Szymon Piotr
Wracali świtem. Nad jeziorem wisiała jeszcze mgła, ale już górą błękit nieba ozłacało słońce. Wszyscy byli nieludzko zmęczeni. Widział to po ich ruchach powolnych, jakby we śnie, po ich przekrwionych oczach, po niezaradnościach i potknięciach. On też był zmęczony. Piach pod powiekami, mięśnie jak skręcone powrozy, ciążące ramiona. Marzył tylko o jednym: jak najprędzej iść spać, położyć się, chociaż wiedział, że na odpoczynek nie zasłużył. Nawet nie był wściekły, jak to czasem bywało po takim niepowodzeniu. Nie było go na to stać. Bardzo późno dał znak do odwrotu. Poddał się dopiero nad ranem. Powinien to był wcześniej zrobić. Od dłuższego czasu wiedział, że nie ułowią żadnej ryby; jego instynkt rybacki wyraźnie mu to mówił. Liczył na jakiś łut szczęścia. To nie był dobry czas na połów. Morze jak martwa tafla, nad nią nieruchome, ciężkie powietrze. Gdy powiedział: „Wracamy”, towarzysze przyjęli to z ulgą. I oni teraz na pewno o niczym innym nie marzyli, tylko o tym, aby iść spać. Płynęli bardzo powoli. Wietrzyk, który lekko wydymał żagiel, był prawie nieodczuwalny.
Nie miał serca rozkazywać, by chwycili za wiosła. Drzemali oparci o burty, pewni, że on czuwa i doprowadzi łódź do brzegu. I czuwał. Nie widział lądu, zaciągniętego wciąż jeszcze, ale wiedział, że to już blisko. Zza mgły dosłyszał jakiś głos, który niósł się nad wodą. Zdziwił się, że wcześniej tego nie zauważył. Nie rozróżniał słów. Wreszcie zorientował się. Tak, to był głos Nauczyciela z Nazaretu. Pamiętał, jak kiedyś Andrzej wpadł do domu, wołając już od progu: „Chodź, znaleźliśmy Mesjasza”. Nie rozumiał, o czym on mówi, ale nie pytał, tylko poszedł razem z nim. Zobaczył nad brzegiem morza grupę ludzi, a wśród nich Jego: Nauczyciela z Nazaretu. Pamiętał to pierwsze z Nim spotkanie. Jego wzrok. Jego słowa: „Ty jesteś Szymon, syn Jana. Ty będziesz się nazywał Piotr”. Nie wiedział, dlaczego tak. Obcy człowiek naraz mówił do niego w ten sposób i zmienia mu imię z Szymona na Piotra. Nie podobało mu się to. Nie był przyzwyczajony, by ktoś mu narzucał swoją wolę. To on tutaj, nad tym jeziorem decydował, kierował, rozkazywał. On był tutaj najważniejszy. Nie uznawał nikogo nad sobą. Nie mógł się pogodzić z tym, że ktoś chce sobie go podporządkować. Od tamtej chwili patrzył na Niego z niechęcią. Był niezadowolony, że Andrzej zaczął chodzić za Nim. Gdy go Andrzej zachęcał i tłumaczył mu, żeby przynajmniej raz posłuchał, czego Jezus naucza, odpowiadał, że ma swoją robotę i nie ma czasu na słuchanie jakiegoś cieśli; że jego rzeczą jest łowić ryby, suszyć sieci, dbać o dom. Radził Andrzejowi, żeby się lepiej zajął swoją robotą rybacką, a nie wałęsał się. Denerwowało go to, że brat, gdy wracał ze spotkania z Nim, opowiadał bez końca o Jezusie. Nie chciał słuchać. Chyba bał się tego młodego Nauczyciela. Patrzył coraz bardziej spode łba na zmieniający się obraz świata, w którym żył. Wszystkiemu był winien Nauczyciel z Nazaretu. A on nie chciał zmian. Dobrze mu było. Życie miał wreszcie ustabilizowane: miał żonę i dom i powoli zaczynał się urządzać. Ryby to dobry interes. Pewnie, trzeba się napracować. Ale sił mu nie brakowało. Zdążył sobie wynaleźć dobrych klientów, którzy płacili najwyższe ceny, jakie tylko można było za ryby uzyskać. Umiał się targować, zachwalać towar, podbijać cenę. Wszystko zaczynało się dobrze układać. On, Szymon syn Jony, znajdował coraz większy szacunek u innych rybaków. Przychodzili do niego radzić się, prosili o pośrednictwo. Chętnie się tego podejmował. Lubił, gdy wyrażali swoje uznanie dla jego mądrości, gdy chwalili go, że dba o dobro rybaków, że nie pozwoli, by ich wykorzystywano. Jego wpływy zaczęły zataczać coraz szersze kręgi. Pewnie, czasem się nie uda i wraca się z połowu z próżnymi rękoma. Ale na pewno jutro będzie lepsza pogoda i wszystko będzie dobrze. Podniósł oczy. Poprzez chlupot fali tłukącej o burty łodzi znowu dosłyszał Nauczyciela. On był źródłem jego niepokoju. Czemu ten Cieśla z Nazaretu musiał tutaj zakotwiczyć. Ludzi niepokoi. Handel psuje. Stosunki burzy. Galilea jest długa i szeroka. Niechby poszedł gdzie indziej.
Mgła się przerzedzała. Rozróżniał już ludzi siedzących na brzegu. Tłum był duży. Aż się zdziwił, skąd ich się tyle nabrało o tak wczesnej porze. Dojrzał Nauczyciela. Tak, to był On: siedział obrócony plecami do jeziora i przemawiał. Wolałby się z Nim nie spotkać. Nawet przyszło mu do głowy, by zmienić kierunek i gdzie indziej lądować, ale zaraz zawstydził się. Zresztą co by jego ludzie na to powiedzieli.
Ta niechęć do Nauczyciela zaostrzyła się od czasu choroby teściowej. – Była dla niego bardziej niż matką. Traktowała go lepiej niż swych synów. – Od dłuższego czasu miała gorączkę. Leżała. Bardzo jej współczuł w chorobie, zachodził do niej prawie codziennie. Nie wiadomo było, jak leczyć, co przynieść. Nic nie pomagało. Do rozpaczy doprowadzała go własna bezradność. Wreszcie Andrzej wpadł na pomysł, żeby zaprosić Jezusa; że może On coś poradzi. Może potrafi ją uzdrowić. Sprzeciwił się stanowczo. Doszło nawet do awantury. Nazwał Jezusa szarlatanem, czy jakoś podobnie. Andrzej się obraził. Z teściową było coraz gorzej. Aż Andrzej bez jego wiedzy przyprowadził Jezusa.
Zobaczył ich już na podwórku, tuż przed domem. Był wściekły. Wyszedł ostentacyjnie z izby. Nieomal zderzył się w drzwiach z Nauczycielem. Ale zawróciła go troska o teściową i ciekawość. Patrzył przez uchylone drzwi. Widział, jak Jezus bez słowa podszedł do łoża, na którym leżała chora, pochylił się nad nią. Może Go poznała, może nie. Powiedział coś do niej. Potem wziął ją za rękę. Dźwignęła się jak na powitanie, zaczęła mówić, uśmiechnęła się i naraz powolnym ruchem odsunęła prześcieradło, którym była przykryta, wstała, narzuciła wierzchnią szatę, weszła do kuchni i zaczęła przygotowywać posiłek dla Niego. Było to wszystko tak proste, szybkie i naturalne, że prawie się nie zdziwili temu, co zaszło. Pamiętał doskonale całe zdarzenie, bo potem wykłócał się z Andrzejem, który nazwał to cudem. Tłumaczył tak Andrzejowi, jak i sąsiadom, że nie widzi w tym nic nadzwyczajnego. Ot, cóż, przejęła się przyjściem Nauczyciela. „On przecież jest już teraz najważniejszy dla was wszystkich” – mówił z goryczą. Po prostu zobaczyła Go, chciała Mu usłużyć, przełamała się, wstała mimo gorączki. A może choroba już się kończyła? A najpewniej, to ona wcale nie była taka chora, jak się jej i im wszystkim zdawało. „Z przejęcia wyzdrowiała – powtarzał. – Nieraz takie rzeczy bywały”. Patrzył jeszcze bardziej niechętnie na Niego, zwłaszcza że teraz już cały dom, cała rodzina była Nim oczarowana. Wszyscy wodzili zachwyconymi oczami za tym Nazaretańczykiem, stał się tematem zainteresowań, codziennych rozmów, wciąż oczekiwanym gościem. On, Szymon, głowa rodu, zszedł na dalszy plan.
Brzeg był tuż. Słyszał nawet poszczególne słowa. Wszyscy w łodzi byli już rozbudzeni i nasłuchiwali, co mówi Nauczyciel. Znowu poczuł cierń w sercu. – Oni już nie moi, ale Jego. Poszliby za Nim, tak jak poszedł Andrzej, gdyby tylko mogli. To już nie ci sami ludzie, co przedtem. To nie ta sama załoga. Może i dlatego dzisiejszy połów się nie powiódł. – Udawał, że nie dostrzega ich zasłuchania, że jest zajęty manewrowaniem. Jeszcze chwila, a łódź dotknęła dna, rozpędem wsunęła się na mieliznę i łagodnie wyhamowała swój bieg. Wyskoczył przez burtę, wszedł w wodę. Była ciepła. – Jak tu można łowić ryby – pomyślał. Przepychał łódź w głąb piaszczystej łachy. Już gramolili się przez burtę jego towarzysze. Wchodzili w wodę, pomagali mu pchać łódź. Wyciągali ciężkie od wody i porostów sieci. Do brzegu dotarła druga i trzecia łódź. Wyskakiwali z nich rybacy, podobnie jak oni wciągając łodzie na mieliznę. Nagle usłyszał swoje nowe imię:
– Piotrze!
Zareagował jak podcięty biczem. To Nauczyciel wołał do niego z daleka. – Że też On sobie upatrzył we mnie skałę – pomyślał. Podniósł głowę. Spostrzegł, jak Jezus powstał i szedł w jego stronę. – Czego On może ode mnie chcieć? – Dopiero teraz zauważył z niejaką satysfakcją, że Nauczyciel jest bardzo zmęczony: – Chyba nie spał wcale dzisiaj – przebiegło mu przez myśl. Po Jego twarzy spływały krople potu. Aż się zdziwił. Nie myślał, że przemawianie może kosztować tyle wysiłku. Nawet mu się zrobiło Go żal. Tymczasem Jezus zaczął do niego mówić. W pierwszej chwili nie bardzo Go mógł zrozumieć. Wreszcie się zorientował, że On mu tłumaczy, jak to zbyt dużo ludzi zgromadziło się i On nie może objąć ich swoim głosem, a już nie jest w stanie głośniej mówić, i dlatego prosi, by mógł nauczać z tej łodzi. Wciąż nie wiedział, o co temu Człowiekowi chodziło. Jak to z łodzi nauczać? Żeby było wyżej? Czemu nie. Ale On już wyprowadził go z błędu: wskazywał mu ręką, gdzie łódź trzeba zakotwiczyć, żeby było najkorzystniej dla słuchających.
Był zupełnie zaskoczony tą prośbą. Nie pojmował, jak On może o to prosić. Jak może nie dostrzegać ich zmęczenia. Przecież to czysta bezczelność. Prawda, Nauczyciel jest zmęczony, ale on jest również zmęczony i jego ludzie też. Gdyby był sam, nie zgodziłby się na Jego prośbę. Ale krępował się swoich towarzyszy, którzy przysłuchiwali się tej rozmowie. Wiedział, że mieli dla Jezusa wielki szacunek. Spojrzał pytająco na nich. Skinęli głowami. Poddał się wbrew sobie. Zepchnęli znowu łódź z mielizny, popłynęli wzdłuż brzegu, aby znaleźć się dokładnie naprzeciw płaszczyzny zajętej przez tłum. Zatrzymali się i rzucili kotwicę. Mgła coraz bardziej ginęła. Odsłaniało się niebieskie niebo. Słońce grzało. Towarzysze rozsiedli się wygodnie na dnie łodzi. Oparli się o burty i natychmiast zasnęli. On sam nie spał. Słuchał Nauczyciela. A właściwie nie tylko słuchał, ale przyglądał się po raz pierwszy z bliska temu Człowiekowi, którego sława urosła tak nagle, który stał się pierwszą osobą w Galilei.
Jezus mówił o ubóstwie:
– Nie troszczcie się o życie wasze, co byście jedli albo co byście pili, ani o ciało wasze, w co byście je przyoblec mieli. Czyż życie nie jest ważniejsze niż pokarm, a ciało niż odzienie? Spójrzcie na ptaki niebieskie, że nie sieją ani żną, ani zbierają do gumien, a Ojciec wasz niebieski żywi je. Czyście wy nie daleko ważniejsi niźli one? I kto z was, rozmyślając, może dodać do wzrostu swego łokieć jeden? A o odzienie czemu się troszczycie? Przypatrzcie się liliom polnym, jak rosną: nie pracują ani przędą. A powiadam wam, że nawet Salomon w całej chwale swojej nie był tak przybrany, jak jedna z nich.
Nawet nie potrafiło go to wszystko już rozzłościć ani zasmucić. Popatrzył tylko na swoje dłonie czarne i popękane, na połamane paznokcie. – Jezus mówi o ptakach niebieskich, które nie sieją i nie orzą, i nie zbierają do gumien, a ja wciąż zabiegam, staram się, żeby jak najwięcej zarobić. Wożę ryby do Kafarnaum, do Magdali, byle wyższą cenę dostać. Haruję od rana do wieczora jak muł, byle pieniędzy nazbierać. Przecież kłopotów dość i trosk, aby cały dom wyżywić. Wszyscy na mnie patrzą. Na życie, jakie głosi Nauczyciel, mogą sobie pozwolić takie ptaki niebieskie jak On sam, może jak Andrzej. Ten jeszcze jest wolny. Nie ma na głowie ani teściowej, ani teścia, ani żony, ani domu. Tak, ale ma wolne ręce dzięki takim jak ja. Nie dla mnie to wszystko. Ja nie ptak niebieski i nie lilia polna. Nie wyglądam jak Salomon i dużo ryb muszę złowić, żeby siebie i dom ubrać – zakonkludował. Zmęczenie rozlało się w nim falą otępienia.
Obudził się, a właściwie został obudzony. Zobaczył nachyloną nad sobą twarz Nazaretańczyka, który mówił coś do niego. Rozejrzał się na wszystkie strony, jeszcze nie bardzo przytomny. Łódź tkwiła jak przedtem. Na brzegu wciąż ten sam tłum. Ludzie wyciągali z zawiniątek jedzenie. Przypomniał sobie, gdzie się znajduje i co tu robi. – Przerwa w nauczaniu – pomyślał. Spojrzał na Nauczyciela. – O co Jemu znowu chodzi?
– Wyjedź na głębię i zapuść sieci na połów – usłyszał polecenie.
Podniósł się. Oprzytomniał. – To jest ten sam spokojny głos, który kiedyś powiedział, że będę się odtąd nazywał Piotrem – przeszło mu przez myśl. Tylko polecenie, jakie usłyszał teraz, było wręcz nieprawdopodobne. Przecież Nauczyciel wiedział, że wrócili z nocnego połowu i nie ułowili zupełnie nic. Powinien się chyba domyślić, że nie ma żadnych szans, że to nie jest dzień do połowu. Ale znów uderzyło go zmęczenie tego Człowieka. Pomyślał, że trzeba Mu wyświadczyć tę łaskę i zabrać od tłumów, które domagają się od Niego wciąż jakichś kazań, uzdrowień, a przynajmniej samej obecności; żeby chociaż przez chwilę miał spokój. Jeszcze słyszał siebie, jak kogoś obcego, kto tłumaczy Jezusowi:
– Prawie całą noc łowiliśmy i nic nie złowiliśmy – lecz już godził się na to, czego Jezus żądał od niego. Już jego głos gasł potwierdzeniem: – Ale na Twoje słowo zapuszczę sieci.
Zbudził swoich. W pierwszej chwili nie wiedzieli, o co chodzi, zdumieni poleceniem, które usłyszeli. Nie próbowali nawet rozpinać żagla, bo na nic by się to nie zdało. Rozgrzane powietrze siedziało niezmiennie bez ruchu nad martwą taflą jeziora. Zabrali się do wioseł. W miarę jak się oddalali od brzegu, budziła się w nim refleksja. – Przecież to sensu nie ma teraz wypływać na połów. Jak Jezus jest zmęczony, to sam sobie winien. Sam tego chciał. Jakby nie chciał, to by się nie zmęczył. – Był zły na siebie, że uległ. Wyrzucał sobie w duchu, że jest taki słaby. – Tyle razy sobie przyrzekałem, że nie będę nic robił bez przekonania. – Było już za późno na odwołanie decyzji. Nie mógł się zbłaźnić przed swoimi towarzyszami ani przed zgromadzonym tłumem. – Jak ja się mogłem na coś podobnego zgodzić. Jeżeli On nie ma pojęcia o rybołówstwie, to Mu wolno, ale w końcu On jest cieślą, a ja rybakiem, nie powinienem takich głupstw robić.
Był tak zły, że nie podnosił oczu na Nauczyciela. Nie chciał, żeby On rozpoznał, co się w nim kotłuje. Wreszcie nie wytrzymał i jakby mimochodem spojrzał na Niego: Jezus wciąż leżał spokojnie w dziobie łodzi. I nagle olśniło go złośliwe stwierdzenie: – No i nie wyłowimy ani jednej ryby. – Zaczęła go ta sytuacja bawić. – Jeżeli jest Nauczycielem, to nie znaczy, że się musi na wszystkim znać. Ja jestem w porządku. Uczciwie ostrzegałem. – Napięcie znikło. Uśmiechnął się do siebie. Był bardzo ciekawy, jak to wszystko dalej się potoczy. Co z tego wyniknie. Co Nauczyciel zrobi, gdy trzeba będzie wyciągnąć puste sieci i wyrzucić na brzeg. Co powiedzą tłumy.
Wreszcie uznał, że szkoda męczyć ludzi i siebie, nie ma sensu dalej płynąć, bo w końcu skutek będzie ten sam, i zwrócił się z zapytaniem, czy już można zaczynać połów. Nauczyciel miał zamknięte oczy, ale nie spał. Usłyszał go. I nawet nie podnosząc oczu, powiedział:
– Tak.
Wydał polecenie i sam wraz z innymi począł rozciągać sieci na jeziorze. I wtedy stało się. Tego jeszcze nigdy nie przeżył. To była chyba cała ławica ryb, która wypełniła sieć do tego stopnia, że nie byli w stanie wciągnąć jej do łodzi. Rozglądnął się bezradnie i spostrzegł na brzegu rybaków zajętych przy swoich pracach. Zaczął wołać i machać przyzywająco rękami, żeby przypłynęli i pomogli mu. Sam równocześnie starał się w jakiś sposób utrzymać na wodzie razem z tym trzepoczącym się ciężarem, którym został niespodziewanie obdarowany.
Potem już wszystko działo się jak zwykle: mechanicznie ściągał sieci, kierował pracą swoich ludzi, jak gdyby to był zwyczajny połów, jak gdyby to wszystko było tak, jak być powinno. Ale w głębi duszy był wciąż tak samo jak od początku przerażony. – Dlaczego On to zrobił? O co Jemu chodziło? Jezus po prostu chciał mnie przekonać do siebie. To znaczy, że zależało Mu na mnie: na Szymonie rybaku. A więc On o wszystkim wiedział: o niechęci do Niego, o nieprzyjaźni, jaką nosiłem w sercu. To dlatego prosił, żeby mógł nauczać z mojej łodzi. A więc to wcale nie chodziło o to, że ludzie Go dosłyszeć nie mogą. A przynajmniej nie tylko o to. Chciał przełamać moją wrogość. – Spoglądał od czasu do czasu na Nauczyciela, który teraz już siedział i przyglądał się ich krzątaninie. A oni ładowali ryby, aż wypełniły całą łódź, a z kolei i łodzie towarzyszy przybyłych na pomoc. Zdawało się, że nie będzie końca, że chyba wszystkie ryby, jakie tylko są w jeziorze, zagarnęli; zdawało się, że tego połowu nie pomieszczą w łodziach. W dalszym ciągu nie mógł pojąć, dlaczego Nauczyciel to uczynił. Coraz wyraźniej widział swój upór, tępotę, ograniczoność, zazdrość, a z drugiej strony Jego delikatność i dobroć. Dopiero teraz przypomniał sobie podejmowane przez Nauczyciela próby nawiązania z nim kontaktu. Jakieś nieśmiałe wyciąganie ręki w jego kierunku, jakieś uśmiechy, którymi go obdarzał w przelotnych spotkaniach od chwili, gdy się po raz pierwszy zobaczyli, a które on konsekwentnie odrzucał. Coraz wyraźniej jawiła mu się jasność Nauczyciela i własna ciemność. Nie mógł dłużej tego unieść. Podszedł do Jezusa, który wciąż siedział w dziobie łodzi, i powiedział:
– Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny.
Jezus, tak jakby się wcale nie zdziwił, jakby był przygotowany na to oświadczenie, spokojnie odrzekł:
– Nie bój się. Odtąd nie ryby, ale ludzi łowić będziesz.
Przystał do Jezusa. Chodził z Nim dzień w dzień, przemierzał Palestynę wzdłuż i wszerz. Od razu zajął kierownicze miejsce w grupie ludzi, którzy towarzyszyli Nauczycielowi. Jako sobie przynależne. Był najgłębiej przekonany, że Jezus chciał go mieć po to, by swoją twardą ręką, przyzwyczajoną do kierowania ludźmi, wprowadził trochę porządku w tę robotę, która się Jezusowi coraz bardziej rozrastała. Z domem nie zerwał całkowicie. Czasami zachodził tam, żeby ogarnąć gospodarskim okiem, czy wszystko idzie tak, jak ustawił. Za każdym razem stwierdzał, że faktycznie nie jest im łatwo, że na pewno trudniej, niż gdy był z nimi, ale że jakoś dają sobie radę i w końcu potrafią obejść się bez niego. Najwyraźniej mieli nadzieję, że wróci, zasypywali go wiadomościami, narzekali. Szukali pomocy. Ale nie prosili, żeby został. Zbyt wielki szacunek i zaufanie mieli do Jezusa. Wierzyli, iż jeżeli On zabrał Szymona-Piotra, to oni nie zginą. Zawsze kończył swoje wizyty tą samą konkluzją, że jest bardziej potrzebny Jezusowi niż im.
I tak się stał ptakiem niebieskim, lilią i trawą polną, która nie troszczy się o to, co będzie jutro. To nie znaczy, że nie miał żadnej troski na głowie. Oprócz trzymania w garści tych, którzy chodzili z Jezusem, jego największą troską był sam Nauczyciel. Wytworzył się dziwny stosunek między nimi. Uwielbiał Go, był Mu oddany tak, jak tylko człowiek może być oddany człowiekowi, a równocześnie opiekował się Jezusem, radził Mu, upominał Go. Jezus słuchał, uśmiechał się, poddawał się jego opiece, stwarzał mu możliwości pozycji gospodarza w grupie.
Przywiązał się do Niego jak pies. Nie lubił być z daleka od Niego. Tylko przy Nim czuł się dobrze. Dzień bez Jezusa uważał za stracony. Był Mu ślepo posłuszny. Każde polecenie z Jego strony, a nawet tylko prośbę skierowaną do siebie albo do któregoś z towarzyszy, uważał za rozkaz i starał się dokładnie wykonać.
Ale nieraz zadawał sobie pytanie, po co Jezus ich zgromadził wokół siebie. W jakim celu ich wybrał? By chodzili za Nim? Cóż z tego, że chodzili.
Odpowiedź na to pytanie przyszła zupełnie nagle i po prostu. To było kiedyś wieczorem, w drodze, przy ognisku. Jak co dzień zasiedli do wieczerzy. Wszystko było jak zwykle. Jezus modlił się, łamał chleb i rozdawał. Potem był posiłek i na koniec wspólny kielich wina. I właśnie wtedy, po modlitwie, po zakończeniu wieczerzy, Jezus zwrócił się do nich, jak to miał w zwyczaju, z poleceniami i planami na dzień nadchodzący. Mówił powoli, cicho. Był najwyraźniej zmęczony. Powiedział, że zostanie tutaj jeszcze parę dni. To, co Jezus mówił i jak mówił, zaniepokoiło go. Przeląkł się, że to nie jest zwyczajne zmęczenie, ale jakaś choroba. Jezus jednak, aby ich chyba wyprowadzić z takiego błędu, zaczął mówić dalej: życzy sobie, ażeby do osiedli, do których się uda w najbliższym czasie, najpierw oni poszli, najlepiej po dwóch, i przygotowali ludzi na Jego przyjście. Spostrzegł, że to było zaskoczeniem nie tylko dla niego, ale dla wszystkich. Zrobiło się cicho przy ognisku. A Jezus mówił:
– I przygotujcie ludzi na moje przyjście.
Jeszcze chwilę panowało milczenie, ale zaraz zaczęły się pojawiać pytania. Najpierw nieśmiałe, a potem już nie miały końca. Zrobił się taki harmider jak w chederze. Istny potok zdumienia i niepewności wyrażanej przez niecierpliwych towarzyszy. Nie dziwił się temu. Sam nie bardzo wiedział, jak to ma wyglądać.
Tymczasem Jezus, przeczekawszy tę pierwszą burzę, powiedział:
– Na drogę pogan nie zachodźcie i do żadnego miasta samarytańskiego nie wstępujcie. Raczej idźcie do owiec, które poginęły z domu Izraela.
Uciszyło się zupełnie. Jezus ciągnął dalej:
– A idąc, przepowiadajcie, mówiąc: przybliżyło się Królestwo Niebieskie. Nie zabierajcie ani złota, ani srebra, ani pieniędzy do trzosów waszych. Ani torby podróżnej, ani dwu sukien, ani sandałów, ani laski, albowiem godzien jest robotnik strawy swojej.
Jezus przerwał. Ktoś rzucił znowu jakieś pytanie. Jezus kontynuował:
– A do któregokolwiek miasta albo wsi wejdziecie, zapytajcie, kto jest godny w nim, i tam mieszkajcie aż do waszego odejścia. A wchodząc do domu, pozdrówcie go i jeśliby dom ten był godzien, niechże na niego zstąpi pokój wasz. A jeśliby nie był godzien, niech pokój wasz do was wróci. I jeśliby was ktokolwiek nie przyjął i nie chciał słuchać mów waszych, wyszedłszy z owego domu lub miasta, strząśnijcie proch z nóg waszych.
Musiał w głębi serca przyznać, że ta wyprawa była dobrym pomysłem. Niejednokrotnie, gdy przychodzili do jakiejś miejscowości, trzeba było wszystko zaczynać od początku: trzeba było przepychać się przez naiwne pytania, bezsensowne zarzuty, wciąż dochodziło do jakichś nieporozumień. To ogromnie oszczędzi Jezusowi mówienia. Słusznie, mogą to inni robić. Zwłaszcza że – co bez przerwy stwierdzał – Jezus był coraz bardziej utrudzony, a równocześnie Jego działalność nabierała coraz większego rozmachu. Rosły nie tylko tłumy słuchaczy, ale rosła liczba ludzi, którzy chcieli się z Nim osobiście spotkać, porozmawiać, poradzić, zasięgnąć opinii, prosić o wyjaśnienie. Pojawiły się problemy, które na początku wcale nie istniały. To już nie było takie sobie, ot, mówienie kazań; ale to był już ruch, to były rzesze ludzkie, miasta, wioski, przysiółki, przez które Jezus przeszedł, „zarażone” Jego naukami. Na to wszystko potrzeba było czasu i sił. A więc to był bardzo mądry krok ze strony Jezusa. Chociaż na dobrą sprawę nie wyobrażał sobie swoich towarzyszy w takiej akcji. Przecież to przeważnie rybacy, którzy nie umieją mówić porządnie. Nawet nie wyobrażał sobie, czy on sam potrafiłby się z tego polecenia jakoś mądrze wywiązać. Zresztą Jezus na pewno mu każe zostać przy sobie. Przecież go potrzebuje na co dzień. Ale w gruncie rzeczy nie był tego pewien. Spytał Go nieśmiało:
– Wszyscy? I ja też, Panie?
Jezus przytaknął.
Poczuł się urażony, dotknięty, że go zrównał z innymi, zaniepokojony, że chce zostać sam, że jego wysyła w świat, jakby niepotrzebnego. Nic nie odpowiedział, ale zaciął się wewnętrznie. – Nie będę prosił o to, żeby zostać. Jak On tak chce, to niech tak będzie. – Położył się spać. Najpierw nie mógł zasnąć, przewracał się z boku na bok. Dokuczały mu po kolei wszystkie kamyki, nie mógł sobie znaleźć wygodnego oparcia pod głowę. Ale po fali żalu do Jezusa zaczął się zastanawiać nad tym, co usłyszał. Nie, nie miał zamiaru wykręcać się od tego polecenia, nie tylko ze względu na Jezusa, ale i na resztę. Iść trzeba. Tylko co to znaczy przygotować ludzi na przyjście Jezusa? Co im powiedzieć? Do kogo się zwrócić? Do starszego z synagogi? Jakich ludzi przygotować? Gdzie? W synagodze? Na rynku? Nie wyobrażał sobie. I kogo wziąć ze sobą? Kogo zabrać? Jana? Jana lubił najbardziej, choć czasem mu to przeszkadzało, że takie dziecko między nimi się plącze. Zresztą Jezus na pewno zostawi Jana przy sobie. To byłoby śmieszne, gdyby takie młodziutkie chłopię miało iść nauczać. Mateusza? Za sprytny. Judasza? Zbyt wielki polityk. Tomasza? Chłopski filozof. Nie wiedział. Zasnął dopiero nad ranem, gdy zaczęło już szarzeć. Śniły mu się bez przerwy jakieś dziwne rzeczy. Obudzono go jako ostatniego. Wstał niewyspany i rozdrażniony. Chciał pokryć to nonszalancją. Wychodziło jakoś niezdarnie. Czuł piasek pod powiekami, ręce mu drżały. Albo mu się zdawało, albo faktycznie atmosfera przy posiłku była napięta, inna niż zazwyczaj: ludzie milczeli, pogrążeni w swoich myślach, lub też nadrabiali miną, udawali wesołość. Nie było zwyczajnych śmiechów i żartów. Przypuszczał, że wszyscy przeżywają to samo, co on. Za chwilę trzeba będzie iść. Wciąż nie mógł rozstrzygnąć, kogo zabrać ze sobą. Rozglądał się ukradkiem i selekcjonował. Wreszcie się zdecydował. Po posiłku, po skończonej modlitwie, podniósł się ciężko, podszedł do Jana i powiedział:
– Pójdziesz ze mną.
Udawał, że nie spostrzegł zaskoczenia w jego oczach. Krótko pożegnali się z Jezusem i z resztą.
Długi czas szli bez słowa. Czuł, że Jan chce coś powiedzieć, ale z szacunku dla niego nie przerywa milczenia. Wreszcie zwrócił się sam do niego:
– Tylko pamiętaj, że ty będziesz mówił.
– Ja? – usłyszał zdziwiony, przerażony głos.
– Ty – odpowiedział szorstko.
Zapadło milczenie.
Stawiał sobie pytanie, o czym ludziom należy powiedzieć, co im przekazać. Odczuwał całą swoją bezradność wobec słowa. Nie umiał przemawiać. Przecież nigdy tego nie robił. Nie bardzo nawet chyba umiał rozmawiać. No, bo zresztą, kiedy była do tego sposobność? Wciąż przy tej harówce bez końca. To co umiał, to rozkazywać, kierować robotą na łodzi. Nawet chętnie z nim ludzie pracowali, bo chociaż – jak mówili – jest twardy, to jednak zna się na swoim rzemiośle i każdy przy nim wie, co do niego należy. I nagle zatęsknił za tamtymi czasami. – I po cóż mi było odchodzić od swojej roboty, w co mi przyszło się bawić: w wędrownego nauczyciela – westchnął. Przepadło. Teraz trzeba iść.
Szli, nic nie mówiąc. Ale nie potrafił znieść takiej sytuacji. Wybuchnął pytaniem:
– No i co ty im będziesz opowiadał?
Spostrzegł, że Jan prawie czekał na to odezwanie.
– Może bym im powiedział, że Nauczyciel uzdrawia.
W pierwszej chwili pomysł spodobał mu się, zaraz jednak zobaczył w nim jakąś niedorzeczność. Jeszcze nie wiedział, na czym polega, ale coraz bardziej utwierdzał się w tym, że to fałszywa droga.
– To prawda, Jezus uzdrawia. Tak, tylko czy na tym ma polegać przygotowanie? Nie! – zawyrokował krótko.
Jan zamilkł. Szli dalej pogrążeni w myślach. Przyszło mu do głowy, że Jan na pewno czuje się dotknięty. Podjął więc znowu, jakby się usprawiedliwiając:
– Pomyśl, przecież trzeba ludziom powiedzieć, o czym Jezus naucza. To jest najważniejsze: czego On chce od ludzi. A nie to, że uzdrawia.
Znów zamilkł. Wiedział, że Jan zdaje sobie sprawę z jego niezadowolenia i czeka na jakieś propozycje, ale na razie nic nie przychodziło mu do głowy. Jakieś poczucie uczciwości, lojalności wobec Jezusa nakazywało mu powiedzieć ludziom to, co jest dla Niego najważniejsze. Ale co jest w nauce Jezusa najważniejsze? Aż wreszcie zaskoczyło go to pytanie, które przed nim nagle wyrosło. Dlaczego poszedłem za Jezusem? Dlaczego dzień za dniem chodzę z Nim, zamiast łowić ryby i zarabiać pieniądze? Po prostu dlatego, żeby Mu pomóc. Ale przecież nie tylko dlatego. Dlaczego jeszcze? Bo ma rację. Bo to, co mówi, jest słuszne. Bo tak trzeba żyć, jak On mówi. Ale co Jego zdaniem w życiu jest najważniejsze. Znów wrócił do tego samego pytania, z którego wyszedł. Po raz pierwszy próbował te wszystkie nauki Jezusa sprowadzić do jakichś prawd podstawowych, do najważniejszych przykazań. Po raz pierwszy usiłował to, co słyszał od Jezusa, ująć w jakieś własne słowa. Słowa, które by zrozumieli jego przyszli słuchacze.
Koło południa zobaczyli na horyzoncie miasteczko, do którego zdążali. Prawie odruchowo zwolnili kroku. Z ociąganiem zaczęli wchodzić w zabudowania.
Minęli pierwsze domostwo. Nikogo nie było w obejściu. W następnym też było pusto. Nagle doleciały do nich kobiece głosy. Za zakrętem ujrzeli kobiety piorące bieliznę przy źródle. Trochę mu wstyd było, że on, mężczyzna, będzie zwracał się do kobiet. Ale się przemógł. – Jak mam być uczniem Jezusa, to mam postępować tak jak On – zganił siebie. Podszedł energicznie z Janem ku kobietom. Zobaczywszy ich przestały prać, podniosły głowy, patrzyły z ciekawością, uśmiechały się.
– Pokój wam – pozdrowił je.
– Pokój, pokój – odpowiedziały skwapliwie.
– Szukacie kogoś – zagadnęła jedna z nich. – Kogoś z naszych?
– Nie, myśmy… no… Pewnie, a gdzie są?
– W robocie. A co chcecie?
– Myśmy chcieli powiedzieć, że za parę dni przyjdzie do was Jezus z Nazaretu.
Sam nawet nie spostrzegł, jak to, co mu się zdawało górą nie do pokonania – rozmowa z obcymi ludźmi – zaczęło się rozwijać. Początkowo jeszcze nieufne spojrzenia towarzyszyły ciekawym pytaniom, ale prędko zniknęła obcość. Za chwilę rozmawiali jak ludzie, którzy się znają od lat i którzy mają sobie dużo do powiedzenia po długim niewidzeniu. Zaskoczył go Jan. Z takim zapałem i tak interesująco potrafił opowiadać, aż mu zazdrościł. Na Janie skupiła się uwaga kobiet, tym bardziej, że naraz okazało się, iż tym, o kim słyszały, jest Chrzciciel. I gdy zaczęły wypytywać o niego, Jan zarzucił je szczegółami. Nie omieszkał przy tym dodać, że był jego uczniem. To już wprawiło kobiety w uniesienie. Z wypiekami na twarzy wpatrywały się w niego, dopytując się zwłaszcza o powody, dla których Herod skazał Chrzciciela na śmierć. Jan pełen przejęcia opowiadał:
– To chodziło o to, że on ma żonę swojego brata. Chrzciciel publicznie o tym zaczął mówić, a w końcu przyszedł do samego Heroda, ażeby mu to w oczy powiedzieć. No i Herod go uwięził. Bo Chrzciciel groził: „Nie godzi ci się jej zatrzymywać”. I chciał go Herod pozbawić życia, jednak lękał się tłumu, bo wszyscy uważali Chrzciciela za proroka.
Słuchał tego, co Jan mówił, dość rozbawiony: właśnie przez ten naiwny sposób formułowania zdań. Ale przecież najważniejsze, że kobiety były głęboko zainteresowane. A Jan mówił dalej:
– A gdy przyszedł dzień urodzin Heroda, wtedy tańczyła córka Herodiady wobec gości i Herodowi bardzo się spodobała. I on przysiągł, że da jej, o cokolwiek poprosi. A matka namówiła ją, żeby poprosiła o głowę Chrzciciela. I król zmartwił się. Ale ze względu na przysięgę i na tych, którzy ją słyszeli, kazał ściąć go w więzieniu. I przyniesiono jego głowę na misie i oddano dziewczynie, a ona zaniosła ją swojej matce. A jego uczniowie wzięli ciało i pogrzebali je. I wtedy przyszli, i opowiedzieli o tym wszystkim Jezusowi. – Jan skończył przejęty i patrzył teraz na zasłuchane kobiety.
– Wy mówicie, że to Jezus jest tym, którego on zapowiadał? – spytała któraś.
– Tak. Ja jestem tego świadkiem – zawołał Jan z dziecinną dumą. – Byłem przy tym, jak Chrzciciel powiedział o Jezusie: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata”. Słyszałem, jak mówił do faryzeuszów, gdy przyszli do niego, że on zapowiada przyjście większego od siebie: Tego, któremu nie jest godzien rozwiązać rzemyka u Jego sandałów.
Wieczorem, gdy z pracy wrócili mężczyźni, musiał Jan z kolei im powtarzać prawie dosłownie to samo, co opowiadał przed południem. Kobietom to zresztą wcale nie przeszkadzało. Słuchały tak, jakby to wszystko po raz pierwszy w życiu dochodziło do ich uszu. Pozostali pomiędzy tymi ludźmi przez parę dni. Trochę pomagali im w robocie, ale przede wszystkim opowiadali. Okazało się, że słuchano najchętniej opowieści o zdarzeniach, których oni sami byli świadkami, przede wszystkim o tym, jak Jezus uratował przed kamienowaniem jawnogrzesznicę, o uzdrowieniu sługi setnika rzymskiego, a oprócz tego przypowieści, zwłaszcza przypowieści o Samarytaninie, który zaopiekował się poranionym Żydem, o niewdzięcznych ludziach zaproszonych na gody. We wsi przyjmowano ich bardzo gościnnie, nie chciano wypuścić. Nocowali po domach to tu, to tam. Zapraszani byli na wieczorne posiłki przez rozmaitych ludzi.
Do Jezusa wrócił z Janem jako jeden z pierwszych. Stopniowo wracali i inni uczniowie. Przeważnie zachwyceni, szczęśliwi, radośni, opowiadali o swoich sukcesach. Przechwalali się jedni przed drugimi, czasem w obecności Jezusa, ale najchętniej wtedy, gdy Jezusa nie było przy nich. Byli przekonani, że to nie jest ich ostatnia wyprawa, dlatego wzajemnie wypytywali się, co koniecznie trzeba powiedzieć, co najlepiej jest przyjmowane, czego ludzie najbardziej chcą słuchać. Sprawdzało się prawie w każdym przypadku, że wszyscy najczęściej dopytują się o Jana Chrzciciela. Przekonali się, jak jego sława była ustalona w całej Palestynie. Stwierdzili, że jego imię jest jakby sygnałem wywoławczym czegoś wielkiego, radosnego, jakiejś jasnej przyszłości, a z drugiej strony – protestem przeciw niesprawiedliwości. Ustalili, że jego osoba stanowi najlepsze przejście do opowiadania o samym Jezusie.
Teraz już nie żałował, że zdecydował się na apostołowanie – jak to sobie zaczęli nazywać. Przejął znowu inicjatywę, znowu on wyznaczał, znowu on upominał i polecał, znowu uzgadniał, godził, uspokajał. Jezus i to zadanie jemu przekazał.
Ale nie to było najważniejsze. Najważniejsze dla niego było odkrycie, że może przemawiać, że umie mówić, i to mówić przekonująco, porywać uwagę słuchaczy. Tu musiał przyznać, że brał pełnymi garściami z tego, co opowiadał Jezus, że posiadał zanotowane w swojej pamięci nie tylko przypowieści, ale drobne szczegóły, zwroty, pojedyncze słowa, które teraz z powodzeniem mógł stosować. Aż się przyłapał na stwierdzeniu, że gdyby Jezusa kiedyś brakło, to on mógłby się bez Niego znakomicie obejść.
W nawale nowej pracy, która nagle zwaliła mu się na głowę, nie przestał zwracać uwagi na samego Jezusa. Te parę dni ich nieobecności – a samotności Jezusa – niewiele dały. Nauczanie, a przede wszystkim bezustanny kontakt z ludźmi przychodzącymi do Niego w najróżniejszych sprawach, wyczerpywały Jezusa coraz bardziej. Ale i On zdawał sobie z tego sprawę i próbował łapać oddech. Po prostu, gdy już nie był w stanie udźwignąć tego ludzkiego ciężaru, wtedy prosił go, by Mu uczniowie pomogli się wymknąć. On te ucieczki z największą ochotą przygotowywał. Albo gdzieś w góry, albo przynajmniej na drugą stronę jeziora. Szło mu to zgrabnie. Ale dopiero potem, bo na początku tego nie umiał. Był wbrew temu, co o nim mówiono, po prostu za miękki.
Pamiętał jedną z pierwszych niezdarnych ucieczek, która o mało co nie skończyła się tragicznie. Tym bardziej się tego wstydził, że to miało miejsce na jego jeziorze, na Genezaret. O mało nie utopił Jezusa i siebie. Chociaż na dobrą sprawę nie bardzo – wtedy przynajmniej – widział wyjście z tej sytuacji, w której się nagle znalazł. Jezus był przemęczony. Już nie był w stanie nie tylko przemawiać, ale nawet odpowiadać na pytania. Spostrzegł to dopiero wtedy, gdy Jezus podszedł do niego i już prawie szeptem powiedział:
– Przeprawmy się na drugi brzeg.
Pomysł, którego dotąd nie stosowali, ażeby umknąć przed napierającymi tłumami. Czy Jezus powiedział to nazbyt nieostrożnie, czy on sam wydał rozkaz zbyt głośno, dość, że ludzie się zorientowali w ich zamiarach. Rzucili się za nimi. On był zbyt zajęty samym Jezusem, by wybierać jakąś porządniejszą łódź, a co ważniejsze, by opanować sytuację. Przestraszony stanem, w jakim znajdował się Jezus, pomógł Mu ułożyć się na dziobie pierwszej lepszej krypy. Głowę oparł Mu o zwój lin. Wtedy dopiero spostrzegł, że łódź natychmiast przykryła szarańcza ludzi. Zaczął im tłumaczyć, że płyną również inne łodzie na drugi brzeg, żeby przeszli przynajmniej częściowo do tamtych łodzi. Jakby mówił do ściany. Nikt się nie ruszył. Nic nie pomagało. Najchętniej brałby po kolei za łeb i wrzucał do wody. Ale nie chciał awantury. Po prostu nie chciał budzić Jezusa. Rzucił mimochodem oczami na niebo. Wydawało się spokojne. – Może się uda – pomyślał. Przepchnął się do steru. Teraz tylko jak najprędzej oderwać się od brzegu. Umknąć tym, którzy wciąż, brnąc przez wodę, czepiają się łodzi, gramolą się przez burtę, nie interesując się niczym, tylko tym, by być tam, gdzie Jezus. Ruszyli, nabierając ospale szybkości. Odetchnął. Popatrzył na dziób łodzi. Jezus spał.
Rozejrzał się po łodzi, za której sterem usiadł. I dopiero zobaczył, jaka jest sytuacja. Łódź była stara, wielka, płaskodenna, przeznaczona do przewożenia ludzi, kiedyś solidna, teraz zmurszała i przegniła, niereagująca prawie wcale na ster, wypełniona ponad granice wszelkich możliwości, tak że brzegi niemal dotykały lustra wody. – Dopóki jest spokojnie – pomyślał. Nie, nie chciał nawet myśleć. Nawet gdyby nie było burzy. Gdyby nagle ludzie przesunęli się choć trochę na jedną stronę tej łodzi. Szaleństwo. Ale na takie rozważanie było za późno. Może się uda. – Ta banda oczywiście nie zdaje sobie z niczego sprawy – patrzył z goryczą na zadowolony tłumek. Na szczęście pomiędzy nimi było paru jego ludzi. Już widział, jak bez nawoływania rozpinali żagiel, usiłowali zamocować wiosła w spróchniałych zaczepach. Obserwował te ich poczynania i skóra mu cierpła na grzbiecie. To był gorszy grat niż przypuszczał.
Naraz smagnął go ostry powiew. Rozejrzał się. Wodę, dotąd gładką jak lustro, ściął nagle wiatr drobniuteńkimi falkami. Niebo już było prawie do połowy pokryte niskimi chmurami. Poczuł, jak jeży mu się włos na głowie. Szła burza. Jeszcze odrobina nadziei, że może przejdzie bokiem. Jeszcze jedno spojrzenie. Jeszcze zatrzymał się na obserwacji szybkości nadciągających chmur, jeszcze sprawdził kierunek wiatru i już wiedział, że stało się. Nieraz to przeżył. Burza spadała na to jezioro nagła jak sęp. O powrocie nie było mowy. Wiatr wiał właśnie od strony, z której się oddalali. Powrót to byłoby płynięcie pod wiatr, beznadziejna walka. Jeszcze chwilę zdawało mu się, że może potrafią przeskoczyć jezioro, zanim wybuchnie nawałnica. Ale już był pewny, że nie zdążą. Czekał z przerażeniem na to, co teraz będzie. Zdołał jeszcze wrzasnąć, by ściągali żagle z masztu, gdy uderzył wiatr. Zaczęło się. Byli mniej więcej na środku jeziora. Całą uwagę skoncentrował na tym, by utrzymać łódź dziobem do fali, która rosła w oczach. Ale to było tylko odwlekanie katastrofy, jaka musiała nastąpić. Nie mieli żadnych szans na ratunek. Łódź już gwałtownie nabierała wody. Krzyknął jeszcze:
– Wylewać wodę! – chociaż wiedział, że to i tak nie ma znaczenia. Ot, byle dać ludziom jakieś zajęcie, uratować ich od paniki. Granatowe chmury pokryły całkiem niebo. Zapanowała ciemność. Przestał prawie dostrzegać Nauczyciela. Dlaczego On tak leży bez ruchu? Czy to możliwe, że wciąż śpi? A może zemdlał? Huśtawka rozkręcała się na dobre. Wzrastał ryk fal. Łódź wspinała się ciężko na piętrzące się góry wodne, trzeszcząc niemiłosiernie, by potem spadać bezwładnie w dół. Rozbryzgi przykrywały ludzi. Bał się, że jeszcze chwila i łódź zacznie dziobem nabierać wody. A wtedy fala po prostu Jezusa spłucze. Najchętniej poszedłby tam, by Go zbudzić, osłonić, uratować, gdy łódź zacznie tonąć. Ale to wszystko nie miało sensu. Steru nie wolno mu było teraz nikomu oddać. Trzymał zaciśniętymi dłońmi wyrywający się drąg, patrząc z rozpaczą w ciemność. Wiatr zatykał mu oddech. Musiał odwracać głowę, aby złapać trochę powietrza. Woda zalewała mu oczy. Ludzie chyba jeszcze nie całkiem zdawali sobie sprawę z grożącego im niebezpieczeństwa. Bał się, że gdy sobie to uświadomią, wtedy wszystko najgorsze może się zdarzyć natychmiast. Posłyszał najpierw płacz dziecka i wtedy wybuchła panika. Płacze, krzyki, lament. Wiedział, że koniec się zbliża. Zawołał jeszcze:
– Obudźcie Nauczyciela!
I nagle jakby sobie dopiero przypomnieli, że On jest między nimi. Widział, jak rzucili się na dziób łodzi, żeby Go budzić i szukać u Niego ratunku. Czekał, czy przy następnym zjeździe po fali przeciążony przód zostanie zalany wodą, która pochłonie łódź i ludzi. Ale łódź okazała się silniejsza, niż mu się zdawało. Wytrzymała i tę próbę. Jeszcze jedna fala i jeszcze jedna. Napięty do ostateczności, oczekując najgorszego, nawet nie zauważył, że wichura ustała. Zaczęło się rozjaśniać. Morze, wciąż jeszcze rozkołysane, powoli uciszało się. Wyszło słońce. Własnym oczom nie dowierzał. Patrzył na wpół przytomnie, jak ludzie rzucali się sobie w objęcia. Cieszyli się jak dzieci. Wykręcali odzienie z wody. Powoli przychodził do siebie. Opadało z niego napięcie. Dopiero teraz uświadomił sobie, że przecież nieraz tak bywało na tym jeziorze. – Nie na darmo rybacy mawiali o nim, że kapryśne jak młoda panna – mruknął do siebie. – Jeszcze raz spłatało mi figla. No i jeszcze raz się udało. Gdyby tak chwilę dłużej wiało. – Nie chciał myślami wracać do tego, co przeżył. Na dziobie trwał hałas. Teraz dopiero się tym zainteresował i zaczął wołać, by ludzie powrócili na swoje miejsca, bo się wszyscy potopią. Ale hałas nie ustawał. Zniecierpliwiony wrzasnął:
– Co się tam dzieje?!
Wreszcie ktoś podszedł z wyjaśnieniami:
– Zbudziliśmy Go, wołając: Panie, ratuj nas, bo giniemy! A On, gdy się ocknął, wyciągnął rękę i zakrzyknął: Milcz! Zamilknij! I burza uciszyła się.
W miarę jak tamten pełen zachwytu opowiadał, patrzył na niego coraz bardziej wściekły. – Jeszcze jeden entuzjasta. – A wy byście Go wszyscy zamordowali z miłości. Po coś wchodził na łódź, baranie, skoro była pełna – chciał mu powiedzieć, ale tylko machnął ręką i odwrócił się. Nie mógł się doczekać, kiedy przybiją do brzegu i kiedy będzie mógł odczepić się od tej hołoty. Wiedział tylko jedno, że na drugi raz będzie mądrzejszy i nie będzie się z nikim patyczkował. Przekonał się dokładnie, czym grozić może takie ustępowanie.
Ale to wydarzenie zaniepokoiło go z innego powodu. Jeżeli Jezus potrafił spać w czasie takiej burzy, jeżeli musieli Go dopiero budzić, to znaczy, że jest wyczerpany bardziej, niż mu się zdawało. Jak długo może On jeszcze w takim stanie żyć. Niech się rozchoruje na dobre albo, nie daj Boże, umrze. Co wtedy z nami, co wtedy ze mną? Wracać do domu? Jak się będę mógł swojej rodzinie na oczy pokazać. Co wtedy dalej robić. Dokąd iść. I czy kapłani potrafią o mnie i o nas zapomnieć. – Czuł się bezpieczny przy Jezusie. Ale perspektywa samodzielnego działania napawała go paniką. Poprzednie pomysły o samodzielności czy niezależności od Jezusa wydały mu się teraz zupełnie śmieszne. Tym bardziej postanowił oszczędzać Nauczyciela.
Nie zawsze było w pobliżu jezioro. Nie zawsze byli w stanie oddalić się gdzieś na pustkowie. Z czasem nauczył się i w takiej sytuacji przychodzić Jezusowi z pomocą. Zarządzał, aby uczniowie otaczali Go ciasnym szpalerem i nie dopuszczali nikogo. Niekiedy Jezus się bronił przed tymi jego drakońskimi metodami. Pamiętał dobrze jeden taki wypadek, gdy Jezus posłyszał, że jakieś niewiasty proszą, by On choć rękę swoją położył na ich dzieci. Tłumaczyły, że nie musi nic mówić. Przyrzekały uczniom, że one o nic nie będą prosiły. Niech On tylko rękę swoją na nie położy. A gdy oni zgodnie z poleceniem i powołując się na rozkaz jego – Piotra – zabraniali podchodzić im do Jezusa, Nauczyciel sprzeciwił się: „Dajcie im spokój, a nie wzbraniajcie im przychodzić do mnie: takich jest bowiem Królestwo Niebieskie”. – Ale bywało, że i na to nie miał siły.
Jeszcze bardziej niż takie sytuacje zaczęły go niepokoić wizyty dziwnych ludzi. Wizyt było zawsze dużo i przyjaciół, i wrogów, których i Jezus znał, i Jego uczniowie. Ale to były inne wizyty, nieznajomych mu ludzi, tajne: na osobności. Najczęściej nocą. Jezus nie zapraszał go na te spotkania, o co czuł do Niego wyraźny żal i pretensję. Długi czas go to nie interesowało. Przychodzą – wolno im. Każdy ma jakieś swoje sprawy. Że o takich późnych porach? No, może to mu się nie bardzo podobało, ale w końcu każdy ma swoje przyzwyczajenia. To jego nastawienie uległo zmianie. Zaczęło się od nocnej wizyty krewnych Jezusa. Przybysze zastrzegli się, że nie życzą sobie, by ktokolwiek z uczniów brał udział w tym spotkaniu. Nie posłuchał tego żądania. Jakoś mu się nie podobali. Zaciekawiło go, po co przyszli. Niezauważony podszedł tak blisko, jak tylko to było możliwe. Zobaczył ich, jak zamknęli Jezusa kołem. Zaczęli mówić. Nie słyszał wszystkiego. Mówili dość cicho. Najwyraźniej obawiali się, że ktoś może podsłuchiwać. Spostrzegł, żę byli bardzo uprzejmi. Dosłyszał, jak Mu tłumaczyli:
– Idź do Judei, aby tamtejsi zwolennicy Twoi zobaczyli dzieła, których dokonujesz.
Aż się zdziwił. Czyżby oni wreszcie uwierzyli w Jezusa. Ale był w ich mówieniu jakiś ton, który go niepokoił. To za słodkie, a przy tym za niebezpieczne: namawiają Go do Judei, a przecież powinni o tym wiedzieć, że tam najwięcej wrogów, największe zagrożenie dla Jezusa. Jezus się opierał. A oni konsekwentnie wciąż do tego samego wracali. Wreszcie dobiegło go zdanie wypowiedziane przez któregoś z nich podenerwowanym, podniesionym głosem:
– Nikt nie czyni czegokolwiek w skrytości, kiedy sam chce być na widoku. Gdy dokonujesz takich rzeczy, daj poznać światu.
Zapanowała cisza. – Teraz kolej na Jezusa – pomyślał. Był zaniepokojony, co im Jezus odpowie. Milczenie trwało krótko. Jezus zaczął mówić wolno, cichym głosem, tak jakby się za nich wstydził, że z tym przyszli:
– Mój czas jeszcze nie nadszedł. Dla was zawsze jest właściwa pora. Idźcie wy na święto.
A więc przejrzał ich. – Od początku mi się te słodkości nie podobały – myślał podniecony. Tymczasem Jezus dalej mówił już twardym głosem:
– Świat nie może was znienawidzić, ale mnie nienawidzi, bo ja daję o nim świadectwo, że złe są jego uczynki. Ja nie pójdę na to święto, bo mój czas się jeszcze nie wypełnił.
Najwyraźniej zrozumieli, że Jezus odkrył ich intencje i że to jest Jego ostatnie słowo, że szkoda się targować, nie mają co liczyć na jakieś ustępstwo, bo wściekli odeszli w ciemność. Ledwie uskoczył, aby nie wpadli na niego.
To wydarzenie utwierdziło go w dotychczasowym stanowisku: – Nie wolno nam iść do Jerozolimy. Nie wolno pod żadnym pozorem dać się wciągnąć w tę pułapkę.
W pierwszej chwili ucieszył się z takiego obrotu rzeczy. Ale potem pojawił się niepokój: czy to znaczy, że szczury uciekają z tonącego okrętu? Rodzina zaczyna się odwracać od Jezusa. A nawet działa na Jego szkodę. A przecież był czas, że Nim się szczycili. Oni z pewnością wiedzą lepiej. Czyżby to więc znaczyło, że aż tak jest źle z Jezusem? Z nami?