłany Eliasz, tylko do owdowiałej niewiasty w Sarepcie Sydońskiej. I wielu było trędowatych w narodzie żydowskim za proroka Elizeusza, ale żaden nie był oczyszczony, tylko Naaman Syryjczyk”. Czy ty wiesz, co to znaczy? Czy tyś się nad tym zastanowił? Tylko na szczęście źle trafił. Bo Go rodacy rozszyfrowali. Wreszcie ktoś Go potrafił zrozumieć. Pamiętasz, wypędzili Rodaka z miasta i chcieli Go zrzucić ze skały. Niestety, udało Mu się od nich wyzwolić i uciec. A szkoda – westchnął. – Nie mielibyśmy teraz kłopotu z Nim i Jego bałamuctwem. Chcesz, żebym mówił konkretnie o tym, że On nie jest Żydem? Proszę. Pamiętasz, co powiedział przy okazji rozmowy z setnikiem, którego sługę – podobno – też miał uzdrowić? „A mówię wam, że wielu przyjdzie ze Wschodu i Zachodu i zasiądą z Abrahamem, Izaakiem i Jakubem w Królestwie Niebieskim, a synowie Królestwa będą wyrzuceni na zewnątrz, do ciemności. Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”. Czyś to zrozumiał?! – Zdawał sobie sprawę, że wrzeszczy, czuł, że twarz mu nabrzmiała i oczy wyszły na wierzch. Ale nie mógł się opanować. – Tu już nie ma Greka ani Żyda: członka narodu wybranego czy poganina. Już nie jest ważne obrzezanie albo nieobrzezanie. A nawet jest wprost przeciwnie! Ludzie Go nazywają Chrystusem, Mesjaszem. On też to potwierdza, że nim jest. Istnieje tylko mała różnica: co innego ludzie rozumieją przez to słowo, a co innego On sam. – Stanął przed Kajfaszem. Teraz dopiero spostrzegł, że to wszystko, co dotąd wykrzyczał, nie zrobiło na nim wrażenia. To nie ten sam Kajfasz. To nie tamte czasy. On ma już swoje zdanie o Jezusie i nieprędko ulegnie. Rzucił nagle pytanie: – Co ty o tym wszystkim myślisz?
 Kajfasz nie przytaknął, ale jak zwykle uciekł ze wzrokiem. Uciekł również od odpowiedzi:
 – Ja nic. Ja słucham. Słucham tego, co mówisz.
 Widział, że nic więcej od niego nie wyciągnie. Spróbował się opanować i zaczął powoli wybijać słowo po słowie:
 – To, co On proponuje, to nie jest naród żydowski, ale jakieś królestwo ponadnarodowe, do którego należy każdy człowiek, jeżeli jest niby „uczciwy”. – To go uspokoiło i zaczął mówić normalnym głosem. – Dla uważnego słuchacza przypowieści i nauk tego Bezbożnika jest jasne, że On dąży do zniszczenia narodu wybranego. U Niego już nie jest ważne, czy ktoś wywodzi się z rodu żydowskiego, czy ktoś należy do narodu żydowskiego, czy nie. I On ma jeszcze czelność zaliczać się do nas, i ma czelność nazywać się Mesjaszem. – Znowu narastało w nim podniecenie. – Czy ty wiesz, co On mówił? Że Samarytanin może być lepszy od Żyda, że uprzedzą synów narodu wybranego ladacznice i grzesznicy. Tak. Czy ty to aby wszystko rozumiesz?
 Spostrzegł na sobie prawie pobłażliwy wzrok Kajfasza. To go trochę ostudziło. Już spokojniej mówił dalej, wytaczając swój najważniejszy argument:
 – Słyszałeś, jak mówił, o co Jego zdaniem będzie Bóg pytał ludzi na końcu świata: Nie o to, czy byli Żydami, czy chodzili do świątyni, czy składali Bogu ofiary – czy i ile baranów, gołębi, czy płacili punktualnie podatki z kminku i anyżu – jak On się naśmiewa. Nie, nie i jeszcze raz nie. On twierdzi, że Bóg im powie: Byłem głodny, a daliście mi jeść; byłem spragniony, a daliście mi pić; byłem w więzieniu, a nawiedziliście mnie. I tak dalej, tę serię można kontynuować w nieskończoność. To jest to przykazanie miłości Boga i bliźniego, którym wyciera sobie wciąż usta, szermuje bez przerwy, do znudzenia. Czyś ty to zrozumiał? Tylko służba człowiekowi. Za to będziemy – Jego zdaniem – sądzeni. Ani słowa o tym, czy byliście Izraelitami, ani słowa o ofierze, o modlitwie.
 Kajfasz zamrugał oczami, uśmiechnął się ironicznie:
 – Ja cię bardzo przepraszam, ale ja ciebie podziwiam. Ile ty sobie musiałeś zadać trudu, żeby tyle informacji zebrać o tym, czego On naucza?
 – Nie przerywaj. To ważne. On nie ma racji. Najpierw troska o swój naród, o tych, których Bóg wybrał, aby Mu oddawali chwałę. Najpierw troska o potomków Abrahama. A wszyscy ich wrogowie niech będą przeklęci. – Czuł, że znowu mu napływa krew do twarzy. – A czego On uczy? Czegoś zupełnie przeciwnego: Miłujcie nieprzyjaciół waszych, czyńcie dobrze tym, którzy was prześladują. To po pierwsze. A po drugie: jak można zestawiać odwiedzanie złodzieja w więzieniu, czy nawet karmienie głodnego, z modlitwą albo z uczestniczeniem w składaniu ofiary! Najważniejsza jest Świątynia, Świątynia! – zaczął wołać nad nim. – Przybytek Boży, Święte Świętych!
 Znowu ten sam lisi uśmieszek i znowu to uprzejmie pogardliwe pytanie:
 – Może ja się mylę, ale zdawało mi się, że ja tego Niedowiarka jednak widziałem w Świątyni i wyglądało na to, że On nie tylko się pobożnie zachowuje, ale nawet że On się modli.
 – Słyszałem o tym – powiedział pojednawczo. – Ależ Go ten Kajfasz broni – przebiegło mu przez głowę. – Tylko że On to wszystko traktuje jako pomoc do życia uczciwego – mówił dalej. – A powinno być zupełnie inaczej! Wszystko ma służyć Bogu. Jego chwale, Jego czci. Całe życie świeckie jest niewarte jednej modlitwy, jednej ofiary. Cała praca na co dzień jest tylko złem koniecznym. Istotną funkcją prawdziwego człowieka, najświętszym czynem, jest modlitwa i ofiara i temu ludzie mają się oddać. Dla Jezusa nie ma świętości. Słyszałeś, co powiedział faryzeuszom, gdy ci upomnieli Jego uczniów, że w szabat zrywają kłosy i wykruszając ziarno, jedzą je? Oczywiście powołał się na Pismo, mówiąc im: „Czy nie czytaliście, co uczynił Dawid, kiedy sam łaknął i ci, co z nim byli? Jak to wszedł do Domu Bożego i wziąwszy chleby pokładne jadł i dał tym, którzy z nim byli, choć nie godzi się ich spożywać nikomu, tylko samym kapłanom?” Dla Niego nie jest ważny szabat – dzień święty, który Bóg nakazał czcić. Słyszałeś, co powiedział – znowu zniżył ton głosu i, jak dalece go było stać, począł spokojnie wybijać słowo po słowie: – „Szabat był ustanowiony dla człowieka, nie człowiek dla szabatu”. Wiesz, co to znaczy? To jest bluźnierstwo. To jest świętokradztwo. Rozumiesz, jakie niebezpieczeństwo kryje ta teza? On nią wszystko wywraca. Wbrew temu, co On mówi, ja twierdzę – jeżeli już będę się posługiwał Jego sformułowaniem – człowiek jest ustanowiony dla szabatu i musi szabat ślepo święcić. Tak, powtarzam: ślepo święcić. Świat proponowany przez tego Bezbożnika to świat, w którym Świątynia już jest niepotrzebna. A gdyby nawet była potrzebna, to jej znaczenie jest już takie małe, że prawie żadne. Dla Niego nie ofiara, a życie świeckie jest ważne. Jak On to nazywa wciąż: miłość. Mówi o tym bez przerwy i przy każdej okazji. – Poczuł, że zaczyna się powtarzać. Przerwał, nabrał oddechu. – Ty się pytasz, o co mi chodzi? To właśnie to, o co mi chodzi, tyle razy tobie mówiłem, a do twojej twardej głowy nic nie dociera – zdenerwował się. – Słyszałeś, jak On ostrzegał: „Nie każdy, który mówi: Panie, Panie, wejdzie do Królestwa Niebieskiego, ale każdy, kto pełni wolę Ojca mego”. Znowu tu ten Jego „Ojciec”, ale nie to mnie w tej chwili interesuje. To jest zupełnie nowa koncepcja życia: stosunku religii do życia świeckiego. Ta banda, która się za Nim włóczy, wypatrując coraz to nowego cudu, nie zdaje sobie z tego sprawy. Kto z tych bałwanów wie naprawdę, o co chodzi? W Jego świecie wszystko jest inaczej. Żeby było śmieszniej, powołuje się, chyba w dużej mierze z pozorną słusznością, na Zakon i Proroków. Kto z tych bałwanów potrafi zrozumieć… No tak weźmy dla przykładu: czyś ty zrozumiał, o co Jezusowi chodziło w tej Jego przypowieści o Samarytaninie?
 – Dlaczego ja to miałem rozumieć? Po co ja to miałem rozumieć? On tego do mnie nie mówił. Ja nie Jego uczeń. On nie mój nauczyciel. Ja mam Zakon. I mam ciebie. Tyś jest największy nauczyciel w Zakonie. Czy jeszcze coś więcej potrzeba?
 To wszystko, co powiedział Kajfasz, było wyraźną ironią, choć trudno mu ją było wprost zarzucić. Nie było na pozór powodu, by się poczuć obrażonym.
 – Głupiś – odpowiedział. – Trzeba wiedzieć, z kim się walczy, znać swojego wroga. Tak, ja słyszałem, jak twoi koledzy pluli, gdy Jezus śmiał powiedzieć, że to Samarytanin był dobry i on uratował Żyda, a nie uratowali go kapłani i lewici. Zgoda. To też. Ale czyś ty sobie odpowiedział na pytanie, dlaczego Jezus nie wskazał na prostego Żyda, tyko na lewitę i kapłana? Dlaczego ani kapłan, ani lewita nie poratowali rannego? No, powiedz! Bo się spieszyli do Świątyni na nabożeństwo. Rozumiesz. On im zarzucił, że dla nich nabożeństwo było ważniejsze niż poratowanie człowieka. I od tej strony trzeba zobaczyć tę przypowieść, bo dopiero wtedy pojmiesz jej ostrze. A ja twierdzę, że nie. Ofiara jest absolutnie ważniejsza. Dlatego On musi zginąć.
 Ale widział, że Kajfasz z tym się nie zgadza.


 Potem, choć w ciągu następnych dni nic się nie działo, czuł, jak rośnie napięcie. Przyznawał z goryczą, że inicjatywa należy do Jezusa. – My możemy się tylko bronić. – Każdy dzień zdawał się być jak gdyby powtórzeniem poprzedniego, nie było żadnych nowości, ale wzmagała się atmosfera jakiegoś oczekiwania. Chociaż nikt o tym nie mówił, wszyscy wiedzieli, że coś się musi stać. I stało się.
 Właśnie dopiero co wrócił ze Świątyni – gdzie nie mógł już znieść tego klimatu grupek ludzi dyskutujących przytłumionymi głosami, milknących, kiedy się do nich zbliżał, ludzi dotąd, zdawałoby się, oddanych mu, teraz umykających przed nim chyłkiem – gdy któryś z kapłanów wpadł do niego.
 – Jezus wkracza do miasta! – zawołał i znikł.
 Jakoś nie zrobiło to na nim wrażenia. Może właśnie na tej zasadzie, że był na wszystko przygotowany. – Teraz przynajmniej już wiem – powiedział sobie. – Lepsze to niż beznadziejne oczekiwanie. – Spodziewał się, że lada chwila wślizgnie się Kajfasz i zacznie histeryzować. Ten jednak jakoś się nie pojawiał. – Może już uciekł – pomyślał. – Może inni też uciekli. – Przeszedł na drugą stronę pałacu. Wyjrzał na podwórze. Było niepokojąco pusto i cicho. – Jak wymarły dom – westchnął. – No, to znaczy, że tamci powinni tu być lada moment, żeby z nami zrobić porządek. Coś trzeba by ze sobą wziąć z mieszkania, gdy będę musiał je opuścić – przyszło mu nagle do głowy. – Jeżeli zezwolą mi coś wziąć. Żeby tylko nic nie spalili. A jeżeli więzienie? – Tego nie brał dotąd pod uwagę. Nie, tego by nie chciał. A może by odejść wcześniej, zanim wybuchnie awantura? Bał się, że będzie popychany przez hołotę uliczną. Ale chyba na ucieczkę jest już za późno. Wrócił do swego pokoju. Ten był wypełniony śpiewem. Podszedł do okna. Patrzył z góry na idące tłumy. Wlewały się w ulicę szeroką rzeką. Usłyszał okrzyki, skandowanie, psalmy, śpiew. Śpiewali triumfalnie, zwycięsko. Znowu śpiew. Przeplatało się jedno z drugim. Czoło śpiewało co innego, dalsze szeregi co innego. To im nie przeszkadzało. Patrzył na nich urzeczony. – Idą jak w procesji liturgicznej – pomyślał. Wychylił się. Buchnął w niego potężny głos tłumu. I kolor zieleni. Mnóstwo gałęzi. – Skąd ten pomysł? – Morze głów. Gałęzie uniesione w górę jak pochodnie. Wreszcie zobaczył i Jego. Jechał na ośle. Głowę trzymał lekko pochyloną do przodu, tak jakby słuchał tego śpiewu.
 – Ho-san-na, Ho-san-na, Ho-san-na Synowi Dawidowemu!
 Skandowanie w takt jakiejś melodii:
 – Bło-go-sła-wio-ny, któ-ry i-dzie w I-mię Pań-skie!
 Nie spostrzegł żadnych awantur, bicia, plądrowania. – Tak jak procesja. – Ten widok go uspokoił. Tak nie idą ludzie, którzy chcieliby zagarnąć władzę.
 Szli długo. Zdawało się, że końca tego nie będzie. Czuł gorycz czy zazdrość. Gdy tak patrzył na powoli wyludniającą się ulicę, pomyślał ze smutkiem: – I tak przegrałem. Niezależnie od tego, co się dalej stanie, przegrałem. Na stare lata zobaczyć, że naród wybrał sobie innego przewodnika. Zostałem sam. – Poczuł się stary, zmęczony.
 Wbiegł Kajfasz. Był cały wzburzony: roztrzęsione ręce, rozbiegane oczy, mówił urywanymi zdaniami, nie kończył słów. Przedstawiał żałosny widok.
 Patrzył na niego z pogardą. – Zupełnie się rozleciał. Co będzie, gdy zdarzy się jeszcze coś więcej niż to, co dzisiaj. – Rozpoczął swoją wędrówkę tam i z powrotem po pokoju. Słuchał, jak opowiada mu o przebiegu wjazdu Jezusa do Jerozolimy. Pomyślał z satysfakcją: – Wreszcie otworzyły mu się oczy. Nie chciał mi wierzyć, nie chciał przyjąć tego, co mu mówiłem. – Fala podniecenia opadła z Kajfasza. – Jemu się zdawało, że ten Mistrz z Nazaretu zadowoli się filozofowaniem. Nie, nic z tego, filozofia kończy się zawsze praktycznymi konsekwencjami, a przeważnie przewrotami społecznymi. – Kajfasz z oburzeniem przytaczał mu, że Jezus zganił faryzeuszy, którzy uspokajali rozentuzjazmowane tłumy:
 – Wiesz, co powiedział? „Gdyby oni milczeli, kamienie wołać będą”. Bezczelny – dorzucił.
 Nie chciał tego dłużej słyszeć. Przerwał mu:
 – Dokąd poszedł z tymi tłumami?
 – Do Świątyni.
 – I co tam robi?
 – Chyba to, co zwykle: naucza.
 – Wolałbym, żebyś tam był i pilnował Świątyni. Nie lubię niespodzianek. Drugi raz czegoś podobnego nie chciałbym przeżywać. Tylko nie wiem, dlaczego On tak zrobił.
 – Co: „dlaczego”?
 – Że nas po prostu nie zlikwidował – zdenerwował się na Kajfasza.
 – Zlikwidował? On nas?
 Przekonał się, że Kajfasz wciąż tego wszystkiego nie rozumie. Potwierdziło to jego następne zdanie:
 – Przecież my możemy Go zaaresztować.
 Popatrzył na niego jak na wariata:
 – Chyba ty, bo ja ani nikt ze Świątyni na pewno nie.
 Nagle usłyszeli łopot szybkich kroków. Wpadł jakiś kapłan:
 – Panie, szukam ciebie – zwrócił się do Kajfasza.
 – Co się stało?
 – Jezus z Nazaretu wyrzuca kupców ze Świątyni.
 Kajfasz zerwał się i bez słowa wybiegł. Podreptał za nim. – A mówiłem, a mówiłem – powtarzał – pilnuj Świątyni. – Przyznawał w duchu, że tego się nie spodziewał. Coś podobnego! Wyrzuca kupców ze Świątyni! A wiec już rządzi się jak gospodarz. Poruszyło go to do głębi, tak jakby ktoś zabrał mu coś najdroższego. – Nie, nie pozwolę – postukiwał laską. Był tak zatopiony w swoich myślach, że po chwili dopiero spostrzegł ludzi biegnących ze wszystkich stron do Świątyni. Tam były już tłumy. Słudzy z trudem torowali mu przejście do wnętrza. To, co zobaczył, przeraziło go. Jego Świątynia już nie była jego Świątynią. Uliczką między kramami szedł Jezus z Nazaretu. Miał powrozy w ręce i przewracał stoły sprzedających. Słychać było krzyki i przekleństwa kupców, trzask łamanych patyków, brzęk rozsypywanych pieniędzy. Tak, kupcy wrzeszczeli, ale nikt Go nie powstrzymywał, nikt Mu nie zabraniał. Za Nim jak potok szli Jego ludzie. Tłum wpatrzony w Niego. Tłum, który nie pozwoliłby nawet palca podnieść na swojego wodza. Następowali na kupców i handlarzy. Naraz Jezus zatrzymał się, wyciągnął rękę z powrozami do góry, najwyraźniej chciał coś powiedzieć. Uciszyło się momentalnie i w tej ciszy usłyszał potępienie rzucone w twarz wszystkim kapłanom – a głównie jemu samemu: Annaszowi, bo przecież uważał się za gospodarza tego miejsca:
 – Dom mój jest domem modlitwy, a wyście go uczynili jaskinią zbójców.
 Wszystko, co potem zostało powiedziane, było jednym wielkim bluźnierstwem. Stał ciężko oparty o ścianę. Chciał odejść, bo samo słuchanie już było grzechem, ale nie mógł zrobić kroku. „Bóg nie potrzebuje ofiar ani z wołów, ani z baranów”. To stanowiło główną tezę przemówienia tego Buntownika. „ Bóg nie potrzebuje rozlewanej krwi ani palenia tłuszczów zwierząt”.
 Nie spodziewał się, że ten Syn cieśli ośmieli się rzucić wyzwanie całej Świątyni. – Wreszcie powiedział nam całkiem jasno, że w Jego świecie nie ma miejsca na Świątynię ani na nas. Wobec tego musimy wytłumaczyć Mu, że w naszym świecie nie ma miejsca dla Niego. Sprzeciwił się temu, czego uczył Mojżesz, co przyrzekł Bogu, gdy zawierał Przymierze. Zaprzecza wszystkiemu, czym był naród izraelski. Podniósł rękę na Świątynię, na przybytek Boży, to i Świątynia musi podnieść rękę na Niego.
 Wyszedł na krużganki. Oparł się o ścianę. Serce wciąż waliło mu. Usiłował si,ę uspokoić, potem zaczął iść powoli wzdłuż kolumnady. Dopadł go Kajfasz:
 – Czy byłeś tam? Widziałeś to wszystko?
 – Tak.
 Szedł wolno wzdłuż kolumnady. Chciał być sam. Marzył o tym, żeby Kajfasz odczepił się od niego. Szukał pretekstu. Po chwili, jakby od niechcenia, rzucił pytanie:
 – A ty co myślisz?
 Kajfasz zmieszał się.
 Nie czekając na jego odpowiedź, zaczął mówić:
 – Jakie On ma prawo do tego, żeby się rządzić w naszej Świątyni? Właśnie, idź do Niego i spytaj się o to. A jak ty tego nie chcesz zrobić – tak może nawet i lepiej – to nie idź ty, ale wyślij kogoś z kapłanów.
 Kajfasz odszedł niechętnie.
 Patrzył za nim, bojąc się, że zawróci. Potem podreptał na swoje miejsce przed Święte Świętych.
 Był już całkiem spokojny, nawet zadowolony, że zostało znowu powiedziane ważne słowo, i ani się spostrzegł, jak zaczął wieść dialog z Jezusem: – Jak Ty to mówisz? Bóg chce samego człowieka: jego dobrej woli. Jedyną ofiarą, na jaką Bóg czeka, jest uczciwe życie. Darem największym jest służba bliźniemu. Radością, jaką człowiek może Bogu sprawić, jest przebaczanie nieprzyjaciołom. Jedno jest w tym pewne: jesteś za trudny. Kto jest w stanie Cię zrozumieć? Te tłumy wielbicieli, które wciąż włóczą się za Tobą? I dlatego przegrasz. Ludzie potrzebują składania ofiar. Przynoszą Bogu worek pszenicy albo najpiękniejsze jagnię, gdy Go o coś proszą, gdy za coś dziękują, gdy przepraszają za wyrządzone krzywdy. Wtedy wiedzą, że Bóg jest, gdy ich to materialnie kosztuje. Gdy zlikwidujesz takie ofiary, zlikwidujesz i religię, a może i wiarę w Boga. Bóg jest Miłością? Może to i prawda, ale duchowe ofiary? – Uśmiechnął się ze starczą mądrością. – Mówisz, bo nie znasz człowieka. Może kiedyś ludzie do tego dorosną, choć wątpię, czy na to w ogóle człowieka stać. W każdym razie jeszcze dużo wody w Jordanie upłynie. Młody jesteś, fantasta, marzyciel. Chciałbyś za wiele na raz, za jednym zamachem.
 Przychodziła refleksja. – Dlaczego On się tego dopuścił. Dlaczego zagrał tak na całego. Chciał mieć za sobą esseńczyków? To ich i tak od dawna ma. Ale kto się z nimi liczy. Chciał pozyskać faryzeuszów? To już nie teraz. Za późno na to. Po pierwsze, zraził ich sobie dostateczną ilość razy, a po drugie, może faryzeusze myślą podobnie jak On, jednak na pewno nie zaryzykują pójścia z Nim taką karkołomną drogą, jaką On idzie. – A więc dlaczego? – Potrzebowałeś sensacji dla tłumu pielgrzymów, którzy na święto ściągnęli? Na tłumach nie można polegać, bo to stado, które dziś tu, jutro tam. Raz za Tobą, a drugi raz w panice jest Cię zdolne zadeptać. Jak tego nie wiesz, to nic nie wiesz. Wspierać się możesz na instytucji, a Tyś zrobił ten podstawowy błąd, żeś żadnej instytucji nie stworzył aniś się z żadną nie złączył. Jesteś sam i dlatego musisz zginąć.
 Wrócił Kajfasz. W pierwszej chwili nie mógł sobie przypomnieć, po co mu kazał przyjść do siebie. Ale to trwało tylko moment. Wziął go pod rękę.
 – Chodźmy do domu.
 Czekał na słowa Kajfasza.
 – Posłałem paru naszych – zaczął relację – zgodnie z tym, jak mi, Annaszu, poleciłeś, żeby spytali Jezusa, jakim prawem wyrzuca kupców.
 – Co On na to?
 – Obronił się pytaniem nie bardzo na temat. „Powiedzcie mi najpierw wy, czy chrzest Jana pochodził z nieba, czy też od ludzi, to i ja wam powiem, na mocy jakiej władzy to czynię”. Nasi chwilę naradzali się, co zrobić. Gdyby przyznali, ze z nieba, On postawiłby zarzut: „Dlaczego w takim razie nie uwierzyliście mu, gdy wskazywał na mnie?” A gdyby twierdzili, że od ludzi, naraziliby się ludowi, który uważa Jana za proroka.
 – I co dalej?
 – Nie znaleźli rozwiązania. Odpowiedzieli ostrożnie: „Tego nie wiemy”. A wtedy On odparł: „To i ja wam nie powiem, mocą jakiej władzy to czynię”.
 – No widzisz, to jest On. A wy oczywiście tracicie głowę.
 – Ja cię bardzo przepraszam, a co byś ty zrobił?
 – Ja nie jestem najwyższym kapłanem. Ty rządzisz. Chyba mam prawo wreszcie trochę odpocząć.


 cd.: Annasz 2 (str. 7)