A więc podsłuchiwał. Z czasem zaczął lepiej odróżniać wrogów od przyjaciół. Przekonał się, że przyjaciółmi Jezusa bywali i faryzeusze, i uczeni w Piśmie; i na odwrót – tacy, którzy wciąż z Nim chodzili, udając Jego wiernych uczniów, okazywali się drapieżnymi wilkami. – To nie sprawa ciekawości, tylko troska o Jezusa – wciąż się tłumaczył przed samym sobą. – Ja muszę wiedzieć, jak jest naprawdę. – Uważał, że miał nie tylko prawo, ale i obowiązek być dobrze zorientowany w tym, co się dzieje. Choćby tyle, kto jest kto. Kto przynosi prawdziwe, a kto fałszywe informacje. Kto radzi dobrze, a kto radzi źle. Komu można zaufać. Jaka jest sytuacja w Jerozolimie. Ale chociaż powoływał się wciąż na to, że jest odpowiedzialny za bezpieczeństwo Jezusa, to naprawdę pierwszy, najważniejszy powód był inny: strach. Strach o siebie. Owszem, o Jezusa też. Ale, jak się wciąż usprawiedliwiał: – On sobie poradzi, a co ze mną? – nie chciał ginąć.
W miarę jak przysłuchiwał się wieściom dostarczanym Nauczycielowi przez rozmaitych ludzi, wzrastał w nim lęk. Sytuacja Jezusa i wszystkich Jego uczniów wyglądała niebezpiecznie. A Jezus, ku jego zdumieniu, jakby nie chciał o tym wiedzieć albo niewiele sobie z tego robił. Tym bardziej ta lekkomyślność Jezusa była podnietą do zachowania ostrożności, do podsłuchiwania. Metody były bardzo proste. W czasie rozmowy Jezusa z przybyszami przychodził pod pozorem, że ma coś ważnego do załatwienia, że musi o coś spytać, że potrzebuje Jego decyzji. To było tylko w tym wypadku, gdy nie znajdował innej możliwości dojścia do Niego. W normalnych warunkach starał się ukryć w jakimś dogodnym miejscu, skąd mógłby widzieć i słyszeć wszystko, co się dzieje.
Na podstawie tak zdobywanych wiadomości powoli wyrabiał sobie ocenę sytuacji, w której znalazł się Jezus. Najwyraźniej Świątynia była coraz bardziej zaniepokojona Nauczycielem. Kapłani liczyli się z Jego ponownym przybyciem do Jerozolimy, ale pomiędzy nimi istniały dwie grupy: jedni chcieli Jego przyjścia, aby na własnym terenie rozprawić się z Jezusem, drudzy uważali, że Jezus po wejściu do Jerozolimy będzie w stanie zagarnąć władzę. Ci chcieli za wszelką cenę powstrzymać Go od przyjścia do stolicy i zlikwidować w jakiś sposób na prowincji. I to rozwiązanie zyskało poparcie Najwyższej Rady. Nie wiedział tylko, jak oni to mają zamiar przeprowadzić. To, co zaczęło się wokół nich dziać, potwierdzało wszystkie informacje.
Najpierw dochodziły do niego opinie, że Jezus jest niespełna rozumu. Początkowo na to nie zwrócił uwagi. Ot, ludzie mówią, to i przestaną mówić. Stało się coś przeciwnego. Oszczerstwa nie tylko nie zanikały, lecz potęgowały się. Aż przybrały kształt straszliwy: że Jezus jest opętany przez diabła. I wtedy zrozumiał, że to nie ludzkie gadanie, ale akcja zorganizowana przez faryzeuszy, którzy po synagogach Galilei te wiadomości rozprzestrzeniali.
Jak to się mogło skończyć, przekonał się dopiero pewnego wieczoru. Dano im znać, że do synagogi przybyli faryzeusze z Jerozolimy i nauczają, że Jezus jest opętany i mocą Belzebuba, księcia czartowskiego, wyrzuca czarty. Miasteczko w mgnieniu oka podzieliło się na zwolenników Jezusa i Jego przeciwników. Ludzie otaczający Jezusa zareagowali oburzeniem. Mogło lada chwila dojść do rozruchów. Jezus zorientował się, jakie niebezpieczeństwo nad nimi zawisło, i nie dał się sprowokować. Zdecydował, żeby wejść do któregoś domu i w ten sposób zapobiec awanturze. Gdy podniecenie minęło, Jezus zwrócił się do niego, najnormalniej w świecie, aby wziął kogoś ze sobą, poszedł do synagogi i zaprosił uczonych w Piśmie przybyłych z Jerozolimy. Niech przyjdą tutaj do nich do domu. Powiedział to, ot tak, jakby mu kazał iść kupić chleba.
Spłoszył się. Jezus to zobaczył i dodał, ż On chętnie sam by tam się udał, ale – po pierwsze – do synagogi Go nie wpuszczą, a po drugie – mogłoby dojść do jakichś niepotrzebnych zamieszek. Odpowiedział Jezusowi, że szkoda ich zapraszać, bo i tak nie skorzystają z zaproszenia. Ale ostatecznie poszedł. Wziął dwóch uczniów ze sobą. W synagodze przyjęli go wrzaskiem. Nie dał się wyprowadzić z równowagi. Wyłożył spokojnie propozycję Jezusa. Najpierw ją z pogardą odrzucili, ale gdy skwitował ich odmowę stwierdzeniem, że się boją, wtedy któryś z nich ujął się ambicją i oświadczył, że pójdzie.
I tak powrócił z gromadą ludzi z synagogi. Do domu wkroczyli jednak tylko uczeni z Jerozolimy. Na więcej nie było miejsca. Podziwiał ich odwagę. Ale szybko zrozumiał tę taktykę: weszli, by zbuntować zwolenników Jezusa – od samego początku do końca zwracali się nie do Jezusa, lecz do Jego słuchaczy. Nie byli to jednak najmądrzejsi przeciwnicy. Gdy skończyli, zaczął mówić Jezus. Tak po swojemu, powoli, tłumacząc cierpliwie:
– Jakże to szatan może wyrzucać szatana? Jeśliby królestwo rozdarła niezgoda, nie może się ostać królestwo takie. I jeśliby dom rozdzierany był niezgodą, nie będzie mógł się ostać taki dom. Jeżeli więc szatan powstał przeciw samemu sobie i rozdarła go niezgoda, to także ostać się nie może i przyszedł nań koniec. Przecież nikt nie może, wszedłszy do domu mocarza, zagrabić sprzętu jego, jeżeliby jego samego wpierw nie związał: a wtedy dom jego ograbi.
Wszyscy, którzy to usłyszeli, zaczęli klaskać, śmiać się. Pokazywali palcami uczonych jerozolimskich, aż ci, widząc, co się dzieje, wymknęli się z izby. Atmosfera rozładowała się. Ludzie zaczęli się rozchodzić.
Tylko że podobnych sytuacji było coraz więcej. więcej pewnymi różnicami. Prowincjonalni faryzeusze i uczeni w Piśmie nie dążyli do spotkań z Jezusem i do rozmów z Nim. Wiedzieli, że nie dorównają Mu w umiejętności prowadzenia dyskusji. Cały wysiłek skupiali na niszczeniu Jezusa, zanim On przybył na ich teren. I ta akcja przynosiła rezultaty. Pamiętał, jak było z Gerazą. Po wypędzeniu złych duchów z opętanych przyszła delegacja mieszkańców tego miasteczka z prośbą, by Jezus do niego nie wchodził. Patrzyli na Niego nie jak na proroka, ale na księcia czartowskiego, który ma władzę nad wszystkimi szatanami. Faryzeusze znali swoje owieczki i umieli do nich znakomicie trafiać. Wyśmiewali Jezusa i lżyli w najróżniejszy sposób i wciąż szermowali najstraszniejszą bronią, że Jezus jest opętany przez czarta. Wykpiwali największe cuda i znaki, jakich Jezus dokonywał.
Pomysłowość tych prowincjonalnych rabbich była wprost zaskakująca i niewyczerpana, ale i niebezpieczna.
To było późnym wieczorem. Kolacja dobiegała końca, gdy sługa podszedł do niego i wyszeptał:
– Powiedz Nauczycielowi, że jacyś ludzie chcą z Nim rozmawiać.
Coś go wewnętrznie ostrzegło. Wstał ze swojego miejsca. Wyszedł na dwór – suchy, ostry wiatr pędził tumany kurzu – chwilę rozglądał się bezradnie w ciemnościach. Wreszcie zobaczył zwartą grupę mężczyzn. Podszedł.
– To wy do Jezusa?
Otoczyli go półkolem. Nikt z nich nic nie mówił. Poczuł przez skórę niebezpieczeństwo. Ale się nie uląkł. Spokojnie odczekał. Aż wreszcie usłyszał zaczepną odpowiedź:
– A ty kto, że się pytasz?
Starał się mówić powoli i wyraźnie, choć słyszał, że głos mu się załamuje ze zdenerwowania:
– Jestem jednym z uczniów. O co chodzi?
Po chwili napiętej ciszy usłyszał:
– Idź Mu powiedzieć, że bracia Jego i Matka Jego przyszli do Niego. Niech wyjdzie do nas na chwilę. Chcemy z Nim porozmawiać o ważnych sprawach.
Zaskoczyło go to całkowicie. Powiódł wzrokiem po ich twarzach. Nie znał nikogo. Nie przypominał sobie, żeby któregoś z nich widział kiedykolwiek na oczy. Tacy bracia? Kobiety żadnej nie zauważył. Więcej nic nie potrzebował wiedzieć, a równocześnie mógł się wycofać z honorem. Zawrócił w stronę domu. Dobiegło go wołanie któregoś z nich:
– Tylko niech tu przyjdzie sam. Świadków nie potrzeba.
Nie spojrzał nawet w ich kierunku. Przyspieszył kroku. Może nawet zrobił to za nerwowo, ale aż drżał z niecierpliwości, by uprzedzić Jezusa o niebezpieczeństwie. – Najwyraźniej chcą Go porwać – powtarzał sobie podniecony. W izbie niewiele się zmieniło. Jezus wciąż był otoczony ludźmi, którzy Go o coś pytali, którzy na Niego napierali. Z trudem przepchał się do Niego i zaczął mówić stłumionym głosem:
– Matka Twoja i bracia stoją przed domem, chcą się w Tobą widzieć. Ale… – miał zamiar mówić dalej, lecz Jezus przerwał mu ruchem ręki. Tak jakby wszystko wiedział. Jakby nie potrzebował żadnych objaśnień. Jakby był przy całej rozmowie.
Zdawało mu się, że Jezus wewnętrznie zastygł, że wie, w jakim celu ci ludzie przyszli. Patrzył wciąż na Jezusa. A Jemu twarz się zapadła. W sali uciszyło się. Ale Jezus opanował się już, podniósł głowę i, prawie się uśmiechając, zaczął mówić do niego:
– Któż jest matką moją i którzy są braćmi moimi? – I nagle podniósł się, wyciągnął rękę ku siedzącym wokół Niego uczniom i powiedział: – Oto matka moja i bracia moi. – A potem, jakby wyjaśniając, dodał: – Ktokolwiek by bowiem czynił wolę Ojca mego, który jest w niebiesiech, ten bratem moim i siostrą, i matką.
Później było pusto, samotnie i smutno. Nie spodziewał się, że ta próba porwania Jezusa przez Jego braci wywoła w Nim taki głęboki wstrząs. To chyba świadomość tego, że został sam, że nie rozumie Go rodzina, że odcięła się od Niego i jest Mu wroga, spowodowała, iż Jezus był wyraźnie przygnębiony, szukał w nich oparcia.
Tak było również w pobliżu Cezarei Filipowej. Padło nagle pytanie, którego dotąd Jezus nigdy im nie postawił:
– Za kogo mają mnie ludzie?
Zaskoczył go tym pytaniem. Zrobiło mu się przykro. Nie wiedział, co powiedzieć. Jako najprostszą odpowiedź widział nasuwające się na pamięć sformułowania faryzeuszy i Jego braci. Ale nie chciał Jezusa zranić. Uratowali go towarzysze, którzy pierwsi nie wytrzymali milczenia i zaczęli odpowiadać. Ale i oni najwyraźniej nie mówili wszystkiego, co myśleli. Nikt nie wspomniał o obłąkaniu albo o opętaniu przez szatana. Jezus słuchał, gdy wymieniali krążące o Nim opinie:
– Jedni za Jana Chrzciciela, drudzy za Eliasza, a inni za Jeremiasza albo za jednego z proroków.
Patrzył wciąż zaniepokojony na Jezusa, z niemym zdziwieniem. – Do czego Ty zmierzasz? Po co Ci to? Czego Ty chcesz?
Wreszcie skończyli. I wtedy padło następne pytanie:
– A wy za kogo mnie uważacie?
Ach, to tak, to o to Ci chodzi – pomyślał.
Zapadła cisza. Tego się nie tylko on sam nie spodziewał, ale tego najwyraźniej nikt z nich się nie spodziewał. Trwało milczenie. – Za moment popatrzy mi w oczy. – Spuścił wzrok. Stał tak chwilę, ale nie wytrzymał długo. Gdy podniósł głowę, zobaczył oczy Jezusa. Poczuł się tak, jakby Jezus jeszcze raz osobne pytanie skierował w jego stronę: A co ty, Szymonie, o mnie myślisz? Wiedział, że nie ma wyjścia; to on sam musi na to pytanie odpowiedzieć. Przecież on reprezentuje całą grupę. On został przez Jezusa ustanowiony jej wodzem. Ale jak to nazwać, jak wyrazić, jak ująć w słowa. Zaczął gorączkowo szukać jakiegoś określenia, które by najlepiej wyraziło to, co czuje, o czym jest przekonany – to, jak Mu wierzy, jak Mu zaufał.
I wtedy przyszły jak olśnienie te nazwy, których Jezus używał na określenie siebie samego. Nagle ujrzał ich trafność. Ale która z nich: Syn Człowieczy, Syn Boży, Mesjasz, Syn Dawidowy? Która najtrafniejsza? Wreszcie wyrzucił z siebie:
– Tyś jest Chrystus, Syn Boga żywego.
Opadło z niego napięcie. Rozejrzał się po towarzyszach, szukając aprobaty. W tej chwili usłyszał Jezusa, który wciąż się w niego wpatrywał:
– Błogosławionyś, Szymonie Bar Jona, bo ciało i krew nie objawiły tobie, tylko Ojciec mój, który jest w niebiesiech. A ja ci powiadam, że ty jesteś Opoką, a na tej Opoce zbuduję Kościół mój i bramy piekielne nie zwyciężą go. I tobie dam klucze Królestwa Niebieskiego: a cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebiesiech; i cokolwiek rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane i w niebiesiech.
Słuchał Jezusa zdziwiony. Każde słowo Nauczyciela słyszał wyraźnie, ale nie bardzo rozumiał, o co chodzi. Nie pytał o wyjaśnienie. Nie chciał wiedzieć. Bał się tych Jego słów prorockich. Zresztą Jezus też do tego tematu nie powracał.
Potem niejeden raz zastanawiał się, dlaczego Jezusowi na pytanie: A wy za kogo mnie macie? – odpowiedział: Tyś jest Chrystus, Syn Boga żywego. Trudno mu było ustalić, dlaczego to imię podał. Bo naprawdę, to nie wiedział, co o Nim myśleć. Chociaż był z Nim razem dzień w dzień. Patrzył na to, co On robi, słuchał tego, co On mówi. Zdawało mu się, że Go zna, jak nikt inny. Tysiąc razy stwierdzał, że Jezus jest prosty, bezpośredni, przyjazny, braterski. Ale czasem w tym, co robił, w tym, co mówił, ukazywał się jakby kimś innym. Odkrywała się Jego jakaś głębia tak wielka, że się w głowie kręciło. Kim jest naprawdę Jezus? Odpowiadał sobie na to pytanie: On jest prorokiem. To było na pozór najlepsze imię, którym można było Jezusa nazwać. Bo przecież zachowywał się tak, jak dawni prorocy. Odrzucał to, co z Objawieniem ludzie zrobili: wyrywał wszystkie chwasty, karczował pasożyty, zrywał, obcinał dzikie gałęzie, oczyszczał, plewił – tak jak to robi dobry ogrodnik. Jak prorocy. Jezus powracał do tego, co Bóg objawił Abrahamowi i Mojżeszowi: do największego przykazania miłości Boga i bliźniego. Tłumaczył ludziom wciąż, że na tym polega Zakon, a nie na ofiarach.
Aż nagle przełamał mu się ten obraz Jezusa-proroka. To było w Kafarnaum późną jesienią, gdy szli po raz pierwszy do Jerozolimy. Było zimno, jak rzadko w tym czasie. Siąpił deszcz. Zaproszono Jezusa do jednego z domów. Jezus już był sławny. Do tego domu, gdzie się zatrzymali, przyszli również uczeni w Piśmie, żeby z Nim rozmawiać.
Wiadomość o przyjściu Jezusa rozniosła się po mieście w sposób błyskawiczny i zewsząd naszło ludzi tak wielu, że nie można było wbić szpilki. Na początku był rejwach, hałas, krzyki, przepychanie się, zajmowanie miejsc, jakiś posiłek sporządzony naprędce przez gospodarzy, potem się to wszystko uciszyło i Jezus rozpoczął rozmowę. Jeszcze jakiś czas dochodziły hałasy tych, którzy usiłowali się wcisnąć do wnętrza albo przynajmniej wetknąć głowę w okno, by choć coś niecoś usłyszeć. Powoli i to się uspokoiło i można było bez przeszkód odbierać, co Jezus mówił. Ale to długo nie trwało, bo nagle doszły do niego jakieś nowe odgłosy, które mimo wyraźnych protestów ludzi broniących swoich zdobytych miejsc nie przygasały, lecz się gwałtownie natężały. Uchem przywykłym do wykrywania niebezpieczeństwa zaczął nasłuchiwać poczynania natrętów. Najpierw to była drabina, którą przystawili do ściany. Za chwilę jacyś ludzie wchodzili z trudem po drabinie na dach. Coś nieśli bardzo ciężkiego. Zaniepokoił się. Czyżby ktoś planował zamach na Jezusa? Cóż prostszego jak zrzucić na Niego jakiś kamień czy belkę z dachu? Rozglądał się po izbie nad możliwością przyjścia z pomocą Jezusowi. Sprawa była beznadziejna. Gdy dojdzie do paniki, ludzie zadepczą się na śmierć przy ciasnych drzwiach. Ale po chwili przyszła refleksja – taki zamach nie miałby sensu. Przecież tuż obok Jezusa siedzą uczeni w Piśmie. Potem naszły go znowu wątpliwości. A gdyby zamachowcy byli gotowi nawet poświęcić życie tych ludzi, byle tylko zgładzić Jezusa? A jeśli to ktoś obcy, ktoś trzeci, komu nie zależy na życiu uczonych – przelatywały mu najbardziej nieprawdopodobne przypuszczenia przez myśl. A tamci byli już na dachu. Słychać było ich ciężkie kroki. Z sufitu posypało się. Śledził pełen napięcia, z zadartą głową, co będzie dalej. Już nie tylko on. Wszyscy w izbie byli zaciekawieni i zaniepokojeni tym, co się tam dzieje. Z przerażeniem dojrzał, że zaczynają rozsuwać się płyty powały. Nie wytrzymał. Wstał i począł gwałtownie przepychać się w stronę Jezusa, by Go osłonić, wyrwać w razie potrzeby czy jakoś pomóc. Nagle zobaczył w powiększającej się szparze twarz i usłyszał głos:
– Spuścimy wam sparaliżowanego. Nauczycielu, uzdrów go.
Napięcie opadło. Zaczął się nerwowo śmiać, a wraz z nim wszyscy zgromadzeni. I rozpoczęła się akcja spuszczania człowieka leżącego na łożu. Niewiele brakowało, a byliby go wysypali z jego legowiska wprost na głowy tłumu. Wreszcie jakimś sposobem udało się w tej ciasnocie zrobić jeszcze trochę miejsca i chory człowiek znalazł się przed Jezusem. Zanikły śmiechy. Ujrzał, wraz z wszystkimi znajdującymi się w izbie, wymizerowaną twarz napiętnowaną cierpieniem, niespokojne oczy pełne błagania, zwrócone w stronę Jezusa. Z góry, przez szeroką już wyrwę w dachu, teraz oblepioną twarzami, dobiegał gwar próśb do Jezusa o uzdrowienie. Jezus przyglądał się z uwagą choremu. Uciszyło się zupełnie. Nagle powiedział do niego:
– Synu, odpuszczają ci się grzechy twoje.
Wszyscy zamarli. Spojrzał odruchowo na uczonych. Jakby zesztywnieli. Jakby starali się odsunąć od Jezusa. Sam też czuł, że go obejmuje przerażenie. Co Jezus mówi? Co to ma znaczyć: odpuszczają się grzechy twoje. Kto odpuszcza mu grzechy? Czyżby Jezus myślał o sobie? Przecież grzechy odpuszczać może tylko sam Bóg. I nagle w tej ciszy zabrzmiały znowu słowa Nauczyciela:
– O czymże to myślicie w sercach waszych? – Tym razem zwracał się do uczonych. – Czy łatwiej jest powiedzieć paralitykowi: Odpuszczają się tobie grzechy, czy też: Wstań, weźmij łoże twoje i idź?
A więc to nie tylko ja tak myślę – powiedział sobie. – Oni też.
Tymczasem Jezus mówił dalej:
– Abyście wiedzieli, że Syn Człowieczy ma moc na ziemi odpuszczania grzechów – tutaj Jezus zwrócił się do paralityka – tobie mówię: Wstań, weźmij łoże twe i idź do domu.
I wtedy na oczach wszystkich ten skazany na leżenie w barłogu do śmierci po prostu wstał. Zagarnął nosze, na których został tu przyniesiony, i zaczął przepychać się do wyjścia. Teraz przyszła reakcja zgromadzonych. Zrobił się wrzask nie do wytrzymania. Ludzie płakali, śmiali się, krzyczeli, rzucali się sobie na szyję. Na dachu działo się podobnie. Najpierw bał się, że ci z dachu pospadają w swym uniesieniu na tych w izbie; potem bał się, że dach się zawali. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło. Ale dla niego nie to było ważne. Nie uzdrowienie paralityka, na którym zresztą skupiła się cała uwaga tłumu. Nie cud – był świadkiem większych cudów – lecz to, co Jezus powiedział do chorego: Odpuszczają się grzechy twoje.
Kim jest ten Nauczyciel z Nazaretu, któremu już tyle czasu towarzyszę. Bluźniercą? Czy bluźnierca może takich cudów dokonywać. – Kim jest Jezus?
Musiał przyznać: to nie było pierwszy raz, że nie rozumiał Jezusa. Czasem chyba nie rozumiał Go wcale. Zwłaszcza na początku. Były chwile, że chciał to wszystko rzucić i wracać do domu. Miał dość lamentów, płaczów, wołania, wycia, wrzodów, otwartych ran, strupów, ropy, krwi i skrzepów. Nie wytrzymywał towarzystwa tych opuchlaków, niewidomych, ułomnych, sparaliżowanych, głuchych, a nade wszystko trędowatych – przecież nawet tych Jezus dotykał. Oszaleć można było. Zwalali się ze wszystkich stron, jak na zawołanie. Jakby wszyscy chorzy i wszystkie kaleki całego świata się przywlekały. Nie przypuszczał, że ich tylu w Palestynie. A Jezus ich leczył: nachylał się nad nimi, kładł ręce na rany, na wrzody. Przecież to byli nieczyści. Dotknięcie takich ludzi czyniło tego, kto ich dotykał, również nieczystym. Trzeba było iść do świątyni, wykonywać rytualne oczyszczenia. A Jezus się uśmiechał: „Nie umarła dziewczyna, ale śpi” – i podnosił trupa z pościeli.
Właśnie, bo przecież nie sami chorzy byli dla niego zgorszeniem, ale ich uzdrawianie przez Jezusa. Dotąd było wszystko dla niego jasne. Nieszczęście, choroba jest karą Bożą i trzeba ją cierpliwie znosić. Człowiek jest sam sobie winien, musi płacić za to, co zrobił. Niech więc trędowaty przebywa w odosobnieniu, przepędzając nieostrożnych brzęczeniem łańcuchów, i niech się modli, aby Bóg skrócił jego cierpienie. A Jezus ich uzdrawiał. Burzył porządek ustanowiony przez Boga.
Dotąd wszystko było jasne. Jezus mu wszystko poprzewracał. Dotąd wiedział, że kto w powodzeniu, kto w bogactwie, to dlatego, że mu Bóg błogosławi, Bóg strzeże jego zasiewów, dba, by złe siły sieci rybackich nie porwały. Strzeże dobytku przed ogniem i złodziejami. Kto biedny, kto nieszczęśliwy – to dlatego, że Bóg go karze za grzechy: za jego własne grzechy. Czasem może nie za jego własne, czasem za grzechy jego rodziców albo za grzechy jego dziadków, praojców, krewnych.
Wiedział też, że Bóg nie opiekuje się człowiekiem za darmo: trzeba składać ofiary, dawać dziesięcinę, pierwocinę, trzeba zachowywać przykazania tablic kamiennych z Synaju. Sam tego doświadczył, gdy jeszcze łowił ryby: Bóg mu błogosławił, był coraz zamożniejszy, ale też starał się nie wykręcać od podatków i ofiar. Zresztą to samo gdy chodzi o zdrowie. Był zdrowy, bo się prowadził uczciwie, i on, i jego ojciec.
Na to, co Jezus czynił, patrzył z niechęcią. Gdyby to uczynił czasem, tylko dla jakichś przyjaciół albo w jakichś nadzwyczajnych wypadkach. Ale to, co Jezus czynił, to już była prowokacja. Zachowywał się tak, jakby wszystkich chorych chciał uleczyć, wszystkim biednym pomóc, jakby się uparł przeszkadzać Bogu w Jego rządach sprawiedliwych. To było sprzeciwianie się woli Bożej. W głębi duszy nie dziwił się temu, co kapłani, faryzeusze i uczeni w Piśmie głosili, że Jezus mocą złych duchów wyrzuca czarty. – Jeżeli w kimś zły duch mieszka, to człowiek sobie sam winien – mówił z uporem.
Czekał na wyjaśnienie. Skorzystał z okazji, gdy kiedyś przyprowadzono niewidomego, prosząc, by Jezus go uzdrowił. Spytał Jezusa:
– Panie, czy na to kalectwo on zawinił, czy jego rodzice?
Jezus odpowiedział:
– Ani on nie zawinił, ani jego rodzice.
Nie rozumiał tego. Zapytał po raz wtóry:
– Jak nie zawinił, to dlaczego jest ukarany?
Jezus dorzucił:
– Aby się ukazała chwała Boża.
A potem uzdrowił go.
Myślał, że Jezus kiedyś mu to wyjaśni, jak zresztą nieraz bywało, lecz Jezus już do tego pytania nie powrócił.
Jeżeli jednak uzdrawianie chorych potrafił jeszcze jakoś znosić – bo ani tego nie rozumiał, ani nie miał zamiaru – to to, co działo się z grzesznikami, było dla niego wciąż osobistą obrazą. W końcu jaki był, taki był, ale się uważał za uczciwego człowieka. Ich towarzystwo sprawiało mu wręcz fizyczne cierpienie. Nie mógł się pogodzić z tym, żeby przestawać, a nawet spożywać posiłki z grzesznikami. Wstydził się tego przed innymi ludźmi za siebie i za Jezusa. Podczas posiłku wybierał takie miejsce, by nie być tuż koło któregoś z grzeszników. Cierpiał, gdy dolatywały do niego drwiny faryzeuszów: „To z grzesznikami i celnikami jada mistrz wasz, opój, żarłok”. Co miał odpowiedzieć, jeżeli w gruncie rzeczy przyznawał im rację. Kto jest grzesznik, ten jest grzesznik. Jego rzecz. Wolno mu. Ale niech się nie pcha do uczciwych ludzi. Jakby nie chciał być grzesznikiem, to by tak nie postępował. Chce? Dobrze. Ale czego tu szuka?
To jego rozdrażnienie doszło wkrótce do szczytu. Szli, otoczeni tłumem uczniów i gapiów, przez Jerycho. Nagle stanęli pod jakimś drzewem – w pierwszej chwili nie zorientował się, o co chodzi – a Jezus podniósł głowę i zawołał do kogoś, kto tam gdzieś między gałęziami tkwił:
– Zacheuszu, zstąp z drzewa, albowiem dzisiaj potrzeba mi być w twoim domu.
Nie wiedział, co to za Zacheusz. Do głowy by mu nie przyszło, że chodzi tu o tego słynnego zwierzchnika złodziei-celników, przez którego tyle ludzie łez wylali, który łupił niemiłosiernie skórę z biednych. Stał obok Jezusa wciąż ciekawie wpatrzony w gałęzie i wtedy zobaczył, że to ten właśnie karzeł zaczął się zsuwać z drzewa. Zbaraniał. Zdawało mu się, że się rozleci ze złości. Tak, a więc nie dość, że Jezus przyjmuje grzeszników, rozmawia z nimi, z nimi jada, ale doszło do tego, że Jezus ich szuka. Sam się do nich zaprasza. Nie rozumiał Jezusa. I nie przekonał się do Zacheusza. Patrzył na jego rozpromienioną twarz, gdy prowadził ich do swojego domu, i najchętniej byłby temu karłowi łeb rozwalił. A już do szału doprowadziło go oświadczenie Zacheusza, jakie wygłosił on pod koniec wspaniałej uczty wydanej na cześć Jezusa – z krwawicy naszej, za nasze pieniądze – pomrukiwał do siebie – „Połowę majątku oddam na biednych, a gdy komu wyrządziłem jakąś krzywdę, zwracam mu w czwórnasób”. Po pierwsze, nie wierzył. – Chciałbym to widzieć, jak on oddaje połowę swojego majątku. A nawet gdy tam coś biednym kapnie, przecież to wszystko nie z jego pracy, tylko ze złodziejstwa.
Największa jednak pretensja, jaką miał do Nauczyciela, to był Mateusz. Jak było można! Przecież to był celnik. I gdyby – dawny celnik. I to gdyby przyszedł do Jezusa, prosząc o przyjęcie. Ale Jezus sam, gdy tamten siedział na cle, podszedł do niego i powiedział: „Pójdź za mną” – zaproponował mu, by stał się Jego uczniem. I to jeszcze gdyby się na tym skończyło. Gdyby sobie tylko chodził za Jezusem – tylu grzeszników chodzi, może jeszcze i ten. Jeden więcej, jeden mniej. Ale Nauczyciel wybrał go do ich Dwunastki! Mateusz-celnik jest najbliższym towarzyszem, najwierniejszym przyjacielem Jezusa. Ładnie to brzmi! Nawet gdyby ten celnik był święty, nie wolno było Jezusowi tego zrobić. Bo co o tym wszystkim ludzie powiedzą. Nie przyjaciele, bo ci już niejedno potrafili przełknąć, ale wrogowie, którzy tylko czyhają na jakieś potknięcie się Jezusa. Czy On sobie nie zdaje sprawy, że nie wolno Mu wystawiać samego siebie na żer. Siebie samego i ich wszystkich. W końcu to już nie jest tylko Jego sprawa. Choć od tamtej chwili dużo czasu upłynęło, wciąż nie miał do Mateusza przekonania. Wciąż dopatrywał się w nim jeżeli nie zdrady, to interesowności.
Zresztą podobny stosunek zachował wobec Magdaleny. Nie, teraz nie miał nic przeciwko jej postępowaniu. Przyznawał, że chociaż była tylko kobietą, to przecież on sam nie wyobrażał sobie ich grupy bez niej. Była niezastąpiona wśród niewiast pomagających Jezusowi i im wszystkim. Sprawdzała się bez przerwy. Dziewczyna, co do której wiedział, że poszłaby na śmierć za Jezusem. A mimo to w jego przekonaniu była grzesznicą. Nie mógł zapomnieć – co u Jezusa nie tyle podziwiał, ile nie rozumiał – jej dawnego postępowania. Trwała w nim nuta pogardy i jakby oczekiwanie, kiedy ona wreszcie zostawi to życie „na niby” i powróci do swojego prawdziwego życia.
Nie opuszczało go pytanie: dlaczego Jezus tak postępuje. Przecież nie na złość kapłanom ani faryzeuszom. Ani nie na złość Panu Bogu. I wreszcie doszedł do nieoczekiwanego wniosku, że Jezus wierzy w innego Boga. To wrażenie zostało potwierdzone, gdy pewnego razu faryzeusze zaczepili Jezusa, że dopuszcza grzeszników do siebie i jada z nimi. Jezus, jak to miał w zwyczaju, nie odpowiedział wprost, ale zaczął im mówić przypowieści:
– Czy jest między wami taki, który mając sto owiec, gdyby stracił jedną z nich, nie zostawi dziewięćdziesięciu dziewięciu na pustyni i nie pójdzie za tą, która zginęła, dopóki jej nie znajdzie? A gdy ją znajdzie, wkłada na swoje ramiona, radując się. I przyszedłszy do domu, zwołuje przyjaciół i sąsiadów, mówiąc im: Radujcie się ze mną, bo znalazłem owcę moją, która zginęła. Powiadam wam, że taka będzie w niebiesiech radość z jednego grzesznika pokutującego, jak z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy pokuty nie potrzebują.
I wcale nie czekając na jakąś odpowiedź z ich strony, Jezus przeszedł do opowiadania o synu marnotrawnym. Tak nikt nigdy nie mówił o Bogu. Nawet prorocy. Bóg, który wychodzi synowi marnotrawnemu na spotkanie, całuje go, okrywa go płaszczem, wkłada pierścień, przyjmuje do domu, wyprawia wielką ucztę. Nawet jemu, Piotrowi, choć uważał się za człowieka najbliższego Jezusowi, trudno się było z takim obrazem Boga pogodzić. Ten syn marnotrawny – przecież to hulaka, utracjusz. Rację pełną miał jego brat, który rozgniewał się i nie chciał wejść do domu, a nie ojciec.
Im dłużej o tym myślał, z tym większym zdumieniem stwierdzał, że Bóg Jezusa to jest Bóg, który nie czeka, aż grzesznik do Niego przyjdzie skruszony, ale szuka grzesznika, wychodzi mu na spotkanie. Bóg, który się nie mści za grzechy ani zsyłaniem nieszczęść, ani chorobą, ale wprost przeciwnie – Bóg, który jest z chorymi, cierpiącymi, głodnymi i spragnionymi, prześladowanymi. Bóg, który zapewnia, że ten, kto takim ludziom pomaga, postępuje tak, jakby pomagał Jemu samemu.
Nie rozumiał. Wiedział tylko jedno: – Jeżeli choć trochę jest tak, jak się domyślam, to jest niedobrze. Jeżeli kapłani i faryzeusze to usłyszą, jeżeli to dojdzie do nich – a dlaczego nie ma dojść, gdy wszystko dochodzi – to jest klęska. Jak długo mogą tolerować, że Jezus ukazuje zupełnie innego Boga niż ten, o którym naucza się w świątyni i w synagogach. To Bóg, który nie chce ofiar, to Bóg, który chce tylko miłości wobec drugich, a zwłaszcza wobec najbiedniejszych. Jezus musi zginąć albo zginie Świątynia. – A Świątynia nie zginie nigdy, to wiedział na pewno.
Ale czy tak jest naprawdę? Jaki jest Bóg w rzeczywistości? Jaki jest Bóg? Bo jeżeli Bóg jest taki, jak Jezus naucza, to jest logiczne, że ci, którzy wierzą w Niego, muszą zupełnie inaczej żyć. To wtedy już wszystko jest zrozumiałe.
Kiedyś spytał Jezusa:
– Panie, a jeżeli zgrzeszy brat mój przeciwko mnie, ile razy mam mu przebaczyć? Czy aż siedem razy?
A Jezus mu odpowiedział:
– Nie mówię ci: aż siedem razy, lecz aż siedemdziesiąt siedem razy.
Nie chciał tego przyjąć. Chociaż rozumiał. W końcu to jest logiczne. Jeżeli Bóg jest taki dobry, to i człowiek musi być taki dobry. „A temu, który się chce z tobą prawować i suknię twoją zabrać, daj i płaszcz. A kto by cię zmuszał, żebyś szedł z nim jedną milę, idź z nim i dwie”. Logiczne, ale równocześnie czyż nie jest to szaleństwo? Kto ma rację, Jezus czy kapłani?
Tymczasem Świątynia obrała metodę przetrzymania Jezusa: nie dostrzegać, nie widzieć, nie interesować się, potraktować Go jak cień, jak powietrze, jak nieobecnego, jak zmarłego. Nie nawiązywać kontaktu, nie podejmować dyskusji z opiniami, które On głosi. Przecież już tyle czasu Jezus opowiadał swoje nauki, już tylu miał zwolenników wśród prostych ludzi. Ale to – wbrew oczekiwaniom – nie zmieniało nastawienia ludzi Świątyni. Nic nie zapowiadało, by kapłani uznali Jezusa za Mesjasza. Wprost przeciwnie. Jego popularność, nauki, cuda, które czynił, wzmagały ich niechęć. Jeżeli spośród nich ktoś o Nim mówił, to jako o szalonym albo opętanym.
Przypominały mu się określenia, jakich używali faryzeusze, mówiąc o Jezusie: „Cieśla, nieuczony, samouk, jak On może rozumieć, co zawiera Pismo? Jak On się może i chce równać z tymi, którzy całe życie poświęcili studiowaniu Pisma? Za kogo On się ma? Wynosi się nad kapłanów, nad nauczycieli, za nic ich poczytuje”. Ale padały i cięższe obelgi: „Nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi, co mówi; szarlatan, uwodziciel. Żerujący na ciemnocie tłumów. Niespełna rozumu, wariat”. Albo nawet – co najgorsze – „opętany, szatan, syn Belzebuba”.
Widział coraz wyraźniej, że to zawieszenie Jezusa w próżni jest przyczyną Jego tragedii. – Jemu chodziło o to, by wejść na tę stromą górę Jerozolimy, która coraz bardziej przed Nim rosła i stawała się nie do osiągnięcia. Stwierdzał, że Nauczyciela nie zadowala powodzenie wśród prostych ludzi. Jezus chciał nawrócić na drogę prawdy cały naród, a więc również i Świątynię. Chciał konfrontacji z uczonymi, z faryzeuszami, z kapłanami. Wizja Królestwa Bożego, którą głosił, wymagała przebudowy całej tej ogromnej instytucji, jaką była Świątynia. Bez tego wszystkie inne osiągnięcia zginą jak wiosenny śnieg. Jeżeli prawdy głoszone przez Jezusa mają Go przetrwać, to musi dojść do uznania Jego nauki przez Świątynię. A Świątynia Go nie chciała dostrzec. Milczała pogardliwie. Po incydencie w Nazarecie nie miał już wstępu do żadnej synagogi. Nikt nie chciał z Nim rozmawiać, nikt, kto miałby jakieś znaczenie. Tak, owszem, dochodziło do polemik z jakimiś wysłannikami Sanhedrynu czy Świątyni. Ale to była walka podjazdowa, traktowana jako prywatne inicjatywy, pod którymi Świątynia wcale się nie podpisywała. Równocześnie było jasne, że wystarczy choćby jedno potknięcie Jezusa, jeden przegrany dialog, aby doprowadzić do Jego katastrofy. Wtedy wytoczono by Mu natychmiast proces i skazano w najlepszym razie na zaprzestanie nauczania.
Stąd to wzrastające napięcie. Bywało, że ta zmowa milczenia doprowadzała Jezusa do najwyższego oburzenia.
Tak było podczas jednego z kolejnych spotkań z faryzeuszami. Nawet nie zorientował się, co spowodowało ten wybuch, ale słowa skierowane przez Jezusa do faryzeuszów były straszne:
– Węże! Plemię żmijowe! Jakże ujdziecie przed Sądem piekła? Przeto i ja posyłam do was proroków i mędrców, i uczonych w Piśmie. Wielu z nich zabijecie i ukrzyżujecie, a innych ubiczujecie w synagogach waszych. I będziecie ścigali z miasta do miasta, aż spadnie na was krew wszystkich sprawiedliwych, która rozlana jest na ziemi, od krwi Abla sprawiedliwego aż do krwi Zachariasza, syna Barachiaszowego, któregoście zabili między świątynią a ołtarzem. Zaprawdę, powiadam wam, spadnie to wszystko na to plemię. Jeruzalem, Jeruzalem, które zabijasz proroków i kamienujesz tych, którzy są do ciebie posłani! Ilekroć chciałem zgromadzić synów twoich, jako kokosz zgromadza pisklęta swe pod skrzydła, a nie chcieliście. Oto zostanie wam dom wasz pusty.
Pamiętał te groźby, bo pamiętał rosnący w sobie przestrach. Strach przed zemstą Sanhedrynu. Czuł ucisk na gardle, jak ucisk postronka. – Nie, to szaleństwo. Ja chcę żyć. Oni Mu tego nie podarują. Oni nam tego nie podarują. Oni mnie tego nie podarują. Wycofać się z tego igrania z ogniem, póki czas. Spodziewać się, że Sanhedryn uwierzy w to, co Jezus mówi, że się upokorzy, że Go wprowadzi jako Mesjasza – to absurd. Oni nie ustąpią nigdy. Nie przyznają Jezusowi racji, choćby nie wiem jakie argumenty im przedkładał, jakie cudowne rzeczy na poparcie swojego stanowiska im ukazywał.
Tymczasem stwierdzał z rosnącym niepokojem upór Jezusa. Widział, że idea oficjalnego wejścia Jezusa ze swoimi uczniami do Jerozolimy dojrzewa w Nauczycielu coraz wyraźniej: tam przyjść, tam nauczać, tam doprowadzić do konfrontacji ze Świątynią. Zmusić jej przedstawicieli do zajęcia stanowiska wobec Niego. I tej decyzji Jezusa bał się najbardziej. Pamiętał wciąż, że w Jerozolimie są tacy spośród kapłanów, którzy czekają na przyjście Jezusa, by tam, w stolicy, z Nim się rozprawić. Stąd też ostrzeżenia ze strony przyjaciół Jezusa, ostrzeżenia najwyższego wymiaru: że gdy przyjdzie, to zostanie osądzony i zginie.
Nie, tego nie chciał. Ani dla Jezusa, ani dla siebie. Tymczasem widział, że Jezus jest zdecydowany nie odstąpić od swojego postanowienia i podjąć nawet to ryzyko: ryzyko śmierci. Patrzył na Niego z coraz większym przerażeniem. W tym rozpaczliwym szukaniu wyjścia z sytuacji, w jakiej Jezus i oni wszyscy z Nim znaleźli się, w tych nocnych przemyśliwaniach, które nie dawały mu oka zmrużyć, w tych majakach, zwidach, snach powracał do tego samego. Trzeba zastosować politykę: nie to nie. Pozostać w Galilei – to jest jedyne sensowne i realne stanowisko. Nie śmiał wprost Jezusowi tego powiedzieć. Bał się poważnej na te tematy z Nim rozmowy. Nie wierzył po prostu w jej efekt. Spróbował więc innego sposobu. To było gdzieś podczas odpoczynku w drodze. Zaczął po trosze błaznować, naśladując gwarę wieśniaków galilejskich, którą znał jak mało kto:
– Po co się pchać do Jerozolimy? Bo tam jest stolica? Jaka tam stolica. Stolica kogo? Judejczyków i więcej nikogo, a przecież reszta potomków narodu wybranego mieszka w Galilei i Samarii. Że do Galilei i Samarii przyszli przesiedleńcy znad Eufratu i Tygrysu. A czy do Judei nie przyszli? Że mniej? Może i mniej. Ale przyszli. Dlaczego nie mieli przyjść? A w Judei nie ma mieszkańców babilońskich? Przecież najważniejsze, że Galilejczycy i Samarytanie też wierzą w jednego Boga Jahwe, który się Mojżeszowi objawił.
Tu zresztą przerwał, bo znał zdanie Jezusa na temat Samarii, i pośpiesznie wyjaśnił:
– Dobrze już, dobrze, jeżeli Nauczyciel nie chce słyszeć o Samarytanach, to nie musi słyszeć, to on – Szymon czy Piotr – o tym już mówić nie będzie. Jezus z uczniami nie muszą koniecznie chodzić do Samarii, mogą zostać w Galilei, wystarczy im do końca życia. Ale po co muszą iść koniecznie do Judei? I to jeszcze do Jerozolimy. Że tam jest Świątynia? Co z tego, że tam jest Świątynia? Po co im ta Świątynia? Żeby składać Bogu ofiarę? Bogu można składać ofiarę przed każdym namiotem albo przed każdym domem, a jeżeli nie, jeżeli już są tacy wybredni, to mogą ją składać przed synagogą albo na polu. Przecież tak robili zawsze nasi ojcowie. A że Judejczycy wymyślili składanie ofiar w Jerozolimie? Oni to bardzo dobrze wymyślili, bo oni z tego mają duże pieniądze. Oni musieli z pewnością długo myśleć, że takie wynaleźli prawo. To jest dla Judejczyków dobry interes, bo oni na barankach zarobią i na jarzynach zarobią, a jeszcze każdy pielgrzym musi kapłanom za zabicie baranka coś złożyć na ofiarę. To oni naprawdę wszystko dobrze wymyślili.
Na tym chciał skończyć, ale spostrzegł, że Mistrz nie wyraził swojego niezadowolenia, podjął więc swoją gadaninę dalej i przystąpił do zaatakowania najtrudniejszego tematu:
– Ale po co wszystko? Pan Bóg jest wszędzie. Judejczycy mówią, że w Świętym Świętych, w Przybytku chwała Boża mieszka. Na pewno mieszka. Wszędzie mieszka. Że specjalna? Dlaczego specjalna? Co to znaczy specjalna? Jeszcze może dawno temu była ona specjalna. Ale teraz? Dawno temu była Arka Przymierza. W Arce Przymierza były i laska Aarona, i rozmaite świętości. Nawet tablice kamienne, które Jahwe dał Mojżeszowi. Ale Arki już nie ma. Gdzie jest? Kto to wie, gdzie jest. Jedni mówią, że Jeremiasz schował podczas oblężenia Jerozolimy, a inni mówią, że nie Jeremiasz. Kto schował, to nie jest ważne. Najważniejsze, że nie ma. A może nie schował, a może się po prostu spaliła. Dlaczego się nie miała spalić? Ona była całkiem drewniana. Ze szlachetnego drzewa? Z pachnącego drzewa? Z cedrowego drzewa? To nawet może być. Tak się należało. Ale z drzewa. A drzewo się pali. A świątynia cała się spaliła. I Arka Przymierza też się mogła spalić, chociaż taka święta. Że Judejczycy Świątynię odbudowali, to bardzo ładnie z ich strony, że oni są tacy pobożni. Niech się w tej Świątyni modlą. Że odbudowali tak samo, a niektórzy mówią, że nawet ładniej? To też może być. Ale Arki Przymierza nie ma. Że odbudowali Święte Świętych? Co to znaczy Święte Świętych bez Arki? Czy to można jeszcze tak samo nazwać? Może można, jak ktoś bardzo chce, ale przecież to nie to samo znaczy. No bo jak może znaczyć?
Czuł, że może tak mówić bez końca ku uciesze wszystkich, ale zdecydował się wrócić do tego, od czego zaczął:
– Przecież Ty sam nauczasz, że ofiarą, na którą Bóg czeka, jest miłość, a że ofiara baranów i cielców sama dla siebie jest niczym, jeżeli za nią nie ma miłości. Jeżeli więc chcesz, to my Ci tu zbudujemy świątynię. Ona nie musi być taka wielka jak w Jerozolimie. No bo po co taka wielka? Ona może być całkiem mała i w tej świątyni każdy człowiek z Galilei będzie mógł też złożyć Bogu swoją ofiarę. Nie będzie musiał koniecznie chodzić taki szmat drogi aż do samej Jerozolimy. Przez to nie będzie awantur z Samarytanami, którzy się tak denerwują, gdy Galilejczycy przez ich kraj przechodzą. A że się denerwują? Oni wcale nie są bez racji, że się denerwują. Jak się mogą nie denerwować, gdy obcy ludzie przechodzą przez ich pastwiska, stada płoszą, trawę wydeptują. Czasem może nawet im zginie kura albo owieczka, niektórzy mówią, że i cielątko. Dlaczego nie ma zginąć? Jak się spłoszy, to i pobiegnie. Czasem w krzaki, czasem wpadnie w dół, a czasem spadnie w przepaść. A Samarytanie mówią, że to im Galilejczycy ukradli. Po co tyle kłopotu i tyle lat niezgody, waśni. A jeszcze Galilejczycy Samarytan przeklinają, że oni nie chodzą do Świątyni. A może oni nie są tacy głupi? Oni po prostu postawili sobie ołtarz na górze Gerasim i tam składają ofiary. Pieniądze zostawiają u siebie. Mają bliżej i przyjemniej. Może byśmy i my sobie taką górę znaleźli, tyle pięknych gór mamy w Galilei. Nawet piękniejsze niż Gerasim. Nawet dwakroć piękniejsze niż Gerasim. Nawet dziesięciokrotnie piękniejsze niż Gerasim. I tam postawimy ołtarz ofiarny. I bliżej, i pieniądze zostaną w domu. Nie będziemy musieli chodzić przez kraj Samarytan. A że się trochę zdenerwują Judejczycy. To my się wcale tym nie będziemy przejmować. Niech się denerwują, to może trochę schudną, bo się za bardzo upaśli na naszych pieniądzach.
– Czy my musimy iść do Jerozolimy? – spojrzał wyczekująco na Jezusa.
Ale nie dostał odpowiedzi.
Powtarzał swój monolog nieraz w rozmaitych wersjach. Naśladował dialekt Galilejczyków, Samarytan, Judejczyków. Słuchacze zaśmiewali się przy tych jego popisach. Bywało, że tym swoim gadaniem potrafił rozładować nadciągającą na całą grupę chmurę smutku. Ale jak on to gadanie traktował, o tym wiedział tylko on sam. Dla niego to była metoda do osiągnięcia bardzo konkretnego celu. Chciał ich wszystkich – łącznie z Jezusem – przyzwyczaić do innego widzenia zadań, jakie sobie stawiali. Należy zostać w Galilei. Tu zbudować Królestwo Boże. Bo tu jest jedynie na to szansa. Nie ma po co pchać się do Jerozolimy. Kapłanów ani uczonych w Piśmie, ani faryzeuszów nikt nie nawróci. Ani Anioł z nieba, ani nawet Jezus. Nie ma na to żadnych nadziei. Z biegiem czasu sytuacja na pewno ulegnie zmianie. Jak odpadnie Galilea, to kapłani zaczną inaczej myśleć. Ale najpierw Jezus powinien ogarnąć swoim wpływem całą Galileę, zorganizować ją, ukonstytuować sposób rządzenia. To jest jedyny plan konkretny. W tym swoim planie mieścił i siebie, i swoich towarzyszy.
Zdecydował się wreszcie nawet na zasadniczą rozmowę, którą przeprowadził z Jezusem jako przedstawiciel i reprezentant grupy uczniów – zresztą przynaglany przez nich. Bał się tej rozmowy. Bał się jednak jeszcze bardziej pogardy swoich towarzyszy, że ma stracha przed Jezusem. Polecił tylko, by nikt mu nie przeszkadzał. Wyczekał na moment, kiedy był sam na sam z Jezusem, i zaczął mówić bez wstępu, bo nie chciał, żeby mu się coś poplątało:
– Opuściliśmy wszystko, co mieliśmy, i poszliśmy za Tobą. Co za to otrzymamy?
Miał cały czas oczy spuszczone, z obawy, że gdy spojrzy na Jezusa, nie potrafi powiedzieć tego, co sobie ułożył. Ale gdy zapanowało milczenie, podniósł wzrok. Jezus jakby był zaskoczony tą jego brutalnością. Jakby nie wiedział, co ma mu odpowiedzieć. Po chwili zaczął mówić, ważąc każde słowo:
– Nie ma nikogo, kto by opuścił dom albo braci, albo siostry, albo matkę, albo ojca, albo dzieci, albo rolę dla mnie i dla ewangelii, żeby nie miał otrzymać stokroć więcej, teraz, w tym życiu: domów i braci, sióstr i matek, dzieci oraz roli wśród prześladowania, a życia wiecznego w przyszłości.
Była to – jego zdaniem – najpiękniejsza mowa, jaką Jezus kiedykolwiek wygłosił. Żałował bardzo, że jest przy tym sam, że nie ma tutaj wszystkich uczniów. Zaniepokoiły go tylko ostatnie słowa. To, co na początku Jezus mówił, było dla niego jasne, to, co pod koniec – przestał rozumieć, bo nie bardzo mu się mieściło w głowie, jak można otrzymać w tym życiu na przykład więcej matek. Ale Jezus po krótkiej przerwie już mówił dalej:
– I wy, którzyście za mną poszli, w odrodzeniu, gdy zasiądzie Syn Człowieczy na stolicy chwały swojej, zasiądziecie i wy na dwunastu stolicach, sądząc dwanaście pokoleń Izraela.
To uspokoiło jego poprzednie wątpliwości. Starał się zapamiętać każde słowo, by możliwie dokładnie powtórzyć to, co słyszał, swoim przyjaciołom. I powtórzył, i spowodował wybuch radości. Czekał na ten czas „odrodzenia” i oni czekali. – Tylko – jak wciąż sobie powtarzał – to może nastąpić jedynie tu, w Galilei, nie w Jerozolimie. Ale Jezus stał się, niewątpliwie z powodu sukcesów, jakie odnosił, zbyt pewny siebie. Nie wystarcza Mu Galilea. Traci poczucie rzeczywistości. A to może zgubić Jego i nas wszystkich.
Jezus nie reagował na sugestie pozostania w Galilei, chociaż na pewno dobrze rozumiał jego intencje. Nie dawał się sprowokować. Milczał i chyba – tak mu się zdawało – miał mu to za złe.
Wyczuwał, że Jezus uważa pójście do Jerozolimy za przesądzone. Za rzecz nie do odwołania. Wycofał się więc z tego ulubionego tematu, ale z niechęcią i bez przekonania.
Nie krył się z tym, że się Jerozolimy boi. Zresztą nie tylko on sam. Jego towarzysze bali się również. Nie dziwił się ani im, ani sobie. Urodził się rybakiem, człowiekiem morza i wsi. Miasto było zawsze dla niego czymś obcym i sztucznym, niebezpiecznym i chyba grzesznym. Już samo nagromadzenie ludzi w jednym miejscu było nie do zniesienia. Ilekroć był zmuszony przychodzić, nawet gdy mu nic nie groziło, czuł się w mieście zawsze osaczony. A teraz istniało konkretne zagrożenie. Jedno, co przyznawał, to to, że Jezus zdecydował się pójść do stolicy dopiero na święta. Jeżeli już nie może być inaczej, jeżeli tam musimy iść, to tylko w tym czasie. Wtedy Jerozolima nie jest zwyczajną Jerozolimą. Wtedy jest tam więcej ludzi z prowincji niż samych Jerozolimczyków. A ludzie z prowincji to przecież ich ludzie. To nie tylko ci, którzy Jezusa słuchali nad jeziorem Genezaret, w Kafarnaum i w Cezarei, ale i ci, których uzdrowił, leczył, oczyścił, wyrzucił z nich czarta.