Biblioteka


Annasz (2)



 


 Nie wiedział, że go to tak wszystko złamie. Zamknął się u siebie. Nie chodził nawet do Świątyni, nie śmiał ludziom patrzeć w oczy. Cierpiał. Z nikim nie chciał rozmawiać. Nikogo nie przyjmował. Oficjalna wersja głosiła, że Annasz pokutuje. A on po prostu nie wiedział, co ma dalej robić, i to go doprowadzało do szału, do bezsilnej wściekłości. Nie widział żadnego sensownego rozwiązania.. Każdy krok, który mu się nasuwał, mógł klęskę pogłębić albo nawet doprowadzić do katastrofy. A na to sobie już nie mógł pozwolić. Eksperymentowanie skończyło się. Był w sytuacji takiej, jakiej jeszcze nigdy nie przeżył. On, stary wyga, który rozgrywał najtrudniejsze partie zarówno z Rzymianami, jak i z faryzeuszami. On, który potrafił mistrzów gry politycznej wodzić za nos i w momencie, gdy byli pewni wygranej, zniszczyć ich zaskakującym manewrem – teraz czuł się bezradny jak dziecko. Nie wiedział, co ma dalej robić. Iść do Rzymian po pomoc? Do tego nigdy się nie posunie. Nie mógł sobie pozwolić na kompromitację. Zbyt długo żył, aby nie wiedzieć, że nie ma tajemnic na świecie i wcześniej czy później wszystko wyjdzie na jaw.
 Zabić skrycie – to po pierwsze, praktycznie rzecz biorąc, jest niewykonalne. Jezus najwyraźniej wciąż się z tym liczył, obstawiając się w dzień i w nocy swoimi ludźmi, zmieniając miejsca pobytu i noclegu. A po drugie, powstawało niebezpieczeństwo zdemaskowania, które mogłoby pociągnąć za sobą nieobliczalne skutki.
 Proces oficjalny? Najpierw trzeba tego Bluźniercę schwytać. W dzień nie pozwolą na to tłumy. A gdyby nawet schwytać Go w nocy, to co z Nim zrobić, kiedy dzień nastanie. Gdy się o tym dowiedzą Jego zwolennicy, rozniosą więzienie. Jak z tego wybrnąć? A czas pracuje dla Niego. Im bliżej świąt, tym więcej ludzi w Jerozolimie. Ludzi z prowincji – Jego ludzi. Gdyby On nawet już teraz chciał zagarnąć władzę, mógłby uczynić to z dziecinną łatwością.
 Powracała myśl najbardziej pocieszająca, której w żadnej z rozmów z Kajfaszem nie wypowiedział, ale której był najgłębiej świadomy. Ten Syn cieśli dopuścił się bluźnierstwa, i to największego, jakie ktokolwiek z ludzi na świecie był zdolny wypowiedzieć. To nie był domysł, przypuszczenie czy podejrzenie. To nie były plotki faryzeuszy czy kapłanów. Słyszał to na własne uszy on sam, Annasz, miał na to świadków. „On jest bluźniercą” – pieścił to oskarżenie jak najukochańsze dziecko, przetrzymywał jak strzałę wyborną w kołczanie, jak niezawodny sztylet na piersiach, gotowy do użycia w chwili sposobnej, ostatecznej, w walce rozstrzygającej. – Dlaczego ten Nazaretańczyk to powiedział, dlaczego dał kapłanom, a przede wszystkim mnie, Annaszowi, tę broń do ręki – nie mógł tego zrozumieć. – Chwila słabości czy nieopanowania? Ale ten Mędrek powinien wiedzieć, czym to teraz Mu grozi z naszej strony, a przede wszystkim z mojej. – Miał tym większą satysfakcję, że to było jego, Annasza, dzieło. Jego pomysł, jego plan i jego realizacja. On, Annasz, doprowadził Sztukmistrza dysput do zdemaskowania się. – I może tylko ja zdaję sobie sprawę z tego, ile to warte – dodawał w duszy z goryczą. Wracał chętnie do tej historii. Nie tyle, żeby wspominać dni chwały, ale żeby nie zapomnieć tej broni, żeby mieć ją zawsze gotową do walki, tak jak miecz, który gładko wyskakuje z pochwy.
 Już wcześniej zaniepokoiły go pewne sygnały dochodzące z terenu. Nie spory, polemiki, dyskusje, z których Jezus wychodził zresztą zawsze jak dotąd zwycięsko. Nawet nie cuda, które dokonywał, ale imiona, którymi siebie określał i którymi Go określali Jego zwolennicy: Syn Człowieczy, Mesjasz, Syn Dawidowy.
 Przypomniał sobie komentarze, jakimi – słuchając Kajfasza – zaopatrywał te Jego tytuły: Kajfasz cytował: „Ten Nauczyciel z Nazaretu nazywa siebie pasterzem. Mówi: «Jam jest pasterz dobry»”. „Niech On sobie będzie pasterz” – odpowiadał mu beztrosko. Kajfasz kontynuował: „On uczy: «Beze mnie nic uczynić nie możecie»”. Tu już się zaniepokoił: „Co to znaczy «beze mnie» nic uczynić nie możecie. Co to znaczy «nie możecie»?” Kajfasz nie odpowiadał, tylko przytykał oczy do zwoju i sylabizował dalej: „«Oto tu ktoś większy niż Jonasz, niż Salomon»”. „No, kto był Jonasz, to był Jonasz, ale Salomon? Porównywać się z nim może błazen lub szaleniec. Wiedziałem, że jest zarozumiały i ma przewrócone w głowie, ale nie spodziewałem się, że aż do tego stopnia!” „«Syn Człowieczy nie przyszedł zatracić dusze, lecz zbawić»” – czytał dalej Kajfasz. „Dobrze, dobrze, niech On sobie te dusze zbawia, tylko co to znaczy «Syn Człowieczy»? Co On rozumie przez «Syn Człowieczy»? Przecież tak nazywa Pismo Mesjasza!” Następnym punktem, który Kajfasz podawał, było: „«Wszystko zostało mi dane przez Ojca mego»”. „Nieważne, co oznacza «wszystko», ale ważne, kto to jest dla Niego «Ojciec»?” – tłumaczył Kajfaszowi. – Czy to znaczy, że to jest Jahwe? On jest Jego Synem, różnym od wszystkich innych ludzi?” Ale to sformułowanie nie było jeszcze tak wyraźne jak następne, które brzmiało: „«Nikt nie wie, kim jest Ojciec, tyko Syn»”. „No, tu już chyba nie jesteśmy zdani na domysły. Tu On mówi całkiem jasno”. To już przekraczało wszelkie granice bezczelności. „«Jam jest zmartwychwstanie i żywot». «Jam jest droga, prawda i żywot»”. „Nie, nie, nie – przerwał Kajfaszowi – szaleniec, wariat opętany nie przez jednego diabła, nie przez siedmiu diabłów, ale przez samego Belzebuba. Jak oni tego wszystkiego mogą cierpliwie słuchać? Dlaczego On jeszcze żyje? Czy już nie ma prawdziwego Izraelity w tym narodzie? Czy już nie ma nikogo, kto by podniósł kamień i skończył to zgorszenie? Dlaczegoście Go nie ukamienowali? – wrzeszczał na Kajfasza z pianą na ustach, z wybałuszonymi oczami. – Kamienować, tak każe Prawo i Prorocy! Dlaczego Go jeszcze święta ziemia nosi? Dlaczego Go piekło nie pochłonie? Niech będzie przeklęty! – Pluł na boki, żeby odsunąć od siebie Jego obecność i wszystkie złe duchy. – Niech będzie przeklęty!”
 Pamiętał chwilę, gdy doniesiono mu, że Jezusa chcieli zrzucić w Jego własnym mieście ze skały. Nawet nie było dla niego ważne, że im się nie udało. Nie udało się raz, nie uda się dziesięć razy, ale uda się jedenasty raz. Najważniejsze, że duch w narodzie nie zginął: że ludzie jeszcze rozumieją, co jest prawdą, a co błędem. Chociaż w gruncie rzeczy nie mógł odżałować, że się nie udało. Sytuacja była prawie idealna. Przynajmniej w relacji tych, którzy byli świadkami tego wydarzenia. Jezus przybył w szabat do Nazaretu i, jak to miał w zwyczaju, wszedł do synagogi. W czasie nabożeństwa zgłosił się do czytania. Co było dalej, o tym mówił tekst, który przesłał do Świątyni przełożony synagogi w Nazarecie: „Podano Mu księgę proroka Izajasza. Rozwinąwszy księgę natrafił na miejsce, gdzie było napisane:
            Duch Pański spoczywa na mnie,
            ponieważ mnie namaścił i posłał mnie,
            abym ubogim niósł dobrą nowinę,
            więźniom głosił wolność,
            a niewidomym przejrzenie;
            abym uciśnionych odsyłał wolnych,
            abym obwoływał rok łaski od Pana.
 Zwinąwszy księgę oddał słudze i usiadł, a oczy wszystkich w synagodze były w Nim utkwione. Począł więc mówić do nich: Dziś spełniły się te słowa Pisma, któreście słyszeli. I zaczęli mówić: Czy nie jest to Syn Józefa, cieśli? Czyż Jego bracia i siostry nie żyją wpośród nas? Wtedy rzekł do nich: Z pewnością powiecie mi to przysłowie: Lekarzu, ulecz samego siebie; dokonajże i tu, w swojej ojczyźnie, tego, co wydarzyło się, jak słyszeliśmy, w Kafarnaum. Zaprawdę, powiadam wam: Żaden prorok nie jest mile widziany w swojej ojczyźnie. Zaprawdę, mówię wam: Wiele wdów było w Izraelu za czasów Eliasza, kiedy niebo pozostawało zamknięte przez trzy lata i sześć miesięcy, tak że wielki głód panował w całym kraju, a Eliasz do żadnej z nich nie został posłany, tylko do owej wdowy w Sarepcie Sydońskiej. I wielu trędowatych było w Izraelu za proroka Elizeusza, a żaden z nich nie został oczyszczony, tylko Syryjczyk Naaman. Na te słowa wszyscy w synagodze unieśli się gniewem. Porwali Go z miejsca, wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na stok góry, na której miasto jest zbudowane, aby Go strącić. On jednak przeszedłszy pośród nich, oddalił się”. Na tym kończył się ten zwięzły tekst.
 Nie mógł tego zrozumieć, jak to przeszedł pośród nich. – Co to ma znaczyć „przeszedł”? Jak można było nie zrzucić Go ze skały? A więc ulękli się? Czego oni się ulękli, że Go puścili. Oni Go nie powinni byli puścić, tylko zrzucić. – Nie mógł im tego przebaczyć.
 Ale miał cechę, która nieraz ratowała go w jego ciężkich tarapatach od popełnienia głupstwa: umiał czekać. Nie spieszył się. Wiedział, że Jezus przyjdzie kiedyś do Jerozolimy, że spotka Go wcześniej czy później, i wierzył, że potrafi rozegrać z Nim partię zwycięsko, tak jak już nieraz rozgrywał z rozmaitymi przeciwnikami, groźniejszymi niż Jezus. Czekał. Kiedyś wreszcie udało mu się przeprowadzić z Kajfaszem jedną z ważnych rozmów, choć z największym trudem, bo Kajfasz tych rozmów nie lubił i robił wszystko, co mógł, by od nich się wywinąć. A przecież chodzi o to, by ani Kajfasz, ani jego kapłani nie zepsuli planów, jakie sobie układał. W końcu przytrzymał Kajfasza, gdy ten u niego pojawił się w jakiejś sprawie. Zaczął mu tłumaczyć – pamiętał prawie słowo w słowo: „Ja ci przyrzekam, że On tu na pewno przyjdzie. Jak może nie przyjść po tym wszystkim, co mówi. On tu znowu na pewno przyjdzie. Bo Jerozolima jest miastem Mesjasza, a On się za takiego uważa. A więc gdy przyjdzie, słuchaj uważnie – to mówiąc, stanął przed Kajfaszem tak po swojemu twarzą w twarz. Pamiętał jeszcze te rozbiegane oczy szczura. – Jak On tu przyjdzie, to żadne jakieś głupie gadanie. Żadne kawały. Dowcipy schowaj sobie dla twoich doradców – mówił z pogardą i wściekłością, co wywoływało jeszcze większe pomieszanie u Kajfasza. – Żadne dowcipy, tylko macie się dowiedzieć od Niego, kim On jest. Dobrze?” – Przeciągnął to „dobrze” po swojemu i zaczął znowu dreptać po sali. Dopiero wtedy, gdy był odwrócony plecami do niego, Kajfasz odważył się powiedzieć: „Czy to takie ważne, żeby On nam powiedział, kim On jest? Czy nie wystarcza ci to wszystko, co już o Nim wiesz? Czy nie dość tego, co On zdążył już zrobić i powiedzieć o sobie? Czy trzeba jeszcze czegoś więcej?” Zatrzymał się w pół kroku. Podreptał znowu w jego kierunku i powiedział: „Głupi jesteś. Ja chcę, żeby On wobec wszystkich kapłanów, którzy będą Go słuchali, wobec wszystkich ludzi, którzy będą Go słuchali, oświadczył, kim jest, i o to musisz się Go pytać. Ja chcę, żeby On wreszcie nam wymienił swoje imię. Zrozumiałeś?”
 I znowu zaczął spacer w kierunku okna. Dawał szansę Kajfaszowi, by wyraził swój sąd. Nie chciał, by w przyszłości zaskoczył go jakąś nieprzemyślaną akcją. I faktycznie, gdy tylko odwrócił się plecami, Kajfasz z uporem maniaka powtórzył: „Po co ci się dowiadywać o Jego imię? Coś się tak na to uwziął?” Czekał na te słowa. Podszedł do niego znowu i powiedział głosem ściszonym prawie do szeptu: „Bo chcę, żebyś Go wreszcie ukamienował!” Twarz Kajfasza jakby zamarła – to było za wiele na niego. „Ja” – wyjąkał. „Tak ty”. Po chwili dodał, żeby go wyprowadzić z pomieszania: „Ty i wszyscy, którzy to usłyszą. Przecież jeszcze jest wśród nas paru prawdziwych Izraelitów bojących się Boga. Przynajmniej ja w to wierzę. Ja wierzę, że gdy uczciwy Izraelita usłyszy bluźnierstwo, to schyli się po kamień, by spełnić prawo i zgładzić zbrodniarza. Ja wierzę, że są tacy Izraelici”. Znowu poczuł napływającą falę gniewu. Całą siłą woli opanował się, by nie dopuścić do wybuchu. – Trzeba się uspokoić – powtarzał sobie.


 Aż się Go wreszcie doczekał. Pamiętał dobrze; to było Święto Namiotów. Od kilku dni panowało zimno, jak rzadko w jesieni. Łamało go w kościach. Nie czuł się dobrze. Koło południa wpadł do niego Kajfasz z wiadomością: „Przyszedł”. „Gdzie jest?” – nie musiał pytać, o kogo chodzi. Usłyszał: „Naucza w świątyni”. „Tylko czego ty się tak boisz? Poczekaj, gdzie lecisz?” – Zwlókł się z łoża z trudem. Bolały go wszystkie kości. – „Już idę, tylko się trochę ogarnę. Przynieś mi moją laskę. No, rusz się wreszcie. Podaj mi rękę. Wolno. Nie spiesz się, zdążymy. Opowiedz mi wszystko, jak było”. „Ja nie byłem od początku, to On przyszedł pierwszy”. „Wiem, wiem – przerwał mu – ty zawsze się spóźniasz, zwłaszcza wtedy, gdy cię naprawdę potrzeba. No i co dalej, mów, mów, już ci nie przerywam”. „No i On już zaczął rozmawiać z naszymi”. „A o czym?” „Tak jak kazałeś. Powtarzałem im wciąż dokładnie to, co sobie życzyłeś”. „Tak, ale to było dawno – znowu mu przerwał – czy oni tego wszystkiego nie zapomnieli?” – Był podniecony wiadomością, którą przyniósł Kajfasz. Znowu się coś działo w Świątyni i w jego już pustym życiu. Czuł, jak wzbiera w nim energia, czuł jasność myśli, jak za najpiękniejszych swoich lat, gdy był najwyższym kapłanem, gdy miał w rękach potęgę Świątyni, którą teraz dzierży ten dureń. Popatrzył na niego z pogardą. Kajfasz bez przerwy coś opowiadał, ale jak zwykle chaotycznie, nieskładnie – logika pięcioletniego dziecka. – Nie cierpiał tego jąkania. – Gdzie on był wtedy, gdy inni uczyli się. Wygląda na to, jakby nigdy nie chodził do chederu. Jak można było go dopuścić do zajęcia takiego ważnego stanowiska. Rzymianie wiedzieli, kogo sobie wybrać na najwyższego kapłana – pomyślał gorzko. Weszli do Świątyni i tu zaraz w portyku Salomona natrafili na zbity, gęsty tłum. Tak, tam był na pewno On. Ogarnął sytuację. „Obejdźmy od tyłu. Tędy, tędy” – popędzał Kajfasza, przepychając się bocznymi schodami, sieniami, salkami. Wreszcie wyszli znowu na krużganek prawie tuż obok miejsca, gdzie stał Jezus. Dzieliła ich od Niego odległość kilku kroków, zapełniona tłumem kapłanów, lewitów, faryzeuszów i pielgrzymów. Ale ci ostatni byli tylko niemymi świadkami tego, co rozgrywało się pomiędzy Jezusem a kapłanami i faryzeuszami. Zapamiętał z tamtego spotkania prawie dokładnie każde zdanie wypowiedziane z jednej i drugiej strony. Patrzył na Niego po raz pierwszy z tak bliskiej odległości. Słuchał Go również po raz pierwszy w takim dialogu z kapłanami. „Wy jesteście z niskości, a Ja z wysokości; wy jesteście z tego świata, a Ja nie jestem z tego świata. Dlatego wam powiedziałem, że pomrzecie w grzechach waszych: jeśli bowiem nie uwierzycie, żem Ja jest, pomrzecie w grzechu waszym”. – Bezczelny! Och, jak On jest bezczelny! Ubliża nam w oczy. – Ale wrócił myślami do fragmentu, który zabrzmiał mu dwuznacznie. – Jak On to powiedział? „Że ja jestem”. Co to znaczy? Co On przez to rozumie? To Jahwe w krzaku gorejącym, gdy się pokazał Mojżeszowi, to On tak samo powiedział. Co ten Nazarejczyk przez to rozumie? Czy to było przypadkowe, czy też świadome? Ale jak On umie mówić! – Aż cmoknął na wyrażenie podziwu. – Gdyby Kajfasz tak umiał mówić. Gdyby ktoś z naszych kapłanów tak umiał mówić… – Znowu przysłuchiwał się temu przemówieniu. Serce mu się tłukło z podniecenia, usta wyschły. Był napięty. Nie chciał uronić niczego ze słów Jezusa. „Jam jest chleb żywota. Ojcowie wasi pożywali mannę na pustyni i pomarli. A ten jest chleb, który z nieba zstępuje, aby każdy, który go pożywać będzie, nie umarł”. Nie bardzo rozumiał, do czego Jezus nawiązuje. Spóźnił się. Brakowało mu elementów wcześniejszych tej rozmowy. Napotykał luki myślowe i przeskoki, które na pewno odnosiły się do tego, co poprzednio było powiedziane. Nagle usłyszał, jak Jezus mówi: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, jeśli kto zachowa naukę moją, nie zazna śmierci na wieki”. – Ta scena tak mu utkwiła w pamięci, że jeszcze teraz odczuwał ją namacalnie. Słyszał każde słowo, widział każdy Jego gest, każde drgnienie Jego twarzy. – Dochodziły do niego pojedyncze zdania: „Teraz poznaliśmy, że czarta masz. Abraham umarł i prorocy, a Ty mówisz: Jeśliby kto zachował naukę moją, nie zazna śmierci na wieki. Czyżeś Ty większy od ojca naszego, Abrahama, który umarł? Nawet prorocy pomarli. Za kogo się uważasz?” – Tak, teraz dobrze, znowu postawiono to pytanie, o które chodzi. Och, żeby tylko On nie zszedł z tematu, żeby nie zszedł, żeby odpowiedział, żeby odpowiedział, kim On jest. Wtedy się skompromituje. Musi się skompromitować. – Zaciskał pięści do bólu. Serce mu się tłukło w gardle. – Byle Go nie przestali prowokować. „Abraham, ojciec wasz, z radością wyglądał dnia mojego, a ujrzał i uweselił się”. – Co On plecie. Co On wygaduje. Mówi od rzeczy. Szaleje. – Nagle ktoś z tłumu, nie dostrzegł kto, wypalił: „Pięćdziesięciu lat jeszcze nie masz, a Abrahama widziałeś?” Rozległ się ryk śmiechu. Przegrał. Pokazywali Go palcami, kpili z Niego. Ten mistrz dialogu został wreszcie pokonany. Wpadł we własne sieci.
 Patrzył z napięciem na Jezusa. Widział, że czeka, aż się gawiedź wykrzyczy, aż się uspokoją, że wzbiera w Nim oburzenie. Przerwali wcześniej, niż można się było spodziewać, przygaszeni Jego niezmieszaną postawą. I nagle usłyszał z Jego ust słowa straszliwe: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, pierwej niż Abraham był, Jam jest”. Zaległa cisza. Tego się nikt nie spodziewał. Jak Świątynia Świątynią, jak świat światem, nikt dotąd słów takiego bluźnierstwa nie śmiał powiedzieć.
 Poczuł się jak uderzony obuchem. Nie był w stanie złapać tchu. Przecież czekał na jakieś bluźnierstwo, ale nie przypuszczał, że może ono być aż takie straszliwe. „Ukamienować!” – wycharczał i wyrzucił rozwarte dłonie w górę. Myślał, że go atak serca powali na ziemię. – I chociaż już tyle czasu od tego wydarzenia upłynęło, to serce znowu mu się tłukło w piersi aż do bólu, znowu podrywały mu się ręce w górę. Był rozgorączkowany jak wtedy, gdy to wszystko działo się na jego oczach. – Natychmiast podchwycono jego krzyk. Wszyscy zaczęli wrzeszczeć jak opętani. Jedni rzucili się na Jezusa, żeby Go wywlec ze Świątyni i tam, poza jej terenem, ukamienować. Inni schylili się po kamienie. – I uszedł, wymknął się.
 Jeszcze gdy teraz o tym myślał, nie mieściło mu się w głowie, jak mogło to się stać. Jakim sposobem ten Bluźnierca potrafił się wyrwać z tylu rąk, które po Niego sięgnęły, wyrwać się tej nienawiści, która chciała Jego śmierci!
 Ale to wszystko nic. Pozostawały słowa, które On wtedy powiedział. Na zawsze. Do nich będzie można nawiązać, na nie się powołać. Oskarżyć. Zatwierdzić wyrok. Skazać. Zabić.


 Z odrętwienia wyrwała go wiadomość, z jaką wpadł Kajfasz:
 – Jeden z Dwunastu przyszedł z propozycją wydania Jezusa.
 Nie zrozumiał.
 – Z czym przyszedł? – zapytał.
 – Chce nam zdradzić za pieniądze miejsce noclegu Jezusa.
 Spojrzał przerażony na Kajfasza. – Albo Kajfasz oszalał, albo ja sam oszalałem. – Podszedł do niego i przyglądnął mu się bacznie: był rozradowany, uśmiechnięty. Dawno, chyba nigdy, nie widział go w takim stanie. Spytał:
 – Który z nich?
 – Judasz.
 Judasz. Niewiele mu to mówiło. Nie przypominał sobie żadnych szczegółów z nim związanych. Żeby siebie i Kajfasza sprowadzić na ziemię, wciąż nie dowierzając, powiedział krótko:
 – Chodźmy.
 Podreptał za Kajfaszem. Wszedł do sali obrad pełnej kapłanów i lewitów. Byli w absolutnej euforii. Las wyciągniętych rąk, krzyk, śmiech – nie zauważyli nawet ich wejścia.
 – Zwariowali albo popili się – mruknął.
 Dopiero gdy Kajfasz zaczął ich uspokajać, zbiegli się do nich ze wszystkich stron, krzycząc jeszcze bardziej, jeszcze energiczniej wymachując rękami. Wyciągnął ramiona przed siebie gestem odpychającym i cofał się pod ścianę, bojąc się, że go zadeptają, zawrzeszczą. Wreszcie się zdenerwował. Stuknął zezłoszczony laską.
 – Sza – warknął – uspokójcie się. Gdzie on jest?
 – Czeka obok w sali.
 – Chcę go zobaczyć.
 Nie spodziewali się tego.
 – O co ci chodzi?
 – Chcesz się dowiedzieć, ile on żąda?
 – Damy mu tyle, ile zechce!
 – Nawet dwakroć tyle, dziesięciokroć tyle.
 Popatrzył na nich niewidzącymi oczami. Nawet nie raczył im powiedzieć: durnie. Przeszedł przez nich jak przez dym. Rozstępowali się z szacunkiem. Wszedł do następnego pomieszczenia. Było pusto. W kącie siedział skryba z kimś drugim. Nie, to nie był on. Rozglądnął się. Ten stał pod ścianą. Tak, z pewnością to jest Judasz, choć nie znał go, nie widział go nigdy. Ale tak go sobie chyba jakoś wyobrażał. – Może jest bardziej inteligentny, niż przypuszczałem, bardziej ironiczny. – Podszedł swoim sposobem tak blisko, że poczuł jego oddech na twarzy. Popatrzył na niego. Niewielu ludzi wytrzymywało jego wzrok. Ten wytrzymał. Nie spuścił oczu. Uśmiechał się kącikami ust.
 Poczuł, że go to drażni. Uratował się pytaniem:
 – Kiedy chcesz nam wskazać miejsce Jego noclegu?
 – Obojętnie kiedy – odrzekł spokojnie bez chwili zastanowienia.
 Najwidoczniej był na takie pytanie przygotowany. Chyba na każde był przygotowany. Zbyt inteligentny, aby go można było czymś zaskoczyć – pomyślał.
 – Dlaczego to robisz? Przecież jesteś Jego uczniem.
 Judasz wzgardził tym pytaniem.
 – Ile chcesz mi dać? – wycedził bezczelnie.
 – Trzydzieści srebrników.
 – Tyle, ile za niewolnika?
 – Tyle jest wyznaczone.
 – Jeżeli nie stać Świątyni na więcej, to niech tak będzie. Wystarczy mi. Kiedy chcecie? – spytał.
 – Damy ci znać.
 – Byle nie w ostatniej chwili.
 – Będziemy z tobą w kontakcie.
 – Ale chyba jeszcze przed Świętami, bo potem może to już nie będzie potrzebne. – Stał tak chwilkę, jeszcze uśmiechając się swoim dziwnym uśmiechem, z przymrużonymi oczami, i odszedł.
 Poczekał jakiś czas, aby ochłonąć. Nie chciał wracać od razu do tej hołoty. Musiał sobie powiedzieć, że nic mu to spotkanie nie przyniosło. Wierzył swojej intuicji, zdolności obserwacji, znajomości psychiki ludzkiej. Bezbłędnie rozszyfrowywał największych szalbierzy. Tu poza niespodziewanym odkryciem, że pomiędzy uczniami Jezusa są ludzie tak inteligentni, nic nie uzyskał. Z tym nie mógł się zdradzić przed kapłanami. Niech się czymś uradują. Dawno nie mieli ku temu okazji. Wrócił do sali spotkań. Tam euforia trwała, lecz jakby stonowana. Trzeba było im coś powiedzieć.
 – Trzydzieści srebrników – oznajmił dość głośno, chociaż nikt się o to nie pytał.
 Uciszyli się na chwilę. Zaraz jednak wybuchły komentarze, zdziwienie, zaniepokojenie:
 – Czy to nie za mało?
 – A co on na to?
 – Zgodził się?
 – Żeby się tylko nie rozmyślił…
 – Niech nie myśli, że nam na tym tak bardzo zależy – dodał, wywołując lekki uśmiech na swojej twarzy.
 Przedreptał przez salę spotkań i udał się do siebie. Próbował sobie wszystko to, co przeżył, jeszcze raz uporządkować. Wiedział, że musi sobie odpowiedzieć na pytanie, co to wszystko ma znaczyć. Czy to jest zdrada, czy to jest podstęp? Zdrada – to za łatwe, niewytłumaczalne. Odchodzić od Jezusa wtedy, kiedy On jest u szczytu powodzenia, kiedy wszystko stoi przed Nim otworem? Przecież jest niemożliwe, żeby Judasz z tego nie zdawał sobie sprawy. A więc podstęp. Ale czyja inicjatywa: Jezusa czy uczniów? Czy jest możliwe rozbicie pomiędzy nimi? Co oni chcą przez to uzyskać? Skompromitować Świątynię przed całą Palestyną, która tu ściąga na święta? Mają dość sukcesów. Tego im już nie potrzeba. Poczuł, że stoi przed ścianą nie do przebycia. Ale druga uwaga, którą musiał odnotować, to euforia kapłanów. A zdawało mu się tak niedawno, że połowa przynajmniej wśród nich to zwolennicy Jezusa. Jak niewiele potrzeba, żeby ich mieć z powrotem. Wystarczyło, że przyszła mała, nawet pozorna, klęska „Mędrca z Nazaretu”. Uśmiechnął się pobłażliwie. Tak, tak, nie chcą zrezygnować ze swoich stanowisk, nie chcą utracić swoich posadek, nie chcą iść na ryzyko nowego władcy. Boją się przygody, która nazywa się Jezus, i gdy tylko zobaczyli możliwość utrzymania status quo, opowiedzieli się za tym jednoznacznie. Potrzeba im tylko zawołania, hasła, pokazania możliwości zwycięstwa i ma się znowu wierne sługi Świątyni. – Że też o tym zapomniałem. A zdawało mi się, że umiem to na pamięć, że mam to już we krwi.
 Wszedł Kajfasz. Zacierał ręce, kiwał się z ukontentowania na boki:
 – No i co ty na to, mój drogi teściu? Jak ci się podobał Judasz? Zobaczymy, kto przyjdzie następny.
 Ale zdziwił go ten poufały ton.
 – Czy ty naprawdę myślisz, że on chce zdradzić swojego Nauczyciela?
 Zobaczył, jak Kajfasza to pytanie zmroziło: zamarł w pół gestu.
 – Przepraszam, a co ty myślisz – zaczął mówić, jąkając się – że on jest w zmowie z Rzymianami?
 Z kolei jego zaskoczyło pytanie Kajfasza. Skąd temu do głowy przyszli Rzymianie. I wtedy, gdy tak patrzył na twarz Kajfasza, w której widział rosnący przestrach, pojawił mu się nagle pomysł. Była to tak nieoczekiwana myśl i tak właściwie niemająca nic wspólnego z tym, co słyszał, że aż sam się tym zdziwił. W pierwszej chwili przeraziła go ona swoją prostotą; aż bał się do niej wracać, że się może rozwiać, tak wydała mu się świetna. Jak przez zasłonę dochodziły do niego jakieś monologi Kajfasza. Nie interesowało go to zupełnie. Pomysł, który mu się ukazał, zafascynował go całkowicie. Wracał więc do niego ostrożnie, sprawdzając po drodze wszystkie nielogiczności; zbliżał się do niego nieufnie, ale nie mógł przyłapać się na żadnym błędzie. Gdy ten obejmie władzę i zrzuci Heroda, Rzymianie powinni stanąć w obronie Heroda, a z kolei, korzystając z okazji, powinni zagarnąć Jerozolimę i państwo judzkie.
 Jeszcze wciąż nie był siebie pewny. Jeszcze wciąż analizował, jaką reakcję może wywołać to hasło u ludzi, żadne zastrzeżenie nie osłabiało jednak tego pierwszego wrażenia, które odniósł. – Ale na razie zobaczymy, co On teraz zrobi. Och, żeby mi zostawił jeszcze parę dni. Tylko parę dni. – Kręcił się niespokojnie po pokoju. Odruchowo nadsłuchiwał. Wyjrzał na dziedziniec. Stwierdził, że wszystko było na swoim miejscu. Popatrzył na Kajfasza, jakby się obudził z długiego ciężkiego snu. Tak, Kajfasz zorientował się, że od dawna go nie słucha, i zamilkł, czekając na to obudzenie się.
 Spytał go:
 – A kto mianował Heroda królem?
 Kajfasz odpowiedział, patrząc na niego podejrzliwie:
 – Rzymianie. Ale, o ile ja się nie mylę, Rzymianie mają dość Heroda i, o ile się nie mylę, Rzymianie łaskawym okiem patrzą na Jezusa i na to wszystko, co On robi.
 – Dobrze, dobrze, ale o tym wiesz ty i ja. Ludzie tego nie wiedzą, że Herod jest z nominacji rzymskiej, i na to, ażeby Jezus mógł objąć władzę, musi dojść do wojny pomiędzy Jego zwolennikami a wojskiem Heroda, a potem albo przedtem wkroczą w to wszystko Rzymianie i, wykorzystując bratobójczą walkę, celem uspokojenia rzezi w sposób ostateczny rozciągną okupację nad całą Palestyną.
 Kajfasz wlepiał w niego okrągłe oczy, nie bardzo wiedząc, co to wszystko ma znaczyć.
 – No, kogo się bracia nasi najbardziej boją? – ciągnął dalej. – Rzymian. Kogo najbardziej nienawidzą? Rzymian. Ale najprostszy rybak rozumie, że Rzymianie nie mogą zgadzać się na to, by ktoś przewracał ten porządek, jaki oni ustanowili. Jezus musi zginąć dlatego, aby mógł żyć naród żydowski i reszta jego niepodległości. W to ludzie muszą uwierzyć, że z Jego strony grozi im – całemu narodowi – straszliwe niebezpieczeństwo; że na skutek Jego szaleństw przyjdą Rzymianie, zburzą świątynię, że wypędzą naród na takie samo wygnanie, jak to zrobili Babilończycy. – Patrzył na twarz Kajfasza, która coraz bardziej się rozjaśniała, i kontynuował: – Tylko ta wiadomość musi się rozejść po Jerozolimie lotem błyskawicy, jako sensacja, prawie informacja wykradziona, żeby sterroryzować mieszkańców Jerozolimy i pielgrzymów, pielgrzymów wtedy my będziemy mogli zrobić z Jezusem wszystko, co nam się będzie podobało. Ta wiadomość musi skompromitować Jezusa. Ludzie to lepiej rozumieją, niż ci się zdaje, że jaka ta nasza wolność jest, taka jest, jaki ten Herod jest, to jest, ale w ostateczności każdy woli wróbla w garści niż gołębia na dachu.
 Zobaczył błysk niepewności w oczach Kajfasza. Zamilkł więc, czekając, co on powie. Kajfasz zaczął mówić ostrożnie:
 – A co dalej, jeśli mi wolno spytać?
 – Jak to, co dalej?
 – Bądź łaskaw i powiedz mi, co dalej z Jezusem?
 – A my Go skażemy na śmierć.
 – My Go możemy skazywać dziesięć razy – wykrzyknął Kajfasz histerycznie. – Nie chcę ci przypominać, jak ty to zrobiłeś. Kilku ludzi skazałeś na śmierć na własną odpowiedzialność i przez to poleciałeś ze stanowiska najwyższego kapłana.
 Nie spodziewał się tego tonu. Nie spodziewał się tych słów. Kajfasz uderzył go we wciąż otwartą ranę. Wściekłość zalała go falą. Tym bardziej, że wiedział: Kajfasz dokończy tego, co zaczął, i dogada sprawę do końca. I tak też było. Kajfasz mówił dalej pospiesznie, pospiesznie, prawie bez łapania oddechu, jakby czuł, że za chwilę przelęknie się i nie dopowie tego, co chce wypowiedzieć za wszelką cenę:
 – ja nie jestem taki bardzo przywiązany do tego stanowiska, które zajmuję, ale nie mam zamiaru tracić go nawet przez śmierć Jezusa. Ciebie drugi raz już nie zamianują, nie tylko dlatego, że masz tamte sprawy na sumieniu; ty jesteś już za stary.
 Myślał, że się rozleci ze złości. Najwyższym wysiłkiem zapanował nad sobą, żeby go nie wyrzucić za drzwi.
 – A poza tym muszę ci powiedzieć… Pozwól, że ci powiem – Kajfasz już przygasł, rozpęd, którego nabrał, już się kończył – że…
 – Jezusa skaże na śmierć Piłat – przerwał mu.
 – Wybacz, ale zanim Piłat skaże Go na śmierć, my musimy Go osądzić.
 Po to jest właśnie ta wiadomość, o której ci przed chwilą mówiłem. I dlatego – zaczął mówić wolno, akcentując każde słowo – na dzień wcześniej albo na dwa dni wcześniej zwołaj Sanhedryn i wtedy tam to wszystko ogłoś jako najnowszą wiadomość i rewelację. Jak znamy naszych mędrców z Sanhedrynu, roztrąbią to natychmiast po całej Jerozolimie. Oprócz tego poleć ludziom w Świątyni, żeby wszyscy wszędzie przy każdej okazji, oficjalnie i nieoficjalnie, tak mieszkańcom Jerozolimy, jak i przybyszom rozgłaszali tę najnowszą, katastrofalną wiadomość.
 Kajfasz wciąż patrzył na niego prawie osłupiały. Najwyraźniej myślał intensywnie. Usiłował to pojąć. Ale wciąż milczał. Wreszcie, jąkając się, zapytał:
 – Dobrze, dobrze, ale gdy mimo to nie uwierzą? Albo przynajmniej nie wszyscy uwierzą?
 Przyznał mu w duchu rację.
 – Uwierzą, uwierzą – uspokoił go. – Ale słusznie, na wszelki wypadek musimy sąd nad Nim przeprowadzić bardzo szybko.
 – O ile ja potrafię cię zrozumieć, to zdaje mi się, że to wszystko łatwiej powiedzieć, niż zrealizować.
 Wyczuł w tych słowach obawę. Kajfasz nie chce ryzykować. Nie zwracając pozornie na to uwagi, mówił dalej:
 – Tak sobie wyobrażam: w nocy zaaresztować Jezusa, w nocy zasądzić i skazać na śmierć.
 – Ja nic wbrew przepisom nie mam zamiaru robić – przerwał mu już całkiem przestraszony Kajfasz. – Sądzić wolno nam tylko w dzień.
 – Nie, nie sądzić, lecz wydawać wyrok – sprostował pojednawczo. – A wiec osądzimy w nocy, a wydamy wyrok tuż nad ranem i będzie wszystko w porządku.
 – No, a co potem? – zaciekawił się Kajfasz.
 – A potem prędziutko do Piłata.
 – Ja cię przepraszam, ty taki poważny człowiek. Jak ty sobie to przedstawiasz? O piątej rano do Piłata? Wyrzuci nas za drzwi.
 – No, nie o piątej, o szóstej – ustąpił.
 – Nie żartuj, proszę. Czy to jest duża różnica – piąta czy szósta? To nie czas załatwiania spraw urzędowych. Też nas nie przyjmie.
 – Musi. I o siódmej Jezus wisi na krzyżu. Kto z naszych ludzi zajmuje się sprawą Piłata? – I, nie czekając odpowiedzi, dorzucił: – Niech on zajmie się jego ostatnimi miesiącami. Przegląd sytuacji. Tutaj w Palestynie i w Rzymie, z rodziną, z przyjaciółmi, jak wygląda sytuacja po zgładzeniu Sejana. Jak obecni cesarz traktuje Piłata.
 – Ja cię bardzo podziwiam. Nigdy nie myślałem, że ty masz tyle fantazji – powiedział Kajfasz, nie kryjąc dezaprobaty.
 – Poczekaj – czuł, że już nie wytrzymuje – dobrze, zrobimy tak, jak ty chcesz. Proszę bardzo, ty proponuj. Ja tego wszystkiego nie muszę robić. Ja tu nie najwyższy kapłan. Proszę bardzo, rób jak chcesz. – Ale wiedział, że mówi głupstwa. Nie czas na ambicje. Opanował się. – Nie, przepraszam, dałem się ponieść nerwom. Za ważna sprawa, żeby sobie pozwolić na przekomarzanie się. Słuchaj, masz lepszy pomysł, proszę bardzo. Ty mi zarzucasz, że ja ryzykuję. Czy ty zdajesz sobie sprawę, że my nie mamy innego wyjścia? Jesteśmy w takiej sytuacji, że musimy zaryzykować. Dalsze czekanie jest stokroć większym ryzykiem. Po prostu nie mamy innego wyjścia. Rzecz tylko w tym, żeby możliwie precyzyjnie wszystko jeszcze raz obliczyć, przemyśleć, a potem zrealizować z absolutną konsekwencją, nie oglądając się na nic i na nikogo. Być może, że przy tej okazji polecą jakieś ofiary, ale nie mamy innego wyjścia.
 Spostrzegł, że Kajfasz go uważnie słucha, że chyba wreszcie zdał sobie sprawę z tego, o co chodzi. Gdy przerwał, Kajfasz skinął głową i powiedział:
 – Masz rację, dziękuję ci i ja ciebie przepraszam. Postaram się, żeby wszystko było tak, jak mówiłeś.


 Od tego czasu nie spotykał Kajfasza, albo tylko całkiem przelotnie. Kajfasz nie pojawiał się nawet na posiłkach, zresztą i on sam rzadko zachodził do wspólnego stołu. Źle się czuł. Chciał sobie zrobić trochę przerwy. Uważał, że wypełnił to, co do niego należało, i więcej może go już nic nie obchodzić. Nie mógł spać w nocy, za to w ciągu dnia wciąż był senny, często łapała go drzemka. Żył w stanie prawie półświadomości. Dochodziły do niego jakieś głosy, hałasy, wymijali go jacyś ludzie, których nie bardzo poznawał. Kłaniali mu się, pozdrawiali, czasem o coś zagadywali. Nie bardzo nawet wiedział, o co. Nie bardzo wiedział, co na to odpowiadał. Z przyzwyczajenia, trwającego już tyle lat, jak nakręcony automat, załatwiał jakieś drobne sprawy, o których istnieniu natychmiast zapominał. Kiedyś nawet spytał Kajfasza nie całkiem sensownie – czego się potem wstydził – czy wyrok wykonano. Ten, zajęty czymś innym, popatrzył na niego zdziwiony, nie zdając sobie sprawy, o co mu chodzi.
 Minęło kilka dni, zanim zaczął powracać do sił. Dopiero wtedy zorientował się, jak bardzo go ta sprawa zmęczyła. Był zadowolony, że go w tym czasie nie potrzebowano, że jego obecność nie była konieczna. Trzymał się w dalszym ciągu na uboczu, wiedząc o tym, że jak zajdzie potrzeba, to go zawiadomią, przyjdą po niego. Ale teraz już nasłuchiwał uchem na nowo wyostrzającym się. Wyczuwał podniecenie, które według jego oceny przekraczało wszystko to, co dotąd Świątynia przeżywała. Nie chciał wtrącać się w detale, nie chciał wchodzić w techniczne szczegóły, chciał mieć jak najdłużej spokój. Jego nieomylny instynkt mówił mu jednak, że już zbliża się chwila rozładowania tego napięcia.


 To był czwartek wieczór. Podczas kolacji wpadł Kajfasz tylko po to, aby mu powiedzieć:
 – To dzisiaj. Jakbyś mógł, nie kładź się spać. Albo się połóż, a my cię zbudzimy. Powinniśmy być z powrotem koło północy. – I wyszedł.
 O nic go więcej nie pytał. Nie chciał nawet, aby on coś więcej mówił. Chciał swoje siły oszczędzać na czas, kiedy ich będzie najbardziej potrzebował. Ale nie kładł się. Poszedł do siebie i dreptał po swoim pokoju. Mimo że bronił się, jak mógł, powoli zaczęło w nim narastać zdenerwowanie. Nie chciał tego. Powtarzał sobie, że jeszcze jest czas, że do północy daleko. Swoim zwyczajem dla uspokojenia mruczał sobie psalmy, które znał na pamięć. Wreszcie gdy już myślał, że coś się nie udało, wpadł Kajfasz cały rozlatany, z wystraszoną twarzą, z wybałuszonymi oczami. Łapał z trudnością oddech.
 Nie wytrzymał i spytał wbrew zwyczajowi pierwszy:
 – Co się stało? Rozgromił was Jezus?
 Kajfasz popatrzył na niego nieprzyjemnie, potem wychrypiał:
 Już Go prowadzą! – Chwycił haust powietrza – Jezusa! – Jakby ktoś mógł mieć jeszcze wątpliwości.
 – Dobrze, wracaj do Rady, zaraz tam będę. Po coś sam tu biegł? – zaczął gderać. – Mogłeś po mnie przysłać kogo bądź.
 Kajfasz wciąż jeszcze nie wychodził. Dyszał ciężko.
 – W Radzie jeszcze nic nie jest przygotowane – mówił z trudem. – Jeszcze się nie wszyscy zebrali. Jeszcze nie ma świadków.
 Zdenerwował się. Czerwone płaty zamigotały mu przed oczyma. Ledwie się opanował:
 – Dobrze, czego chcesz ode mnie?
 – Przyjmij Go u siebie, a ja przez ten czas wszystko przygotuję do końca.
 Był wściekły. Najchętniej by mu nagadał, ale odpowiedział tylko:
 – Dobrze. Przyślij Go tutaj.
 Twarz Kajfasza rozprężyła się i odszedł szybko.
 Dopiero wtedy, gdy został sam, mógł wyładować swoją wściekłość. Prawie biegał po izbie, gderając:
 – Mieli tyle czasu, żeby doprowadzić wszystko do końca, żeby wszystko przygotować do najmniejszego szczegółu. Gdybym mu tego nie mówił, ale mówiłem mu to. To tak, jak człowieka braknie. Trzeba było nie liczyć na tych bałwanów i samemu wszystko zrobić. A tyle razy mówiłem: nie lubię niespodzianek. Uczyłem: żadnej improwizacji. To jest to młode pokolenie. Gdzie się podziała stara szkoła.


 Gderając wciąż, przeszedł do sali przyjęć. Z daleka posłyszał szum głosów ludzkich. Tak, to już oni. Śpiewanie coraz głośniejsze, krzyki – entuzjazm. Całkiem jak wtedy, kiedy Jezus wjeżdżał uroczyście do Jerozolimy – przyszło mu do głowy. Odsunął się od drzwi. Za chwilę zaczęli się wlewać przez nie żołnierze, słudzy, lewici, kapłani. Zziajani, mokrzy, utaplani w błocie,, usmoleni od pochodni, które pospiesznie dopiero teraz gasili. Sala napełniła się krzykiem, śpiewem, zapachem dymu, potu, rosy. Nie zwracano na razie na niego uwagi. Czekał cierpliwie. Zresztą nie spieszyło mu się. Nie powinno mu się nawet spieszyć. Dopiero po chwili podeszli do niego jacyś kapłani, opowiadali, tłumaczyli, wyjaśniali; na kogoś tam narzekali, kogoś tam chwalili. Trajkotali jeden przez drugiego, podkreślali swój udział, swoją rolę w tej wyprawie. Prawie ich nie słuchał. Nawet nie udawał zainteresowanego tym, co mówili. Szukał Go wzrokiem. Odsunął się pod ścianę na podwyższenie. Dopiero teraz Go zobaczył. Widział, jak tłum powoli przepychał Go do przodu; bez pośpiechu, jakby pragnąc nacieszyć się swoją władzą nad Nim. Dochodziły teraz do jego uszu wyraźniej relacje kapłanów ze schwytania Jezusa w Getsemani: że ośmiu uczniów spało przed wejściową bramą, że reszta w ogrodzie, że i ci drudzy też niczego się nie spodziewali, dopiero potem usiłowali się bronić, że Piotr, że Malchus… Ten Malchus w sprawozdaniu wracał parokrotnie. Że Jezus się nie bronił, ale oddał się w niewolę pod warunkiem, by wypuścili na wolność uczniów, na co się zgodzili, aby uniknąć rozlewu krwi. – Patrzył, jak podprowadzono Go pod sam stopień. Jezus miał związane ręce, stał wyprostowany z oczami spuszczonymi. Nie odbiegał od tego obrazu, jaki mu został z tamtej niedzieli – palmowej, jak ją nazywano. Bez przerwy ktoś podsuwał się do Jezusa, mówiąc coś, wyśmiewając Go albo grożąc. Jezus milczał, ale najwyraźniej słuchał. Powoli się uciszało.
 Czuł, że dłużej nie może tej sytuacji przeciągać. Jeszcze wciąż przyjmował kolejne relacje. Nawet teraz markował zainteresowanie: o coś pytał, przytakiwał, zaprzeczał. Ale i to się wreszcie musiało skończyć. – Ten tłum chce, abym ja zaczął swoją robotę. A ja nie mam nic do roboty. – Zdawał sobie sprawę, że to wszystko jest bez sensu i nic mądrego nie przychodziło mu do głowy. Przecież dopiero Sanhedryn ma Go przesłuchiwać. Wszyscy chyba o tym wiedzą i z pewnością teraz zadają sobie pytanie, po co tu w ogóle przyszli. Czuł, że z tym większą ciekawością oczekują na to, co im powie. – Przez tego bałwana, Kajfasza, dałem się tak wrobić. A teraz muszę stroić dobrą minę do złej gry. – Ocenił, że właściwie mógłby już nawet odesłać Jezusa do Sanhedrynu. Chyba się wreszcie przygotowali. Ale nie bardzo mu wypadało odprawić tę bandę bez niczego. – Może po prostu zapytam Go o Jego naukę. Niech się wygada. Minie trochę czasu. Jak zajdzie potrzeba, zawsze będzie można Mu przerwać. Zobaczymy, jak On teraz będzie mówił. I do kogo. Zwróci się do mnie czy do nich?
 I tak też zrobił. Zapadła cisza. Spostrzegł, że ta banda, która Go aresztowała – choć typy z pewnością starannie dobrane, odporne na naukę Mistrza z Nazaretu – najwyraźniej miała przed Nim respekt, przed Jego słowem. Czekali na to, co powie. Ale wbrew oczekiwaniom Jezus nie odpowiadał. Cisza przeciągała się. Już myślał, że Jezus w ogóle nic nie powie, gdy Ten nagle podniósł głowę i głośno, spokojnie zaczął mówić:
 – Zawsze jawnie mówiłem światu. Zawsze nauczałem w synagodze i w Świątyni, gdzie się wszyscy Żydzi gromadzą. Nic nie mówiłem potajemnie.
 Jeszcze nie wiedział, do czego On zmierza, ale czuł, że nic z tego, czego oni by sobie życzyli. Naraz Jezus zwrócił się wprost do niego:
 – Czemu mnie pytasz? Spytaj tych, którzy mnie słuchali. Oni wiedzą, co mówiłem.
 Tego się nie spodziewał. Myślał, że przekaże Jezusowi inicjatywę, a tymczasem trzeba było samemu sprawę ciągnąć. Cisza zapanowała jeszcze głębsza. Czuł, że wszystkie oczy zwróciły się teraz na niego. Tymczasem jemu nic nie przychodziło do głowy. I wtedy zauważył, że z tłumu wyrwał się jeden ze sług, podszedł do Jezusa i trzasnął Go w twarz, aż Mu odskoczyła głowa, a potem wsparł się pod boki i powiedział:
 – Tak odpowiadasz najwyższemu kapłanowi?
 To stało się tak szybko i nieoczekiwanie. Jezus zachwiał się, mało nie upadł. Ale natychmiast złapał równowagę.
 Czekał na jakieś przekleństwo z Jego strony rzucone na tego człowieka i jego dzieci. I ku najwyższemu swojemu zdumieniu usłyszał spokojny głos Jezusa:
 – Jeśli źle odpowiedziałem, daj świadectwo o złem, a jeśli dobrze, czemu mnie bijesz?
 Mówił do niego, jakby chciał z nim dyskutować – przebiegło mu przez myśl.
 Natychmiast podniósł się hałas, krzyk, zrobiło się zamieszanie. Nie lubił tego. Zdenerwował się. Uderzył laską o posadzkę:
 – Sza! – krzyknął.
 A po chwili, gdy się uciszyło, już czując grunt pod nogami, rzekł spokojnie, zwracając się do Jezusa:
 – Chciałem Ci dać szansę, a Ty jej nie przyjąłeś. Będziesz wobec tego sądzony przez Radę. Zaprowadźcie Go przed Sanhedryn.
 Krzyki podniosły się znowu. Odetchnął z ulgą. Wybrnął przynajmniej z tej sytuacji obronną ręką. Patrzył, jak tłum ludzi powoli wytaczał się z sali. Został sam. Wrócił do swojej izby. – Tak, tak, to jeszcze nie wszystko zaaresztować Jezusa – powiedział do siebie – trzeba Go jeszcze skazać na śmierć. Nie myślałem, że On jest taki twardy. Pokazał mi klasę. – Cmoknął z uznaniem. – Całe szczęście dla mnie, że ten żołdak podszedł i wybawił mnie z opresji, bo nie wiedziałbym, co odpowiedzieć. No, to Sanhedryn się trochę z Nim pomęczy. Na razie moja rola skończona. Co chcieli ode mnie, to zrobiłem. Mieli chyba dość czasu, żeby się przygotować. – Choć był pewny, że nie wytrzyma i pójdzie tam, jeszcze powtarzał sobie: – Jestem już stary, nie wtrącam się, mają swojego arcykapłana. – Ale to już była gra na zwłokę. Za chwilę przedreptał przez dziedziniec i wszedł do skrzydła zajmowanego przez Kajfasza.


 Już gdy się zbliżał do sali posiedzeń Sanhedrynu, wiedział, że jest źle: był rejwach jak w chederze. W miarę jak dochodził, hałas potęgował się. Kiedy wszedł na salę, buchnął w niego z całą siłą. Wszyscy wrzeszczeli. Nie mógł się początkowo zorientować, co się dzieje. Spostrzegł Jezusa: stał milczący, z podniesioną głową, wyprostowany. Wokół Niego kotłował się tłum. Wypatrzył Kajfasza. Ten też miotał się jak opętany. To uciszał salę, to kogoś wywlekał, aby potem znowu go odrzucić. – Stracił głowę – pomyślał. – Nie panuje nad sytuacją. – Zobaczył, że Kajfasz szarpał jakimś człowiekiem, który wykrztusił wreszcie wyznanie:
 – Myśmy słyszeli, jak Ten powiadał: Ja zburzę tę świątynię wzniesioną rękami ludzkimi, a w ciągu trzech dni zbuduję inną, która nie rękami ludzkimi będzie wzniesiona.
 Widocznie coś się nie zgadzało, bo po tym oświadczeniu wybuchł wrzask jeszcze większy. Kajfasz jeszcze bardziej gwałtownie się miotał. Tak, to była na pewno sprawa świadków. Ale po tym ostatnim wybuchu sala zaczęła się uciszać, hałas przygasał, ludzie wracali na swoje miejsca jak zawstydzone, nieporadne dzieci. Wyczuł, że dla wszystkich stało się jasne, że to jest koniec, że Sanhedryn nie ma już nic więcej do dyspozycji. – No i stało się tak, jak się tego obawiałem. Jezus chyba jeszcze nawet nie zaczął mówić, a już się okazało, że Sanhedryn poniósł totalną klęskę. Sam od siebie. Skończyło się. Teraz nie pozostaje nic innego, jak rozejść się do domów – myślał z goryczą. – Banda osłów. Czy oni sobie zdają sprawę, czysto grozi? – Wiedział, że nie można dopuścić do przerwania procesu. Przyszedł mu na myśl, jak widmo, Judasz. A jeżeli on przewidział ten impas? Cóż łatwiejszego przy jego inteligencji, jak jutro z pomocą jedenastu kumpli i dalszych siedemdziesięciu dwóch rozpętać propagandę, rozkręcić tłumy, które więzienie rozszarpią na strzępy. – A my będziemy musieli dopiero zbierać świadków na to, ażeby zmontować proces. Jeżeli faktycznie Jezus na to liczy, to On jest genialny, a my bandą durniów. – Tymczasem sala zeszła do rozmów prowadzonych półgłosem i uwag wymienianych półgębkiem. Obecni zdali sobie z tego sprawę, że nastąpiły trudności, które można przezwyciężyć tylko w normalnym procesie.
 To wszystko zelektryzowało go w najwyższym stopniu. Miał serce w gardle i miękkie kolana. Bał się, że się przewróci, ale ruszył ze swojego miejsca, przepchnął się przez szeregi zgromadzonych. Słyszał, jak za jego plecami i wokół niego zamierały rozmowy, a nawet szepty. Napięcie, które przed chwilą opadło, znowu zaczęło rosnąć. Gdy zbliżył się do Jezusa, panowało już kompletne milczenie. Czuł na swoich plecach wzrok całej sali. Podszedł do Jezusa swoim sposobem, dobrze im wszystkim znanym, tak że prawie nosem dotykał Jego czarnej brody. Patrzył z zadartą głową prosto w Jego oczy i wypalił ni z tego, ni z owego, jakby nawiązując do czegoś, co było ważne:
 – Nic nie odpowiadasz na to, co oni przeciw Tobie świadczą?
 Zrobiło się tak cicho, że słyszał pulsującą w swoich skroniach krew. Pytanie było głupie i wszyscy sobie z tego doskonale zdawali sprawę. Tym większe zdenerwowanie zapanowało na sali. Ale wszyscy wiedzieli, że Annasz jest Annasz. Patrzył Mu prosto w oczy, widział, że Ten wytrzymuje swoim spokojnym wzrokiem jego bezczelne wyzwanie. Poznał po tych oczach, że On chyba wie już, jakie padnie pytanie następne, że domyśla się, jaki otrzyma cios. Gdy tak wyczekał aż do granic możliwości i gdy zdawało się, że im wszystkim sufit zawali się na głowę, odstąpił od Niego dwa kroki i tonem najbardziej uroczystym, na jaki się mógł zdobyć, rzekł:
 – Poprzysięgam Cię przez Boga żywego, abyś nam powiedział, czy Ty jesteś Chrystusem, Synem Bożym.
 Jezus odczekał to pytanie jakby tylko na tyle, aby doszło ono do świadomości każdego z obecnych, obecnych potem odpowiedział spokojnie:
 – Tyś powiedział.
 Chwycił wyreżyserowanym ruchem za swoją szatę pod szyją i szarpnął. W ciszy sali rozległ się suchy trzask rozrywanego płótna. Wtedy zawołał teatralnym głosem:
 – Oto słyszeliście bluźnierstwo! Na cóż więcej potrzebujemy świadków?!
 Już chciał odejść. To chyba wystarczy. Niech oni sobie wykańczają detale. Ale w ostatniej chwili zmienił decyzję. Wróciła dawna świadomość konieczności wieńczenia dzieła i dopinania wszystkiego do samego końca, a może obawa, że Kajfasz potrafi w ostatniej chwili zepsuć nawet to, co zdawałoby się jest już niepodważalne. Zwrócił się do zgromadzonych i ponownie zawołał głosem pełnym oburzenia:
 – Otoście teraz słyszeli bluźnierstwo! Co wam się zda?!
 Kapłani byli tak oszołomieni tym, co się stało, że nie zaraz otrzymał odpowiedź. Już się zaniepokoił. – Czyż te durnie naprawdę nic nie zrozumiały? – Nagle ktoś wykrztusił:
 – Winien jest śmierci.
 Potem odezwały się inne głosy, jakby ludzi budzących się z letargu, jeszcze niedowierzających, że rozwiązanie mogło przyjść tak po prostu, że zwycięstwo mogło być tak całkowite. I za chwilę cała już sala wołała:
 – Winien jest śmierci!
 Wołali, krzyczeli, jakby chcieli się zabezpieczyć, żeby ktoś im tego nie odebrał, żeby przypadkiem po raz drugi nie znaleźli się w sytuacji bez wyjścia.
 Opuszczał Sanhedryn swoim drobnym truchcikiem, niezauważony przez nikogo. Naraz doszedł do niego odgłos ostrego uderzenia. Odwrócił się, ale już Jezusa nie dostrzegł – zasłonił Go tłum. Potem znowu jakieś uderzenie i plucie. – Bydlęta – powiedział do siebie – durnie i bydlaki. – I wyszedł. Poszedł spać. Długo nie mógł zasnąć. Wstawał, chodził po pokoju. Serce mu się tłukło. – Niepotrzebnie tak wrzeszczałem, jak kiepski aktor. Trzeba się więcej oszczędzać. – Był zły na siebie. Był zły na Kajfasza. Był zły na cały Sanhedryn. Żeby tylko poszli na czas, dostatecznie wcześnie rano, bo mogą nie zdążyć. Położył się. Starał się wszelkimi siłami zasnąć. Powtarzał sobie, aby usnąć, to samo, co prawie każdego wieczora: – Jestem już stary. To wszystko mnie nic nie obchodzi. Mają swojego arcykapłana. – Działało to na niego uspokajająco, lepiej, niż gdyby liczył barany: – Jestem już stary, to wszystko mnie nic a nic nie obchodzi. Mają swojego najwyższego kapłana – niech ten się martwi.


 Obudził go Kajfasz. Klęczał przy jego łóżku i był przerażony. Przy tym coś mu bardzo szybko opowiadał. – Żebym nawet wyspać się nie mógł. – Nie chciał go słuchać. Zaczął mruczeć to samo, co sobie powtarzał wieczorem:
 – Dajcie mi święty spokój, jestem już stary.
 Ale tamten nie ustępował, mówił dalej coraz głośniej i coraz szerzej oczy otwierał. Nie chciał tego słuchać. Nie rozumiał tego, nie chciał tego rozumieć, chociaż udawał, że rozumie, przytakiwał po to, żeby ukraść choć jedną sekundę snu. Chciał spać. Nagle zaczepiło się o jego świadomość słowo: „Herod” – to go doprowadziło do przytomności.
 – Co Herod? – spytał.
 – Czemu się pytasz „co Herod”?! Ja mówię po raz dziesiąty, że Jezus jest u Heroda! A ty milczysz.
 – Gdzie? – poderwał się. Dopiero teraz naprawdę zobaczył Kajfasza z błędnymi oczyma, wymiętoszonego jakby spał w ubraniu.
 – U Heroda – powtórzył Kajfasz.
 – Czy wyście zwariowali! – zapytał niebotycznie zdumiony. – Po coście Go tam zaprowadzili?
 – To nie my, to Piłat odesłał Jezusa do Heroda – zapiszczał Kajfasz prawie z płaczem.
 – Po co? – Coraz bardziej nic nie rozumiał.
 – Żeby Go sądził.
 Nagle pojawiło się w jego umyśle światełko wskazujące drogę rozwiązania tej zagadki: bał się odpowiedzi na pytanie, które musiał postawić. Wreszcie wykrztusił:
 – Jak to, nie skazał Go na śmierć?
 – Nie.
 Usiadł na łóżku. Zdawało mu się, że serce rozwali mu klatkę piersiową. Mrugał powiekami, łapiąc z trudem powietrze. Wpatrywał się w klęczącego Kajfasza:
 – Na jakiej podstawie odesłał Go do niego?
 – Oświadczył, że skoro Jezus jest Galilejczykiem, to podlega Herodowi.
 Takiej ewentualności nie brał pod uwagę. Zaniemówił z wrażenia. Przypadek albo chytrość Piłata. I znowu przyszedł mu na myśl Judasz. A jeżeli to wszystko jest jedną wspólną grą? Grą przeciwko Świątyni, kapłanom i faryzeuszom. Nie, takiej konstelacji nie przypuszczał ani na chwilę.
 – Herod ma skazać Jezusa na śmierć? – patrzył na Kajfasza jak na wariata. – Wybij to sobie z głowy. Skazał na śmierć Jana i to mu wystarczy na całe długie życie. Przekonał się bardzo dokładnie, co to znaczy skazać na śmierć proroka. Zresztą jest za mądry na to, żeby robić takie głupstwa. Wiesz, że nie kazałby ściąć Jana nigdy, gdyby nie był wtedy pijany.
 – To ja też wiem. Po co na mnie krzyczysz?
 – No więc o co ci chodzi? – Patrzył na prawie oszalałe ze strachu oczy Kajfasza.
 – Co ja mam zrobić, gdy Herod nam Go odda? Gdy uzna, że nie jest winien. Chcesz, żeby wszyscy Galilejczycy, którzy przyszli tutaj, na nas się rzucili? Co my mamy z Nim zrobić? Do czegoś doprowadził?! To wszystko twoje pomysły!
 Aż się sobie dziwił, że nie zdenerwował się. – W końcu ktoś musi być w tym towarzystwie normalny – powtórzył sobie jedno ze swoich powiedzeń. Patrzył na niego spokojnie. Histeryk!
 – Co będzie, gdy mnie zabraknie? Wszy was zjedzą.
 Kajfasz mu przerwał:
 – Mam tego dość! Nie zawracaj mi głowy twoimi mądrymi naukami! Chodź ze mną! – Kajfasz już nie panował nad sobą. Miotał się jak szalony.
 – Dokąd? – spytał go spokojnie.
 – Przed pałac Heroda.
 – Czy ty jesteś normalny? Ja mam iść przed pałac Heroda? Wiesz dobrze, co ja myślę o Herodzie. A poza tym, jak ty sobie to wyobrażasz, co by było, gdyby ludzie zobaczyli, że ja stoję przed pałacem Heroda jak jakiś sługa. A może trzeba by jeszcze tego, aby Herod mnie zobaczył, jak czekam przed jego pałacem? Powiedz, jak to sobie wyobrażasz?
 – Nic mnie nie obchodzi. A jak nie – nagle zrezygnował ze swojego żądania – to ja idę sam.
 – Zostań tutaj – próbował go uspokajać. – Przecież wiedzą, dokąd poszedłeś, i z pewnością poleciłeś się informować, gdy się cokolwiek ważnego zdarzy.
 – Tak, ale ja pójdę. Chcę być tam, a nie tutaj czekać na to, co mi doniosą – upierał się jak dzieciak. – Chcę patrzyć na wszystko własnymi oczami.
 – Dobrze. To idź. – Zgodził się właściwie z ulgą. Wolał nie mieć przy sobie tego histeryka.
 Kajfasz poderwał się i prawie że wybiegł.
 – Idź, powiedziałem, ale nie biegnij! – zawołał za nim. – Bądźże wreszcie poważny. Tym więcej zrobisz niż całym swoim gadaniem.
 Został sam. Dopiero teraz opadły go wątpliwości. Usiłował się uspokoić, ale trudno mu było. Wciąż prześladowała go ta ironicznie uśmiechnięta twarz Judasza. Jeżeli to wszystko nie przypadek, nie zbieg okoliczności, ale podstęp, to znaczy, że dałem się wprowadzić w pułapkę jak dziecko. Jeżeli to wszystko jest zaplanowane, to mają teraz znakomitą zabawę ze mnie. Tak, ale za późno już o tym wszystkim myśleć. Coś trzeba robić. Czas działa przeciwko nam. Z każdą minutą budzą się nowi ludzie, budzi się miasto, budzą się Jego zwolennicy. Wyjrzał przez okno. Ulica była jeszcze dość pusta. Nagle zobaczył wybiegającego zza zakrętu kapłana z rozwianą szatą. – Do czego dochodzimy – powiedział sobie – kapłani biegają jak podlotki. Co za czasy! Gdzie by to dawniej było do pomyślenia. No, ale jeżeli się nie mylę, on chyba biegnie do mnie. – Odsunął się od okna. Czekał cierpliwie. – Tak, to do mnie. – Tupot nóg po schodach. Jeszcze moment i w drzwiach pokazał się kapłan. Pospiesznie oddał mu pokłon i wyrzucił z siebie:
 – Najwyższy kapłan, Kajfasz, kazał ci, panie, powiedzieć, że Herod odesłał Jezusa do Piłata.
 To ja się z tego bardo cieszę – pomyślał – chociaż nic nie rozumiem. A więc gra toczy się dalej. Czas biegnie, a oni sobie oddają Jezusa z rąk do rąk jak piłkę. Dobrze, że tego wszystkiego Kajfasz nie rozumie, bo by chyba zwariował ze strachu.
 – Byłeś przy tym? – spytał kapłana.
 Ten skinął głową. Jeszcze wciąż dyszał. Nie mógł nic mówić.
 – A więc jak to było?


                                                                                cd.:Annasz 3 (str.8)