Biblioteka


Annasz (3)



 


 – Piłat chyba przypadkowo zorientował się, że Jezus jest z Galilei. Nie jestem tego pewien, ale wyglądało na to. I wtedy odesłał Go do Heroda.
 – A nie zastanowiło cię to, mój drogi – aż się sobie zdziwił, skąd przyszła mu naraz taka rozmowność – że Piłat zezwala, by król żydowski w jego mieście ni z tego, ni z owego sądził swoich poddanych?
 – Nie pomyślałem o tym.
 – A szkoda, szkoda, bo gdybyś myślał, to byś może coś wymyślił. A jak uważasz, kto kogo bardziej lubi: Piłat Heroda czy Herod Piłata? – Już się prawie znęcał nad Bogu ducha winnym kapłanem. – A jak było u Heroda? No chodź, może coś zjemy, z pewnością jeszcze nic od rana nie miałeś w ustach.
 – Ale Kajfasz prosił, abyś ty, panie, natychmiast przyszedł pod pretorium. On czeka tam na ciebie.
 Wiadomość, że Jezus jest znowu u Piłata, wprowadziła go w taki radosny nastrój, że miał ochotę dalej droczyć się z kapłanem, zwalniać tempo rozmowy i opóźniać chwilę wyjścia.
 – Nie, nie, nic się nie bój. Dadzą sobie bez nas radę. A więc jak to było? Jak mówisz? Herod ucztował? Czy tak? Ale powiedz mi, to dla mnie dość ważne, czy on spodziewał się waszego przybycia, czy nie?
 – Nie, na pewno się nie spodziewał. Był zaskoczony.
 – Był zaskoczony, mówisz? I co dalej?
 – Powiedział, że nie będzie sądził Jezusa, ponieważ znajduje się na obszarze, gdzie rządzi Piłat, i nie ma do tego prawa, a poza tym przyjechał do Jerozolimy jako pielgrzym i gość, tylko w tym celu, ażeby uczestniczyć w Święcie Paschy, a nie sądzić ludzi.
 – No widzisz. A wy tyle mówicie o nim, że jest bezbożny. A on taki się zrobił pobożny. Przynajmniej ostatnio, nieprawdaż? Nie zauważyłeś? Nie chciał Go sądzić, mówisz. A ty jak myślisz, dlaczego?
 – Nie wiem.
 – No więc, jak to było u Heroda, mów – patrzył pobłażliwie na kapłana, który był najwyraźniej zaskoczony dobrodusznością, z jaką on, Annasz, odnosił się do niego. Właściwie już wiedział dużo, ale chodziło mu o szczegóły, które mogły się okazać zupełnie istotne w dalszym przebiegu sprawy. Zależało mu bardzo na tym, aby się dowiedzieć, jak było u Heroda, aby się upewnić, czy on współdziała z Piłatem w tej sprawie i czy Judasz nie maczał tu swoich palców. Nie chciał przed kapłanem odkryć, na czym mu w jego relacji zależy. Bał się mu zasugerować jakąś koncepcję.
 – Byliśmy wszyscy bardzo zdenerwowani – kontynuował kapłan.
 – Wściekli, chciałeś powiedzieć.
 – Tak, wściekli – powtórzył ten, rzucając niepewne spojrzenie na niego. – Nie byliśmy pewni, czy to zbieg okoliczności, czy też podstęp. Wyglądało na to, że Piłat zupełnie przypadkowo wpadł na pomysł, żeby nas odesłać do Heroda. Ale kto go tam wie. Z jednego dokładnie zdawaliśmy sobie sprawę, że jest niewiele szans na to, aby Herod zechciał skazać Jezusa na śmierć.
 – Cuda zdarzają się rzadko – uśmiechnął się do niego – chciałeś powiedzieć, prawda?
 Kapłan odpowiedział mu uśmiechem:
 – Tak, ten jedyny cud, którego Herod nigdy nie mógł odżałować i do dzisiaj chyba żałuje, to było stracenie Jana. Ale ten cud mógł się powtórzyć. Była szansa, gdyby Herod był pijany. A ta nadzieja istniała. Wszyscy wiedzieliśmy o tym, że Herod wydał ucztę.
 – Myślę, że nauczeni doświadczeniem, powinniście się spodziewać, że odda wam prędzej pół swojego królestwa, niż skaże Jezusa – dorzucił mu sceptycznie.
 – Nie, byli tacy, którzy uważali, że Herod może zaryzykować jeszcze raz. Zwłaszcza, gdy będzie bardzo pijany.
 – Ale mów, co było potem.
 – Chcieliśmy się dostać do Heroda niezauważeni. Baliśmy się wzbudzać zainteresowanie tak mieszkańców Jerozolimy, jak i pielgrzymów. Choć jeszcze było wcześnie, to już pojawili się pierwsi przechodnie. Wzięliśmy więc Jezusa pomiędzy siebie, by Go nikt z ciekawskich nie zauważył, i tak podeszliśmy pod pałac Heroda. Ale czy ja się nie rozwodzę zanadto? – przerwał zakłopotany.
 – Nie, nie. Mamy czas. Opowiadaj wszystko po kolei, dokładnie jak było. Bardzo jestem tego wszystkiego ciekawy.
 – A więc gdyśmy dochodzili do pałacu Heroda, już z daleka mogliśmy stwierdzić, że uczta trwa. Pijackie wrzaski słychać było wokoło. Na moment zatrzymaliśmy się przed pałacem, bo jedni byli za tym, żeby Heroda poprosić na zewnątrz, inni, żeby mimo wszystko wejść do pałacu i tam z nim pomówić. W końcu tak też zrobiliśmy. Przecież zależało nam maksymalnie na tym, aby nie wzbudzać niczyjego zainteresowania. Wejść do środka nie było jednak łatwo. Wszędzie byli pijani. Leżeli, siedzieli, plątali się po całym pałacu.
 – Ale chyba was zostawili w spokoju? – dorzucił prowokująco.
 – Gdzież znowu, wprost przeciwnie, zaczepiali nas, wyśmiewali się, że się spóźniliśmy. Ale nikt na szczęście nie rozpoznał Jezusa. Wreszcie dobrnęliśmy do sali, gdzie się odbywała uczta. Tam było ciemno, ciężki smród wina zatykał oddech. Grała muzyka i panował gwar. Stanęliśmy na chwilę pod ścianą, żeby oczy przyzwyczaić do mroku. Wreszcie zobaczyłem Heroda. Siedział po przeciwległej stronie sali. Wrzeszczał coś do sąsiada, usiłując przekrzyczeć hałas. Był dokładnie pijany, tak jak i ten, do którego mówił. Wciąż nie widział nas. Trzeba było zawiadomić go o naszym przybyciu. Polecono, żebym ja poszedł. Z trudem wymijając przeszkody, dopchałem się do niego. Powiedziałem pokrótce, o co nam chodzi. Nie zrozumiał nic, zresztą nie robił najmniejszego wysiłku w tym kierunku. Pociągnął mnie za ramię, prawie że wpadłem na niego, kazał mi lać wino i pić z nim. Nie chciałem. Tłumaczyłem mu uporczywie. Wreszcie coś doszło do niego. Zrozumiał, że chcemy, by kogoś osądził. Popatrzył na mnie jak na wariata. Zresztą chyba miał rację. W takim kontekście sąd. Zupełne nieporozumienie. Ale nie mieliśmy wyjścia. Pokazywał mi szerokimi gestami, że przecież jest uczta. Spostrzegł wreszcie grupę naszych ludzi pod ścianą. Zaczął machać do nich, aby podeszli, rozgościli się i bawili się razem z nim. Powiedział, że na sądzenie potem będzie czas. Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy doszło do niego imię Jezus. Najpierw nie chciał wierzyć, że mamy Go ze sobą.
 – A może tylko udawał, że nie dowierza – wtrącił jakby mimochodem.
 – Nie. Przecież byłem przy nim – zaprzeczył gwałtownie kapłan.
 – Mów dalej.
 – Zdecydował się przekonać o tym na własne oczy. Z trudem, przy mojej zresztą pomocy, dźwignął się na nogi. Potem oparł się na mnie, myślałem, że go nie utrzymam, w końcu nie jestem taki silny, i podszedł do naszej grupy. Mogę cię jeszcze zapewnić, panie, że był nie tyle niedowierzający, co chyba zaniepokojony. Wypchnęliśmy do niego Jezusa. Przyglądał Mu się z trochę nabożną czcią. Słyszałem, jak mruczał do siebie: „A ja Cię tyle razy chciałem widzieć”. Przyglądał się i nam. Kręcił głową niedowierzająco, jakby nas podziwiał, że potrafiliśmy Go uwięzić. Najwidoczniej trzeźwiał – kapłan przestał mówić, tak jakby tamten obraz go zafascynował.
 – I co dalej? – Ta historia coraz bardziej go wciągała.
 – Wreszcie spytał, po cośmy Jezusa przyprowadzili do niego. Pytał, jakbym mu już tego dziesięć razy nie tłumaczył. Wyjaśniliśmy. Wtedy wybuchnął śmiechem. Rechotał jak wariat. Zataczał się ze śmiechu. Wreszcie przerwał i powiedział: „Dobrze”. Trochę nas to zdziwiło, że się tak szybko zgodził, choć poprzednio odmówił. Jeszcze nie wiedzieliśmy, co to ma oznaczać. Za chwilę mieliśmy się o tym przekonać. Zaczął klaskać w dłonie. Zbiegła się służba. Wciąż rozbawiony kazał jej ściągać gości do sali na sąd. Patrzyliśmy na niego zdziwieni, do czego potrzebuje swoich gości. Ja miałem osobiście obawy, że w tym wszystkim kryje się jakiś podstęp. I nie myliłem się. Ktoś z naszych zaczął mu tłumaczyć, że goście wcale do tego nie są potrzebni, że my wolelibyśmy, by ta sprawa nie wychodziła poza niego i nas. Ale on nie chciał tego słuchać. Był chyba bardziej pijany, niż nam się zdawało.
 – Jesteś tego pewny? – przerwał, bo już nie wytrzymał. Przysłuchiwał się temu fragmentowi z wyostrzoną uwagą.
 Kapłan zamilkł. Popatrzył nie bardzo przytomnie, nie rozumiejąc, o co chodzi.
 – Albo nie, nie przerywaj sobie, mów dalej.
 Kapłan chwilę milczał, wytrącony z nurtu opowiadania.
 Pomógł mu:
 – A więc mówisz, że Herod był pijany.
 – Tak – podjął kapłan z wahaniem. – Herod po prostu nie rozumiał, co do niego mówiliśmy. Zaczął się wygłupiać. Zaczął rozstawiać gości, którzy ściągani przez służbę coraz bardziej się tłoczyli. Bardziej przytomni pytali, o co chodzi. Objaśniał ich. Podprowadzał do Jezusa. Pokazywał Go. Goście, o ile ich tylko było stać, trzeźwieli błyskawicznie. Dla wielu spotkać Nauczyciela z Nazaretu to była absolutna niespodzianka. A do tego postawionego pod sąd. To już była sensacja. Ale my nie rozumieliśmy tego wszystkiego. Nie mogliśmy pojąć, do czego Herod zmierza. Dla mnie osobiście było to wszystko wprost nie do zniesienia. Włazili na nas jacyś ludzie, obłapiali, zagadywali, stawiali głupie pytania. Wielu z nich nie dowierzało, że to jest faktycznie Jezus, nie dowierzało, że my jesteśmy faktycznie kapłanami. Uznali, że to kawał, który Herod im przygotował. A nie dowierzając, szarpali nami, szarpali Nim, zadawali Mu jakieś pytania, żądali, żeby udowodnił, że On jest rzeczywiście tym właśnie Jezusem, o którego chodzi. Niektórzy na gwałt domagali się jakiegoś znaku, cudu. Byli zupełnie niemożliwi.
 – Czemuście nie wyszli? Przecież mogliście widzieć, że to do niczego nie doprowadzi.
 – Już nie bardzo było jak. Już by nas nie puścili. A zresztą wciąż istniała szansa, chociaż nikła, że potrafimy uzyskać to, po cośmy przyszli.
 – Opowiadaj.
 – A tymczasem Herod wciąż działał. Usiłował robić jakiś porządek. Wciąż domagał się ciszy i poważnego traktowania sprawy. Oczywiście, przynajmniej na razie, bezskutecznie. Ustawiał świadków, sędziów, oskarżonego. Potem, gdy już wszystkich mniej więcej uporządkował, zaczęło się przesłuchiwanie.
 – Parodia przesłuchiwania – poprawił go.
 – Nie tak całkiem. Właśnie to było w tym wszystkim najbardziej dziwne. Ale zaraz do tego dojdę. Herod zaczął Go wypytywać tak, jak to się robi przy normalnym przesłuchiwaniu, zupełnie poważnie, o imię, miejsce urodzenia, pochodzenie.
 – A Jezus odpowiadał? – spytał zaciekawiony.
 – Nie, ani słowa. Milczał.
 – No to jak sobie Herod z Nim radził?
 – Myśmy musieli odpowiadać jako świadkowie.
 – Durnie. Co za durnie z was. Ale mów dalej.
 – Potem spytał nas Herod, o co Go oskarżamy.
 – A wyście powiedzieli, tak?
 – Tak.
 – Nie wytrzymam – poderwał się i zaczął przemierzać salę swoimi drobnymi kroczkami. – No i co?
 – Powiedzieliśmy, że czyni się królem izraelskim.
 – Dalej.
 – Wtedy Herod kazał ściągnąć z kogoś, kto już całkiem nieprzytomny spał w kącie, togę i przybrał w nią Jezusa.
 – To już czysta komedia.
 – Potem stanął przed Jezusem i powiedział: „No, to jest nas dwóch królów. Jak ja mogę Go sądzić, skoro On mnie może też sądzić?” Wtedy zwrócił się do nas z zapytaniem: „Powiedzcie, kto jest królem żydowskim. Osądźcie sami”. Oświadczył wszystkim całkiem poważnie, bez cienia uśmiechu: „Wy wybieracie. W wasze ręce składamy nasz los, tak Jezus, jak i ja”. Nie tylko on był poważny, ale wszyscy jakoś spoważnieli. Zrobiła się cisza na sali, a Herod znowu pytał: „Kto jest bardziej godny tego, aby stać na czele narodu wybranego? Jezus czy Herod?” Zdawało mi się, że zwariowałem. Zdawało mi się, że od naszej decyzji zależy przyszłość świata. Ale chyba nie tylko mnie, lecz wszystkim, którzy tam byli.
 – I co się stało? – przynaglił go.
 – I wybraliśmy Jezusa.
 – Szaleństwo.
 – Właśnie. Ale wtedy Herod wybuchnął śmiechem. Czar prysnął. Wszyscy zaczęli się śmiać.
 – I co dalej?
 – A on nas po prostu wypchnął za drzwi i powiedział, żeby Piłat Jezusa sądził, bo on tu jest gospodarzem.
 – A teraz zaprowadziliście Go do Piłata?
 – Tak, ale ja tam jeszcze nie byłem, tylko przybiegłem do ciebie, panie, na polecenie Kajfasza, abyś natychmiast tam przyszedł.
 – Oczywiście, pójdziemy, pójdziemy, ale nam się tam wcale nie spieszy. Bo widzisz, Piłat albo się zgodzi od razu na to, o co prosi Kajfasz, wtedy my tam nie jesteśmy potrzebni, albo sprawa się skomplikuje, a wtedy potrwa to wszystko jakiś czas. Ale dobrze, dobrze, już idziemy.
 Wziął go pod rękę, w drugą rękę uchwycił laskę i zaczął powoli dreptać obok wciąż speszonego kapłana. Szli prawie pustymi jeszcze ulicami. Pogadywał jeszcze do kapłana, ale pilnie rozglądał się wokół, co się dzieje. Wreszcie zbliżyli się do gmachu pretorium. Zauważył z niepokojem, że ulicę prowadzącą przed sam plac wypełnia tłum ludzi. To było dla niego zaskoczeniem. Przeraził się. Skąd tu tyle ludzi się wzięło? A wiec jednak dowiedzieli się i już przybyli. Znowu mu przebiegła przez myśl twarz Judasza. A więc zdążył? Tłum rozlewał się i na sąsiadujące uliczki.
 – Co to za ludzie? – wyszeptał do towarzyszącego mu kapłana. – Skąd się ich tylu wzięło?
 Tamten z uśmiechem zadowolenia odparł:
 – Trochę gapiów, ale reszta to nasi ludzie ze Świątyni. Taki był rozkaz najwyższego kapłana. Gdy dzisiaj rano udawał się on z Jezusem do Piłata, polecił wszystkim, począwszy od kapłanów a skończywszy na sprzątających, iść z nim razem.
 Musiał przyznać, że tego się po Kajfaszu nie spodziewał.
 Kapłan relacjonował dalej:
 – I poszliśmy wszyscy najpierw do Piłata, a potem, jak trzeba było, do Heroda, a teraz znowu do Piłata. Kto nie mógł iść od razu, miał obowiązek dołączyć jak najprędzej. Po drodze narosło trochę gapiów. Nie było rady na tych, którzy zaciekawieni naszą procesją zaczęli nam towarzyszyć.
 – Gdzie może być teraz Kajfasz? Nie widzę go. – Rozglądał się niecierpliwie.
 – Idziemy do niego – uspokoił go kapłan.
 Przepychali się dość szybko przez luźno stojący tłum.
 – Jest tam, pod ścianą – przewodnik wskazał grupę przedniejszych kapłanów.
 Podreptał do niego. Ludzie rozsuwali się z szacunkiem. Ten, gdy tylko go spostrzegł, wysunął się spośród otaczających go kapłanów i zbliżył się.
 Wyszeptał do Kajfasza:
 – No, to ja cię nie doceniałem. To było genialne, że zabrałeś ze sobą tylu ludzi.
 Twarz Kajfasza rozjaśniła się, a potem z naiwnością dziecka powiedział:
 – Muszę ci się przyznać, że zrobiłem to dlatego, że bałem się iść sam z Jezusem do Piłata. Zawsze w tłumie raźniej.
 – Tak czy owak pomysł był świetny – pochwalił go po raz drugi.
 Jeżeli pozwolisz, to podejdziemy wyżej – zaproponował Kajfasz – stamtąd lepiej widać.
 Czuje się tu prawie gospodarzem – pomyślał.
 – To nie ty rozmawiasz z Piłatem?
 – Wolałem nie. Ale ci, którzy do niego poszli, dobrze wiedzą, o co chodzi. Chcę obserwować z daleka.
 – Co się tam teraz dzieje? Gdzie Jezus?
 – W pretorium.
 – Po co? – Nic nie rozumiał.
 – Jezusa skazał Piłat na ubiczowanie.
 Przeraził się.
 – Dlaczego? Tego jeszcze brakowało. Jak mogłeś do tego dopuścić? On musi być skazany na śmierć. – Mówił to, a równocześnie nagle odkrył odpowiedź na to pytanie: Kajfasz nie chce śmierci Jezusa. Ta myśl pojawiła się prawie nie wiadomo skąd i wyjaśniła wiele pytań. Wiedział teraz, że ciężar sprawy znowu powraca na jego tylko ramiona i nikt mu w tym nie pomoże. Na nikogo nie może liczyć. Wokół są sami zdrajcy. Słuchał nieprzekonany tłumaczenia się Kajfasza. Już nawet nieczuły na jego grubiaństwa.
 – To ode mnie nie zależy. Co ja na to poradzę… To Piłat chce Go za wszelką cenę wypuścić na wolność. Zapowiedział, że ubiczuje Go i uwolni – skrzeczał po swojemu Kajfasz.
 – Wykluczone.
 – Ale co można zrobić?
 – Nie odejdziemy stąd, dopóki nie wyda wyroku śmierci. Długo już tam Go trzyma?
 – O, już chwilę. W ogóle nie spieszy się.
 Te słowa nasunęły mu na myśl jego własne poprzednie stwierdzenie: czas pracuje przeciwko nam. Rozglądał się. Stąd, gdzie stali, wszystko było dobrze widać. Plac przed pretorium nie był nabity, jak mu się początkowo zdawało. Ludzie pokrywali całą jego przestrzeń, ale dość luźno. Widać było, jak z uliczek prowadzących do placu wciąż ktoś nadchodzi.
 – Czy to nasi ludzie napływają? – spytał Kajfasza.
 Ten przyglądnął się pilnie, po chwili odpowiedział:
 – Trochę jerozolimczyków, trochę pielgrzymów.
 – A więc to już nie nasi ludzie?
 – Nie. Wszyscy, którzy mogli przyjść, już przyszli.
 – Czy ty nie myślisz, że dobrze by było, żeby już nikt więcej nie przychodził na ten plac?
 – To chyba nie ma znaczenia, tak myślę. A zresztą, cóż można na to poradzić?
 Ta sytuacja jednak nie dawała mu spokoju. Równocześnie denerwowało go nieprzejmowanie się Kajfasza, które zresztą teraz było dla niego oczywiste. Znowu przypomniał mu się uśmiech Judasza.
 – Orientujesz się, czy nie ma na placu uczniów Jezusa?
 – Chyba nie. Gdyby byli, na pewno by mnie o tym zawiadomiono.
 Zamilkł, ale ta odpowiedź go nie zadowoliła. Niepokój wciąż w nim narastał. Jeszcze nie wiedział, co należy zrobić, ale już był świadomy, że nie można tego tak zostawić.
 – Czy liczysz się z tym, że mogą nadejść na plac uczniowie Jezusa?
 – Ach nie, przecież wiesz o tym, że wczoraj rozbiegli się w popłochu, szczęśliwi, że puściliśmy ich wolno.
 Już wiedział, co powinien zrobić:
 – Postaw straże i zamknij plac.
 Kajfasz milczał niechętnie.
 To go jeszcze bardziej zdenerwowało. Zaczął przestępować z nogi na nogę, wreszcie zamruczał wściekle:
 – Nie lubię niespodzianek. Niech już więcej nikt nie wchodzi na ten plac.
 – Wybacz, ale my nie mamy do tego prawa – odpowiedział wreszcie Kajfasz.
 – Zamknij ten plac – warknął, przecinając dyskusję.
 – Dobrze już, dobrze. Jeżeli ci tak na tym bardzo zależy – uległ mu Kajfasz – zaraz wydam polecenie. – Odszedł. Wrócił za chwilę.
 Instynktownie wyczuł, że Kajfasz nie spełnił obietnicy. Chciał mu coś powiedzieć, ale nagle na platformie pretorium zaczął się jakiś ruch.
 – Wprowadzają Jezusa – powiedział Kajfasz.
 Niejeden widok przeżył w swoim życiu, ale to, co zobaczył, było dla niego zaskoczeniem. Jakaś maszkara. Zmrużył oczy, zaczął się wpatrywać uporczywie, ale nie mógł zorientować się, co to jest.
 – Powiedz, co On to ma na głowie?
 Kajfasz stał ze spuszczonymi oczami. Najwidoczniej nie wytrzymał tego widoku. Teraz podniósł wzrok i, spoglądając na Jezusa prawie ze strachem, relacjonował:
 – Ma jakąś czapę z cierni i dlatego taki zlany krwią.
 Na placu uciszyło się. Wyszedł Piłat. Zapadła cisza jeszcze głębsza. Piłat wytrzymał ją przez chwilę, a potem, wskazując na Jezusa teatralnym gestem, powiedział, zwracając się do tłumu, tylko dwa słowa:
 – Oto człowiek.
 Czuł, jak plac znieruchomiał. Widok tak zmasakrowanego Jezusa zaskoczył wszystkich.
 Nie był na taką sytuację przygotowany. Ani on, ani nikt z tutaj zgromadzonych. Trwało milczenie. Poczuł na sobie przerażony wzrok Kajfasza. Usłyszał jego szept:
 – Co teraz?
 Cisza przeciągała się w nieskończoność. Wciąż stał jak sparaliżowany. Trzeba coś powiedzieć. Coś powiedzieć. I to już. Natychmiast. Bo za chwilę może być za późno. Powiedzieć coś decydującego. I nagle przyszło to potrzebne słowo. Wyszarpnął je z siebie:
 – Ukrzyżuj Go!
 Jego okrzyk odbiły kamienne mury placu wielokrotnym echem. Ale jakoś zawisł przez moment w tej ciszy. Najwyraźniej nikt się takiej odpowiedzi nie spodziewał. Trwało to jednak tylko chwilkę. Zaraz podjęła wezwanie grupa przedniejszych kapłanów obok niego. Za nimi podchwycili je inni, a potem już cały plac wołał, skandując:
 – U-krzy-żuj Go! U-krzy-żuj Go!
 Oparł się o ścianę. Ledwo stał na nogach, słaniając się z wyczerpania. Czerwone płaty latały mu przed oczami. Złapał się za serce. – Ja jestem za stary na takie imprezy. To mnie w końcu nic nie powinno obchodzić. – Chwycił Kajfasza za ramię, uścisnął go gestem pożegnalnym, dając mu do zrozumienia, że odchodzi. Ten zorientował się w jego zamiarze, nachylił się nad nim i zawołał mu do ucha:
 – Błagam, zostań. To jeszcze tylko chwilka, oprzyj się o mnie, jeszcze tyle wytrzymasz. Zresztą potem i tak byś nie mógł odżałować, żeś nie został do końca. Oprzyj się o mnie! – Plac huczał. – Popatrz na Piłata, bo warto.
 Zmrużył oczy, starał się dostrzec wyraz twarzy Piłata. Mógł stwierdzić, że ta reakcja tłumu zaskoczyła Piłata zupełnie. Namiestnik rozglądał się po ludziach, jakby chcąc z tego wszystkiego coś zrozumieć, usiłując znaleźć jakieś rozwiązanie.
 – Czemu on się tak rozgląda? Co on chce teraz robić? – usłyszał gorączkowy szept Kajfasza.
 – On taki demokrata, chce rozmawiać z ludem żydowskim, a nie z nami – odparł mu. – Nie myślałem, że on taki naiwny – odpowiedział.
 Zobaczył, że Piłat nagle odwrócił się i wszedł do wnętrza pretorium. Za chwilę żołnierz zabrał z tarasu Jezusa. To go zaniepokoiło. Co teraz Piłat zadecyduje? Nie chce spełnić żądania tłumu. Plac powoli się uciszał. Co można zrobić? Jego zaniepokojenie narastało aż do bólu. Nagle wybuchła w nim decyzja:
 – Chodź, pójdziemy razem do Piłata. – Chwycił Kajfasza twardo za ramię. – Chodź, bo za chwilę może być za późno! – zaczął dreptać do przodu, prawie ciągnąc za sobą Kajfasza. – On może zrobić jakieś głupstwo. Spróbujemy pomóc mu w rozstrzygnięciu.
 Kajfasz opierał się:
 – Nie, ja cię proszę, nie ryzykuj! Nie znasz Piłata? On do wszystkiego jest zdolny. Może nas wyrzucić albo zaaresztować, albo da rozkaz żołnierzom rozpędzić tłum na cztery wiatry.
 Odpowiedział mu, pomrukując:
 – Nie mamy innego wyjścia. Chodźmy, bo może być za późno.
 Szedł powoli, przełamując niechęć Kajfasza, który chociaż mu towarzyszył, wciąż jeszcze się opierał:
 – Ja cię proszę. Przecież to szaleniec.
 – Spróbuję z nim delikatnie.
 – Może weźmy więcej ludzi ze sobą. Posłuchaj mnie chociaż raz. Proszę.
 – Nie, tym razem lepiej bez świadków.
 Już stali naprzeciw żołnierza, który trzymał straż u wejścia do pretorium.
 – Spytaj namiestnika, czy możemy prosić go o chwilę rozmowy.
 Żołnierz zniknął. Na placu znowu zapadła cisza. Tłum widział, co się dzieje, i czuł najwyraźniej, że dochodzi do jakichś rozstrzygających posunięć.
 – Możecie wejść. – Żołnierz otworzył im przejście.
 Weszli. Piłat patrzył przez okno. Najwyraźniej był wściekły. Nawet nie obrócił się do nich. Jezus stał pod ścianą.
 – My cię bardzo przepraszamy – zaczął mówić zaraz od progu – ale czujemy się w obowiązku przedstawić ci nasz punkt widzenia co do więźnia. – Mówił powoli, jakby przełamując swoją nieśmiałość. Przyszliśmy do ciebie, ponieważ zdajemy sobie sprawę, jak wielkie niebezpieczeństwo zawisło nad naszym biednym narodem z powodu tego człowieka – ręką wskazał na Jezusa. Udawał zażenowanie, jakby przepraszał za to, że ośmielił się wejść i przerwać śledztwo, i w ogóle zabierać głos w tej sprawie. – Konsekwentnie dąży On do tego, by zagarnąć władzę nad naszym narodem i ogłosić się królem żydowskim, i tym samym usunąć z tronu prawowitego króla żydowskiego, jakiego nam mianować raczył cesarz rzymski. Oskarżony ma wielu zwolenników i może dojść istotnie do wybuchu wojny domowej, a nawet do takiej sytuacji, że zostanie obalony Herod, prawowity król, który jest gwarantem naszego pokoju z Rzymem i przyjaźni z wielkim narodem rzymskim, i obejmie władzę ten właśnie człowiek. – Mówił ostrożnie, czujnie wpatrując się w Piłata, czekając na jego reakcję. Ale ten stał nieporuszony. – Wtedy cesarz rzymski będzie zmuszony interweniować i wkroczy do naszego kraju ze swoim wojskiem. I tak dojdzie do formalnej wojny pomiędzy Rzymem a fanatykami Jezusa. My cię bardzo przepraszamy, że snujemy przypuszczenia aż tak dalekosiężne, ale tak nam się zdaje, że lepiej tu przesadzić, niż czegoś zaniedbać. Gdyby więc, co nie daj Boże, doszło do takiego gniewu Rzymu, los całego narodu żydowskiego byłby zagrożony. A to wszystko byłoby konsekwencją szaleństwa tego oto człowieka. My, jako lojalni poddani cesarza i ci, którym los naszego narodu nie jest obojętny, nie możemy do tego dopuścić. Jesteśmy tylko kapłanami i naszą rolą jest składanie ofiar Panu Bogu, nie interesujemy się polityką… – Przerwał, ponieważ w tym momencie Piłat odwrócił się od okna, jakby chciał mu się przyjrzeć, jakby ich dopiero teraz zauważył lub chciał stwierdzić, czy on kpi, czy mówi poważnie. Zrezygnował więc z kontynuowania tej myśli i ciągnął dalej: – Sanhedryn, który wczoraj zebrał się, skazał Go na śmierć. Właściwie to ani my skazaliśmy Go na śmierć, ani ty. – Wiedział, że padło to słowo, które może się okazać zbyt silne, że Piłat może zdenerwować się sugerowaniem mu rozwiązań. Nie zauważył nic. Piłat na pozór obojętnie słuchał tego wszystkiego. Mówił więc dalej: – Ale On sam skazał się na śmierć przez to, że ogłosił się królem żydowskim. Jest buntownikiem przeciwko cesarzowi i przeciwko Rzymowi, i dlatego ani my nie możemy Go puścić wolno, ani ty. – Zaczął jeszcze wyraźniej sterować w zamierzonym kierunku. – Wiemy o tym, że gdybyśmy Go puścili wolno, stracilibyśmy zaufanie cesarza i przestalibyśmy być jego przyjaciółmi; tak samo i ty, jeśli Go uwolnisz, przestaniesz być przyjacielem cesarza. – Zrobił przerwę, by się te słowa nie zgubiły w potoku innych słów. Zdawał sobie sprawę, że to, co powiedział, było już prawie bezczelne, ale wiedział, że to musiało być powiedziane. Teraz zaczął się szybko wycofywać: – My cię przepraszamy, że musieliśmy ci to wszystko tak wyraźnie powiedzieć, ale to jest bardzo ważna sprawa i gdyby doszło do jakiejś katastrofy, to my będziemy musieli przedstawić nasze stanowisko w tej sprawie w Rzymie. My musielibyśmy wykazać, że zrobiliśmy wszystko, aby nie dopuścić do nieszczęścia, i że ciebie również uprzedzaliśmy o tym, że to buntownik i powinien być skazany na śmierć. – Tak, ale teraz trzeba mu trochę pokazać zęby. Niech się nastraszy. – Ty wiesz, oczywiście, że o wszystkich ważnych sprawach, jakie tutaj się dzieją, my bezpośrednio informujemy cesarza, ponieważ uważamy, że on jest ojcem całego Imperium, a wiec również i opiekunem naszego narodu. – Nieoczekiwanie przerwał. – My już sobie pójdziemy. Zostań w pokoju.
 Nieznacznym ruchem uchwycił Kajfasza za rękę, ścisnął go z całej mocy i kłaniając się głęboko, nie czekając, pociągnął go za sobą. Nie chciał dopuścić do tego, żeby Piłat udzielił im jakiejkolwiek odpowiedzi. Nie chciał dopuścić nawet do tego, żeby Piłat zaczynał formułować odpowiedź. Wyszedł z Kajfaszem, z dużym trudem opanowując pośpiech. W mgnieniu oka znaleźli się na tarasie, przeszli obok żołnierzy, a potem już wolniutko, z całym dostojeństwem, ze spuszczonymi oczami, jak przystało na sługi ołtarza, wracali na miejsce, które zajmowali przed chwilą. Oparł się ciężko o ścianę, bo myślał, że upadnie. Kolana mu drżały, usiłował zapanować nad trzęsącymi się rękoma, splótł je tylko przed sobą, zamknął oczy. Usłyszał szept Kajfasza:
 – Jesteś genialny.
 Plac cicho szumiał. – To jest wszystko, co można było zrobić. Więcej się nie dało. Chyba wyszło dobrze. Ależ on tam teraz szaleje – myślał. – Byle tylko nie zrobił jakiegoś głupstwa. Byle nie zrobił jakiegoś głupstwa – powtarzał wciąż do siebie. – Już powinien wyjść. Już powinien wyjść. Co on tam tak długo robi?
 Wreszcie kotara w drzwiach poruszyła się. Żołnierz wyprowadził Jezusa. Za chwilę pojawił się Piłat.
 – Popatrz – szepnął Kajfasz.
 Patrzył rozszerzonymi oczami.
 Piłat był spokojny. Najwyraźniej podjął już decyzję. Usiadł wygodnie na trybunale, trybunale gdy nacieszył się ciszą, która zapadła, powiedział, wskazując na Jezusa:
 – Oto król wasz.
 Poczuł na sobie przerażony wzrok Kajfasza. Nie zwrócił się ku niemu. Sam też nic z tego nie rozumiał. Plac znieruchomiał, ale zaraz znowu zahuczał, tym razem bez dyktowania:
 – U-krzy-żuj Go!
 Czekał w najwyższym napięciu na to, co teraz nastąpi: albo rzeź, albo przychylenie się do woli tłumu.
 Gdy się trochę wykrzyczeli, Piłat podniósł rękę i, uśmiechając się złośliwie, powiedział:
 – Króla waszego mam ukrzyżować?
 Co on chce, do czego on zmierza – nie rozumiał. Nagle targnął nim okrzyk, który wybuchnął tuż obok:
 – Nie mamy króla, jeno cesarza!
 To Kajfasz wołał donośnym głosem. – Skąd mu się to wzięło – pomyślał o Kajfaszu. Tymczasem zobaczył, że Piłat zaczął się jakoś przyglądać swoim dłoniom, potem zwrócił się do sługi stojącego obok i rzucił mu jakieś polecenie. Zaniepokoił się: cóż ten znowu wymyślił? Ale już sługa wkraczał z dzbanem wody i misą. Piłat przechylił się przez poręcz i mył chwilę ręce. – Co on wyrabia? Zwariował? – A Piłat, wycierając dłonie, zwrócił się w kierunku stojącej grupy kapłanów:
 – Nie winienem krwi tego Sprawiedliwego.
 Poczuł, jakby mu jakiś ciężki kamień spadł z pleców. A więc wyrok śmierci. A teraz chce pokazać przed ludem, że to nie on winien, tylko oni, kapłani: że nie bierze na swoje sumienie śmierci Jezusa.
 – Błazen z kiepskiego teatru – mruknął z pogardą.
 Któryś ze stojących w przodzie kapłanów – już nawet nie zwrócił uwagi, kto to był – wykrzyknął:
 – Krew Jego na nas i na syny nasze!
 Rozmowni zrobili się ostatnio nasi kapłani – pomyślał ironicznie. – Zwłaszcza teraz, gdy jesteśmy wygrani.
 Niespodziewanie podchwycili te słowa najbliżej stojący, a potem już znowu cały plac wołał:
 – Krew Je-go na nas i na sy-ny na-sze!
 Ludzie zgromadzeni na placu rozumieli, że zwyciężyli. Śmiali się, rechotali, zataczali się jak pijani, wyrzucali ręce do góry, kiwali się na boki – jakby jakiś szał ogarnął cały plac. Zdobyli to, co chcieli. Postawili na swoim. Smak tego zwycięstwa był jedyny: zwyciężyli Rzymianina. Namiestnik wiecznej Romy musiał im ustąpić. Jeszcze raz Izrael zwyciężył.
 Uśmiechnął się pobłażliwie, nachylił się do Kajfasza i rzekł:
 – Nic tu po mnie. Ja wracam. Odpraw ludzi. Niech wracają do Świątyni. – Lubił porządek.
 Powlókł się w kierunku domu. Towarzyszył mu histeryczny wrzask tłumu:
 – Krew Je-go na nas i na sy-ny na-sze!
 Czuł się zmęczony. Głowa opadła mu na piersi, ramiona obwisły, bolały go nabrzmiałe ręce, już go nawet nie było stać na dreptanie, wlókł się noga za nogą, co chwila przystając, opierając się o mur. Miasto już było rozbudzone. Przeciągały wciąż nowe grupy pielgrzymów, na osłach i pieszo. – Przecież to dzisiaj dzień Paschy. Zatraciłem poczucie czasu. Zdawałoby się, że całe wieki już przepłynęły. – Czym bliżej Świątyni, tym było już ciaśniej od kramów, przenośnych kuchen, osłów, owiec, klatek z gołębiami. Przeciskał się z trudem. Co chwilę ktoś go ze zdziwieniem rozpoznawał, pozdrawiał z szacunkiem. Od czasu do czasu ktoś, przepraszając go, zapytywał o jakichś kapłanów, o jakichś ludzi pracujących w Świątyni. Powtarzał nieodmiennie:
 – Zaraz tu wszyscy będą, poczekajcie cierpliwie.
 Zrezygnował z dobrnięcia do domu, tak jak początkowo zamierzał. – Ktoś musi w końcu pilnować tej Świątyni. – Wszedł w jej chłodne mury, poczuł się na swoim miejscu. – To znowu moja Świątynia. To znowu mój dom. – Świątynia była pusta, cicha, jakby wymarła. Przeszedł przez nią. Wszedł do sali obrad i wreszcie usiadł. Przymknął oczy, czuł krążącą w nim krew, bicie pulsu w skroniach. Z daleka dolatywał delikatny szum miasta. Tak, tu było dobrze, tu był na swoim miejscu.
 Ocknął się po jakimś czasie. Trudno mu było zorientować się, jak długa była ta chwila drzemki. Usłyszał pozdrowienie. Podniósł oczy. Przed nim stał sługa Świątyni.
 – Co ty tu robisz? – spytał go. – Jużeś wrócił od Piłata?
 – Nie. Ja tam nie byłem. Kilku z nas kapłani wyznaczyli do pilnowania Świątyni. Mnie, niestety, również.
 – Czego chcesz ode mnie? Że też człowiek nie może się zdrzemnąć przez chwilę – gderał, na wpół drzemiąc.
 – Jeden z uczniów Jezusa chce z tobą rozmawiać, panie.
 – Czyich uczniów? – czuł, że błyskawicznie przytomnieje.
 – Tego Mistrza z Nazaretu, który został w nocy zaaresztowany. Byłem przy tym – dodał z dumą.
 Ależ ja jestem idiota – powiedział do siebie. – Siedzę tutaj w pustej Świątyni i mogliby mnie tu zabić, a nawet nikt nie wiedziałby, kto to zrobił.
 – Masz broń przy sobie?
 – Tak. Mam miecz. Jeszcze z nocy.
 – Chodź ze mną i bądź w pogotowiu. – Który to może być – myślał, drepcząc z tyłu za służącym. – Piotr? Tego na wszystko stać… Mógłby mnie zabić, tak jak to z Malchusem chciał zrobić.
 Wszedł do sali. W pierwszej chwili nikogo nie zauważył. Rozglądał się nieporadnie.
 – To ten – powiedział służący i wskazał na człowieka stojącego pod ścianą.
 Zobaczył bielejącą sylwetkę, postąpił jeszcze parę kroków do przodu, trzymając się lewej strony sługi i teraz dopiero rozpoznał. Judasz? Gdyby nawet było jasno, to i tak chyba tylko z trudnością mógłby go poznać. Niby ten sam ryży łeb, ta sama ryża broda, a inny człowiek. W wymiętej szacie załamana postać ze zgaszoną, szarą, pustą twarzą. Stał ciężko oparty o ścianę. Dopiero gdy się zbliżyli do niego, podniósł powieki.
 Zaniepokoił się. Co to ma znaczyć? Spytał szorstko:
 – Czego chcesz?
 Judaszowi drgnęła twarz i suchymi, spieczonymi ustami wyszeptał jedno zdanie:
 – Wydałem człowieka sprawiedliwego. – Drgnęły mu usta. Na moment wrócił tamten jego ironiczny uśmiech i zgasł. Wróciła szarość.
 Przyglądał mu się z rosnącym uczuciem pogardy i triumfu. Jeszcze raz patrzył na pomięte szaty, na obwisłe ręce, na z trudem trzymającą się na nogach postać. Stał tak przed nim chwilę, a potem powiedział:
 – To twoja rzecz. Ty siebie patrz. – I odszedł.
 Gdy już był prawie przy wyjściu, usłyszał ciężkie, metaliczne uderzenie. Błyskawicznie się odwrócił i zobaczył jakiś przedmiot, który upadł obok nóg Judasza.
 Został tak chwilę i patrzył, jak Judasz, czepiając się ściany, wysunął się z sali.
 – Zobacz, co tam jest – rzekł do sługi.
 Tamten zbliżył się do miejsca, gdzie stał przed chwilą Judasz, podniósł worek, podrzucił go parę razy do góry i powiedział:
 – Pieniążki.
 – Przelicz.
 Sługa wysypał monety na posadzkę, a po chwili odrzekł:
 – Dokładnie trzydzieści srebrników.
 Po co się głupio pytam. Przecież nie mogło być ani mniej, ani więcej. – Wszedł do sali posiedzeń, zajął swoje miejsce pod ścianą i znowu poczuł się bezgranicznie wyczerpany. – Ja z tego nic nie rozumiem. Co to ma znaczyć? Jaką w tym wszystkim Judasz miał rolę do spełnienia? Coś mu nie wyszło. Nie udało się. Ale co się miało udać? Czy tak, jak ja to myślałem? Z czyjego polecenia działał? Jezusa, Piłata, Heroda, uczniów czy z własnej inicjatywy? Ale teraz jest dla nas naprawdę niebezpieczny. Niedobrze, gdy będzie powtarzał wśród ludzi to, co mnie powiedział. Niedobrze, jeżeli będzie mówił ludziom, że za pieniądze wydał nam, kapłanom, Jezusa. Ej, nie wiadomo, czy nie trzeba go będzie sprzątnąć. – Ale jakoś myśli plątały mu się, uciekały, uciszały się. Zasnął znowu.
 Obudził się, sam nie wiedział dlaczego. Cisza panowała w dalszym ciągu. Zdawało mu się, że ktoś wszedł. Nikogo nie było. Poczuł się obco w tej sali. Było mu zimno. Wstrząsnął nim dreszcz. – Śmierć przeleciała przeze mnie – uśmiechnął się smutno. – Chodźmy stąd zobaczyć, co się na tej Golgocie dzieje. Jak człowiek czegoś nie dopilnuje, to potem może tego ciężko żałować. – Udawał gderanie, żeby wytłumaczyć się z tej ucieczki. Wyszedł na krużganki. Uderzyła go fala ciepłego powietrza. Rozejrzał się z przyjemnością. Wszędzie toczyło się już normalne życie. – Znowu jest tak, jak być powinno. I tak będzie do końca świata. – Tłumy pielgrzymów wypełniały całe pole widzenia. Pomiędzy nimi kręcili się kapłani, lewici, służący. Zaczepił jakiegoś lewitę:
 – Jesteś wolny?
 – Zawsze na twoje rozkazy, panie.
 – To chodź ze mną, przejdziemy się trochę.
 Wziął go pod rękę. Pytał się o coś, zagadywał.
 – Byłeś na Golgocie?
 – Tak, panie.
 – Kiedy wróciłeś?
 – Gdy Jezus został podniesiony na krzyżu.
 – A więc wisi?
 – Tak, od paru godzin, razem z dwoma towarzyszami.
 – Jacyś Jego uczniowie? – zdziwił się.
 – Nie. Zbrodniarze. Żeby był w dobrym towarzystwie.
 Prawie że nie dowierzał jego słowom:
 – Przecież On chyba nikogo nie zamordował.
 – Tak, ale doprowadziłby nasz naród do bratobójczej wojny. Między Jego fanatykami a wojskiem Heroda. A potem przyszliby Rzymianie i zajęli nasz kraj. Czyż On nie gorszy od tego, który zamordował jednego człowieka?
 Słuchał tego, prawie własnym uszom nie wierząc, na wpół rozśmieszony, na wpół zdumiony. – Jak to dziwnie się plecie na tym Bożym świecie. I w ten sposób usłyszałem własne słowa wypowiedziane ustami tego durnia. – Aż się uśmiechnął.
 – A co ludzie o tym wszystkim mówią? – spytał.
 – To samo, co ja. Przecież to prawda. – Pewnie – dodał po chwili wahania – są jeszcze tacy, którzy myślą inaczej, ale to fanatycy.
 Zbliżyli się do murów miasta. Szli w procesji ludzi, którzy zmierzali, jak oni, na Golgotę. Jeszcze chwila i zobaczył w wylocie bramy stojące na wzgórzu trzy krzyże, zamykające horyzont.
 Przystanął. Zapytał:
 – Gdzie On wisi?
 – Ten w środku.
 Weszli na ścieżkę prowadzącą na wzgórze. Nie dowierzając własnym nogom, ujął silniej lewitę pod rękę. Tłum, z którym szli, zwalniał. Niektórzy ludzie przystawali, inni podchodzili dalej.
 – Chodźmy wyżej. Chcę zobaczyć Kajfasza.
 Lewita torował drogę. Posuwali się wolno. Wreszcie zauważył grupę kapłanów.
 – Wywołaj mi Kajfasza – powiedział do lewity. Ten zniknął.
 Rozglądał się po wzgórzu. Ludzie stali gęsto. Przypatrzył się skazańcom. – No, ci dwaj chyba jeszcze pożyją. – Jezus był najbardziej wyczerpany; wisiał z opuszczoną głową.
 Przyglądał Mu się ze skurczonym sercem. Niejednego skazańca widział na krzyżu, ale dawno nie widział tak skatowanego. Czarne skrzepy krwi z ran zadanych podczas biczowania rozsiane były na całym ciele. Niektóre rany jeszcze broczyły. Ale najbardziej upiorna była Jego głowa w czapie z ciernia. Krążyły wokół niej chmary much. Muchy były wszędzie. Łaziły po całym ciele, zwłaszcza po twarzy. – Chyba one sprawiają Mu największe cierpienie. – Jezus wydał mu się jakiś mały, nieważny. Niepodobny do tego z Niedzieli Palmowej. Patrzył zafascynowany. Napłynęła na niego fala wspomnień. – Mało brakowało, a byłbyś zwyciężył. I zostałbyś królem żydowskim. Inna rzecz, czy Ty w ogóle chciałeś być królem? Jeszcze chwila, a uwierzę w to, co sam wymyśliłem – stwierdził z sarkazmem.
 Spróbował się obronić przed tym zarzutem. – Spełniłem swój obowiązek, aby uratować Przymierze i Świątynię. Stoję na straży Świętego Świętych. Jestem za to odpowiedzialny. Zrobiłem, co do mnie należało. I uratowałem. A może tylko swoją władzę nad Świątynią? – Nie miał poczucia zwycięstwa. Żadnej satysfakcji. Zostało wrażenie pustki. Chciał stąd odejść jak najprędzej. Nie mógł się doczekać Kajfasza. Odejść stąd. Ale dokąd? Wrócić do normalnego życia. Jakoś sobie nie wyobrażał teraz siebie w Świątyni i pośród swoich ludzi. – Chyba wyjadę. Tak, najlepiej jeśli wyjadę.
 Podszedł Kajfasz. Był szary. Powiedział zdawkowo:
 – Dobrze, że przyszedłeś.
 – Co jest? – spytał go krótko. – Wszystko w porządku? – Próbował go postawić na nogi ostrym tonem.
 – W porządku.
 – Nie było żadnych zamieszek?
 – Żadnych.
 Zauważył, że Kajfasz nawet nie chce kierować wzroku w stronę krzyży. Pytał dalej:
 – Są tutaj uczniowie Jezusa?
 – Początkowo nie było prawie nikogo, ale teraz zaczynają się schodzić.
 Już odpowiada jak żołnierz na stanowisku. Chyba znowu uwierzy we mnie. Żebym tylko ja tak potrafił.
 – Kogoś widział?
 – Pary znam. Jest Łazarz, Józef z Arymatei, Nikodem. Innych nie znam. Dużo kobiet. Jego Matka, Magdalena. Aha, z Jego Dwunastki tylko Jan.
 – Dobrze byłoby, gdybyśmy mogli tę cała historię jak najprędzej zakończyć.
 Kajfasz popatrzył na niego znowu niewidzącymi oczyma:
 – Ale jak? Ukrzyżowani żyją czasem nawet przez parę dni.
 Jeszcze mi się gotów rozpłakać – pomyślał. – W końcu ja nie jestem od niańczenia dzieci.
 – Wiem o tym, ale do tego nie można dopuścić. Zrobiliśmy za dużo głupstw. Nie możemy robić więcej! Poślij do Piłata, niech zezwoli dobić skazańców. Powiedz, że jutro szabat albo coś takiego. Ja schodzę na dół. Przypilnuję Świątyni. Jestem zmęczony. Mam tego wszystkiego dość.
 Odwrócił się od Kajfasza, chwycił kurczowo ramię swojego towarzysza i zaczął schodzić na dół. Wymijał ludzi, którzy wciąż, prawie jak w procesji, szli do góry na Golgotę. Ledwie dowlókł się do sali obrad i usiadł na swoim miejscu.
 – Nie wpuszczać nikogo – wydał polecenie i zasnął natychmiast.
 Obudził go huk piorunu. W sali było zupełnie ciemno. Deszcz szumiał wściekle na płytach dziedzińca. – A nic na to nie wskazywało – pomyślał – ale z wiosną tak bywa. – Wyjrzał przez okno. Woda zalewała krużganki. Oberwanie chmury czy co? Ludzi wymiotło. Znowu piorun uderzył i znowu następny. Burza nadciągała nad samo miasto. Naraz oślepiła go błyskawica i straszny trzask rozerwał mu się w uszach. Myślał, że piorun uderzył w niego. Odskoczył od okna, oparł się o ścianę. Oprzytomniał. Nie, piorun musiał uderzyć gdzieś tu. Gdy tak stał, wciąż jeszcze wystraszony, pod ścianą, nagle gdzieś z głębi Świątyni nadbiegł daleki krzyk. Narastał błyskawicznie. Jeszcze chwila, a już nie jeden człowiek, już nie dziesiątki ludzi – to setki ludzi krzyczało w największym strachu. Czuł, że mu się włosy jeżą na głowie. Tkwił w kącie jak sparaliżowany. Wiedział, że się coś okropnego wydarzyło, ale nie miał siły, by oderwać się od ściany. Zdawało mu się, że nogi ma z waty i że nie potrafi zrobić ani jednego kroku, aby tam iść. Ale co się mogło stać? Nie przychodziła mu do głowy żadna odpowiedź na to pytanie. Nagle posłyszał urywany tupot nóg. W drzwiach zobaczył grupę ludzi półprzytomnych z przerażenia. Któryś z nich wyjąkał:
 – Piorun rozerwał zasłonę Świętego Świętych od góry aż do dołu!