Biblioteka


SZYMON PIOTR (5)



 


 Z pewnym trudem odnalazł pałac Józefa z Arymatei. Zaskoczył go nieład panujący wewnątrz domu. Trwało jakieś podniecenie i duży ruch. Ludzie przebiegali tam i z powrotem. Chwilę odczekał, ale nikt go nie zauważał. Wreszcie zagadnął jednego ze służących o Józefa. Ten odrzekł:
 – Jest na Golgocie.
 – Na Golgocie? – zdziwił się. – A jak tam dojść?
 – Tędy, prosto przez ogród.
 – Przez ogród?
 – Tak. Ogród podchodzi pod samo wzgórze – cierpliwie tłumaczył służący, wskazując kierunek.
 Wszedł w ogród, w którym wciąż natrafiał na jakichś bardzo zaaferowanych ludzi. Nie spodziewał się, że ten ogród jest taki wielki. Zdawało się, że końca mieć nie będzie. Coś się tu ważnego stało.. Widział to po zachowaniu się wszystkich, których spotykał. Powoli narastał w nim, wciąż jeszcze nieuzasadniony, strach. Bał się, że powodem może być to, w co nie chciał wierzyć, czego nie chciał dopuszczać do świadomości. Nie pozwalał sobie nawet nazywać tych przeczuć. Tłumaczył, że to niemożliwe. Przecież tak w ogóle nie wolno myśleć. Najpierw musi być proces ze świadkami, to potrwa kilka dni, bo zanim zbiorą dowody przeciwko Jezusowi, na to wszystko potrzeba czasu. Powtarzał prawie dokładnie słowa Marty. – To nie ja wymyśliłem, tylko Marta tak mówiła, która się zna i jest rozsądna. – Wreszcie pomiędzy drzewami zauważył ludzi krzątających się przy nowym grobie wykutym w skale. Najwidoczniej już było po pogrzebie. Zataczano kamień zamykający wejście do grobu. Nagle w grupie stojących rozpoznał Marię Magdalenę. Jeszcze nie chciał przyjąć prawdy, która zaczęła przed nim wyrastać. A potem już zobaczył po kolei Marię, Matkę Jezusa, przy Niej przytulonego, zapłakanego chłopca, to był Jan. Dalej Salome, matkę synów Zebedeuszowych, wszystkie zapłakane. Potem Nikodema, wreszcie Józefa z Arymatei. Jeszcze nie chciał wierzyć. Powtarzał sobie, że się myli, że to jest po prostu niemożliwe, by to był Jego pogrzeb. Że przecież przed paroma godzinami jeszcze Go widział. Ale już wiedział, że jest tak, jak przeczuwał wbrew rozsądkowi i logice, że tym Kimś, kogo złożono do grobu, za Kim zataczano kamień, jest Jezus, który zginął na krzyżu. Oparł się o drzewo, nie był w stanie podejść bliżej. Potem tylko schował twarz w dłonie i zaczął szlochać.


 Stał tak długo. Dopiero po jakimś czasie ocknął się, gdy ktoś dotknął jego ramienia. To była Maria Magdalena. Podjęła go bez słowa pod rękę i prowadziła przez ciemny już ogród z powrotem do domu Józefa. Potem słyszał, jak Józef polecił swoim służącym przygotować dla niego i Jana izbę. Potem spał nerwowym snem przerywanym płaczem za Człowiekiem, który był mu najbliższy na świecie. Bliższy od żony i braci. Budził się z twarzą mokrą od łez i zasypiał znowu. Potem Jan opowiadał mu o wszystkim, co się działo w ciągu ostatniego dnia. Tłumaczył mu, jak to się mogło dokonać w tak krótkim czasie. Nie był w stanie tego wszystkiego słuchać, co Jan mówił. Nie był w stanie w ogóle rozmawiać z nim. Najchętniej wracał pod grobowiec. Stał tam, patrząc w kamień grobowy, który zamykał mu wszystko, co miał najdroższego dotąd na świecie. Czuł się samotny jak dziecko, które straciło matkę. Wstydził się wczorajszej ucieczki, nie rozumiejąc, jak mógł tak myśleć o Jezusie i o tym wszystkim, co wspólnie przeżyli. Nie wyobrażał sobie, jak potrafi dalej istnieć bez Jezusa.
 W miarę upływu czasu nad żalem, który go przepełniał, zaczęło górować zdziwienie. Bo przecież jeżeli był na świecie jeden uczciwy człowiek, to był nim na pewno Jezus. Dlaczego Bóg dopuścił, by został zabity? Jeżeli był na świecie człowiek, który chciał pełnić wolę Bożą, to chciał ją pełnić na pewno Jezus. Dlaczego Bóg ukarał Go taką śmiercią? W Księgach świętych jest napisane: Biada temu, kto umiera na drzewie. Czy jest możliwe, żeby to się odnosiło także do Jezusa? A może wszystko jest całkiem inaczej. inaczej może Jezus ma rację, gdy swoimi naukami i leczeniem chorych uczył, że biedny i chory nie zawsze jest złym człowiekiem, a zdrowy i bogaty nie zawsze jest dobrym człowiekiem. I nieprawdą jest, że ten, kto w powodzeniu, ma błogosławieństwo Boże. A może nie zawsze ten jest zły, kto umiera na krzyżu, jak i nie zawsze ten jest dobry, który stoi pod krzyżem skazańca. Jeżeli Jezus chciał to powiedzieć, to powiedział aż nazbyt dobrze. Jezus przegrał ze Świątynią. Zgoda. Ale naprawdę nie miał żadnych szans w walce z nią. Porywanie się na nią było szaleństwem.
 Gdy patrzył z perspektywy tych zdarzeń, które miały miejsce w ciągu ostatnich kilku godzin, na Świątynię, zobaczył ją jako wielką machinę działającą bez błędu, której istnienia nikt ani nic nie jest w stanie podważyć, dla której sprawa zlikwidowania Jezusa nie wymagała zbyt wielkiego wysiłku. Dotąd nie zdawał sobie sprawy z potęgi tej instytucji. Świątynia wyrastała ponad wszystko, przemyślana do ostatniego szczegółu: kapłani, żołnierze, słudzy, donosiciele, a przede wszystkim rzesze oddanych ludzi z rozmaitych warstw społeczeństwa, czujnych i bacznych na to, co nie jest po myśli i w interesie Świątyni – jedynego prawowitego przedstawiciela narodu żydowskiego. Świątynia, która ze swoją wszechmocną władzą na terenie Palestyny sięgała mackami na cały świat, aż po Rzym i cesarza, nie mówiąc o Piłacie. Zobaczył, jak szczelnie wokół nich rozbudowana była sieć obserwacyjna, jak kapłani wciąż z pomocą swoich ludzi patrzyli im na palce, jak wiedzieli o każdym kroku Jezusa. Zobaczył, po jakiej linie, nad jaką przepaścią cały czas Jezus wraz ze swoimi uczniami chodził.
 Dokonał jeszcze jednego odkrycia. Jezus był tego wszystkiego świadomy od dawna, może nawet od samego początku. Jezus znał potęgę Świątyni i wiedział, co Mu grozi. Stąd te Jego przepowiednie o swojej śmierci. – A ja Mu wciąż zarzucałem, że przesadza. Wciąż podejrzewałem Go, że opanował Go strach. Tymczasem to On, a nie ja, chodził po ziemi. On był realistą. Jezus przegrał ze Świątynią. Ale czyż nie On miał rację? Czy w końcu nie jest tak, jak On uczył, że najważniejszym przykazaniem jest miłość Boga i bliźniego? Czy to może zginąć, dla czego On swoje życie oddał? Czy ten, który Go zrozumiał, może żyć inaczej? Patrzył otępiały na kamień grobu. Czasem pojawiali się w zasięgu jego wzroku jacyś ludzie. Byli różni. Byli tacy, którzy przychodzili i stali w ostrożnej, zgodnej z przepisami faryzeuszów odległości, nie dłużej niż przepisany czas, i odchodzili. Patrzył na to wszystko początkowo obojętnie. Ani go to nie interesowało, ani nie denerwowało, ani nie śmieszyło. Ich rzecz. Ale po chwili stwierdził znowu, że on by już tak nie potrafił, chociażby nawet tego chciał. Być może, że wkrótce wróci do Galilei i będzie tam łowił ryby do końca swojego życia. Ale nie potrafi już nigdy tak żyć, jak żył, zanim poznał Jezusa.
 Obserwował w dalszym ciągu ludzi. Stwierdził, że nie jest osamotniony. Byli tacy, którzy przychodzili pod sam grób, stali, siadali na trawie, zostawali tak długo, jak im serce dyktowało. I to nie byli tylko ci najbliżsi, jak Magdalena czy Salome. Ci już nigdy nie będą pokornymi czcicielami Świątyni, posłusznymi sługami kapłanów czy faryzeuszów.


 Było chyba południe, gdy wyrwał go z półsnu, półwspomnień odgłos wojskowych kroków. Najpierw zdawało mu się, że to złudzenie. Skąd tutaj wojsko? Ale instynktownie rzucił się w krzaki. Nie mylił się – to szli żołnierze rzymscy. Ukryty w gęstwinie oczekiwał, co będzie. Podeszli pod grób. Początkowo zdawało mu się, że chcą odwalić kamień. Nie. To było coś przeciwnego. Oni pieczętowali grób. Korzystając z tego, że byli zajęci, wycofał się w stronę domu Józefa. Nie chciał wchodzić od razu. Był pewny, że ktoś tam rozmawia w tej sprawie z Józefem. Odczekał jakiś czas. Potem upewnił się u któregoś ze służących: zapytał ostrożnie, czy Józef jest wolny, czy można wejść do niego. Służba Józefa była zarówno inteligentna, jak i bezczelna. Usłyszał odpowiedź:
 – Nie bój się, możesz wejść. Już sobie poszli.
 Wszedł. Józef miał strapioną minę. Tylko nie był pewien, jak zwykle gdy chodziło o Józefa, czy on udaje zmartwienie, czy też jest naprawdę zmartwiony. Ale w tym wypadku chyba ta pierwsza wersja wchodziła w grę. Najpierw Józef tłumaczył mu rozwlekle, szeroko i długo, jak to żołnierze opieczętowali grób Jezusa. – Po co mi to wszystko mówi, skoro wie, że ja to wiem. – Ale czekał cierpliwie na to, ku czemu Józef zdążał. Wreszcie doszło do niego zdanie, które go poderwało. Józef powiedział:
 – Kapłani boją się, żeby ktoś nie porwał ciała Jezusa.
 Oprzytomniał zupełnie.
 – Porwał? Kto? Po co?
 Józef podniósł na niego oczy:
 – Wy. – Poprawił się: – My.
 Zdziwił się, prawie nie dowierzał temu, co usłyszał:
 – My? – spytał.
 Józef się uśmiechnął:
 – Uważasz, że was przeceniają?
 Udawał, że ta ironia Józefa nie dotarła do niego.
 – Po co mielibyśmy kraść ciało Jezusa? – wciąż tego rozumowania nie mógł pojąć.
 – To wiedzą lepiej kapłani, może nawet lepiej niż wy. Podobno – ciągnął Józef tonem śledczego – Jezus kiedyś powiedział, ja tego nie słyszałem, ale tak mówią, że gdyby Go kapłani zabili, to On i tak zmartwychwstanie.
 Teraz zaczęło mu dopiero coś świtać w głowie. Aha, tak. Rzeczywiście. Popatrzył niedowierzająco na Józefa:
 – Ale po co mielibyśmy kraść ciało Jezusa?
 Widział, jak Józef mimo całej umiejętności panowania nad sobą daje się ponieść zniecierpliwieniu:
 – Po prostu moglibyście ukraść ciało Jezusa, a potem rozgłosić, że faktycznie tak jak zapowiedział, tak zmartwychwstał.
 Nie zdążył jeszcze przyjąć tego wszystkiego, co usłyszał, gdy Józef wstał na znak, że rozmowa jest skończona. Wobec tego podniósł się, żeby odejść, gdy ten dotknął jego ręki:
 – Ja cię bardzo przepraszam, ale mam jedną małą prośbę do ciebie…
 Jeszcze Józef nie zaczął mówić, o co chodzi, a on się tego domyślił sam.
 – Ty wiesz – ciągnął Józef – że ja cię do mojego domu zaprosiłem i powiedziałem, że możesz tak długo tu mieszkać, jak tylko zechcesz. Ale…
 – Nie martw się – przerwał mu – ja już opuszczam twój dom. Byle tylko szabat przeszedł.
 Widział, jak Józef skrzywił się z niechęcią na jego grubiaństwo, że śmiał mu przerwać w pół zdania, że dopowiedział to, co powinno pozostać niedopowiedziane. Niewiele sobie z tego robił. Józef wciąż trzymał jego rękę i kontynuował rozpoczętą myśl:
 – Mnie tylko chodzi o twoje dobro. To będzie dla ciebie na pewno lepiej.
 Wyszarpnął się. Był już w drzwiach, gdy dobiegł go głos Józefa:
 – Aha, byłbym zapomniał…
 Zatrzymał się w pół kroku przygotowany na kolejne uderzenie. Józef wytrzymał teatralnie pauzę, a potem rzucił od niechcenia:
 – W Wieczerniku przebywa pewna grupa uczniów Jezusa.
 – Kto? – spytał, nie odwracając się.
 – Tego dokładnie nie wiem.
 Wie, wie, ale znowu „z pewnych względów” nie chce mi powiedzieć – przebiegło mu przez myśl. Wyszedł do ogrodu. – I dziwny jest. Mówią, że to wielki przyjaciel Jezusa. Faktycznie, poszedł do Piłata. Faktycznie zajął się pogrzebem. A właściwie ma się wrażenie, że wprost przeciwnie, że to nieprzyjaciel. W każdym razie działa mi na nerwy. Poza tym jedno jest pewne, że stąd trzeba jak najszybciej odejść. Tylko co dalej? Najpierw trzeba się spotkać z resztą naszych ludzi. – Z wiadomości, że są w Wieczerniku, ucieszył się bardzo. I był Józefowi serdecznie za nią wdzięczny. – Ten gospodarz Wieczernika robił dobre wrażenie. Jeżeli im pozwolił na dalszy pobyt, to z tego wynika, że sprawdził się. – Najchętniej pobiegłby natychmiast do nich. Ale odległość od domu Józefa do Wieczernika kilkakrotnie przewyższała drogę szabatową. Wolał się nie narażać, mógłby go ktoś zobaczyć i oskarżyć o to, że łamie przepisy, że zbyt wiele kroków przemierzył w dzień święty. Oskarżą i zacznie się kłopot. – Przy okazji mogą ucierpieć i inni – dodał sobie na pociechę i usprawiedliwienie. – Gdybym był z Jezusem, nie miałbym takich oporów, poszlibyśmy i już. On by tutaj nie wahał się – myślał z żalem. – Tak jak On postępował, na to mnie już stać nie będzie.
 Starał się ułożyć dokładny plan na dzień następny. A więc rano możliwie wcześnie trzeba pójść do Wieczernika porozmawiać z resztą, naradzić się, co robić. Ale tu się plan kończył. Galilea, kraina obiecana, do której tak tęsknił, oddalała się coraz bardziej. W miarę jak upływały godziny, zdawał sobie sprawę, że są plusy i minusy takiego kroku. Iść do Galilei, oczywiście, to byłoby najprzyjemniej. Tam go ciągnęło, tam jest jego świat, tam są jego ludzie. Ale równocześnie nie trzeba być zbyt bystrym, by wiedzieć, że w wypadku, gdy kapłani zechcą ich pochwycić, nie będzie dla nich nic łatwiejszego jak wysłać gońców do Galilei, zawiadomić wszystkie synagogi i wybrać uczniów Jezusa z ich własnych domów jak ryby z saka. W małym miasteczku ukryć się nie da. Człowiek wszystko wie o drugim człowieku. Wielkie miasto jest zawsze wielkim miastem. Łatwiej się zgubić. Z drugiej jednak strony Jerozolima to miasto obce, na każdym kroku czyha nieprzyjaciel, na każdym kroku jest jakieś zagrożenie.
 To: co dalej robić? tkwiło w jego świadomości jak zadra przez cały dzień. – O tym wszystkim trzeba pomyśleć i porozmawiać spokojnie z naszymi ludźmi. – Nasuwało mu się połowiczne rozwiązanie. Najpierw jakiś czas pozostać w Jerozolimie, a potem wracać do Galilei, gdy już się wszystko uspokoi. To chyba byłoby najrozsądniejsze. Tylko jeżeli w Jerozolimie, to u kogo? U Józefa nie, bo on jest spalony. – Jak długo straż będzie pilnowała grobu, tego nie wiadomo, ale jedno jest pewne, że w tym czasie żaden z nas nie może tu przebywać. A po drugie, nawet gdyby żołnierzy tu nie było, Józef ma najwyraźniej dość naszego towarzystwa.
 Nie przyznawał się do tego, ale wciąż nadsłuchiwał wieści z miasta, żywił cichą nadzieję, że coś się stanie. Nie, nie oczekiwał rozruchów, ale jakiegoś protestu, dowodu przywiązania do Nauczyciela z Nazaretu ze strony zgromadzonych tłumów. Miasto milczało. Początkowo pocieszał się tym, że to niewiedza, że wiadomość o wykonaniu wyroku śmierci na Jezusie nie dotarła jeszcze ani do pielgrzymów galilejskich, ani do przyjaciół judejskich Jezusa. Ale szybko doszedł do gorzkiego stwierdzenia, że tak nie jest, że ludzie po prostu się boją. – Co się mam im dziwić, im, którzy nie byli najbliższymi Jezusa, jeżeli ja sam się wczoraj bałem. Tak to już jest, dopóki była gra, dyskusje, utarczki Jezusa z kapłanami, faryzeuszami, doktorami w Piśmie – myślał z goryczą – gdzie Jezus wciąż zwyciężał, dopóty się wszyscy cieszyli, wszyscy szli za Nim. Dopóki żył, chodził, uzdrawiał, nauczał, miał całą sympatię za sobą. Ale teraz, gdy zginął, ludzie są sparaliżowani potęgą władzy kapłanów. Fakt, że Jezus mógł być przez nich skazany na śmierć – Jezus wielki cudotwórca, największy Nauczyciel – zaszokował wszystkich. A z drugiej strony świadomość, że wyrok śmierci został zatwierdzony przez Piłata, wywołała falę domysłów, że może tak jest, jak to mówią kapłani, że Jezus faktycznie dokonał jakichś straszliwych zbrodni czy przestępstw, które nie były znane ogółowi społeczeństwa, że On stanowił jakieś istotne zagrożenie dla bytu narodowego Izraela.


 Tak jak to ustalił, miał zamiar w pierwszy dzień po szabacie z rana wyjść z domu. Chciał to zrobić, zanim zacznie się ruch w mieście. Godziny spędzone przy grobie Jezusa uważał za swoje z Nim pożegnanie. Położył się późno. Długo nie mógł zasnąć. Rozmawiał jakiś czas z Janem. W końcu zasnął, ale prawie natychmiast został ze snu wyrwany. Nie był w stanie się rozbudzić. Ktoś nim szarpał i usiłował mu coś wytłumaczyć. Wreszcie przebudził się. To była Maria Magdalena, cała zapłakana, błagała go, by wstał. Nie bardzo mógł zrozumieć, o co jej chodzi. Rozejrzał się. Było jeszcze ciemno. Wreszcie doszły do niego jej słowa:
 – Porwano ciało Jezusa.
 Dopiero teraz oprzytomniał:
 – Już idę.
 Ogarnął się naprędce, zbudził Jana. Powtórzył za Magdaleną:
 – Porwano ciało Jezusa.
 I wybiegł do ogrodu. Skierował się w stronę grobowca. Panował jeszcze mrok, ale na horyzoncie już jaśniało. W połowie drogi wyprzedził go Jan. Gdy przybiegł, zobaczył czerniejący otwór grobowca, obok odtoczony głaz i Jana, który najwidoczniej nie odważył się sam wejść do wnętrza. Jan powiedział przyciszonym głosem:
 – Widać prześcieradło.
 Chwilę stał, żeby trochę odpocząć. Rozglądał się, czy nie zobaczy czegoś osobliwego. Potem odsunął Jana i wszedł. Ogarnęła go cisza grobowca. Tuż przy wejściu leżały rozrzucone prześcieradła, w głębi niewiele można było widzieć. Jeszcze odnalazł chustę, która chyba przykrywała twarz Jezusa, zwiniętą osobno. I to wszystko. Ciała Jezusa na pewno nie było. Teraz wszedł Jan. Ledwo się obaj mieścili w ciasnej krypcie. Wyszli na zewnątrz. Popatrzył na Jana:
 – Kto to mógł zrobić? – mówił trochę do niego, trochę do siebie, głośno myśląc. – Żołnierze? Gdzie są żołnierze, przecież powinni tu być.
 Rozglądał się niepewnie. Kamień odtoczony, pieczęcie zerwane. Przychodziła refleksja:
 – Nie, tego nie mogli zrobić żołnierze. Ale jeżeli to zrobił ktoś inny, to co ze strażą? Wymordowana? Gdzie ślady walki, gdzie zwłoki żołnierzy? A może to jakiś podstęp?
 Nie umiał sobie na te pytania odpowiedzieć. Skwitował je stwierdzeniem:
 – Trzeba wszystkich zawiadomić. Najpierw Józefa. Może ktoś coś wie, może ktoś coś widział.
 Wracali powoli w stronę domu.
 Słudzy już byli obudzeni, powiedzieli, że pan już wstał. Za chwilę wyszedł do nich Józef, jak zwykle ugrzeczniony, świeży, jakby się wybierał na spotkanie z najwyższym kapłanem. Poprosił jego – Piotra – do wnętrza. Nie, Jan na razie niech nie wchodzi, niech pozostanie na dworze. Bardzo go o to prosi.
 Wszedł. Dopiero teraz spostrzegł, że Józef jest wyraźnie zaniepokojony. Zaproponował od razu Józefowi, żeby oglądnął grób i zobaczył, co się stało. Ten nie miał wcale na to ochoty, już zresztą wiedział wszystko o pustym grobie. – Jak on to wszystko od razu wie – pomyślał o nim z podziwem. Józef powiedział, że może później pójdzie do grobu, teraz woli wysłuchać, co on – Piotr – ma na ten temat do powiedzenia.
 Drgnął:
 – Co to znaczy „na ten temat”?
 – Na temat tego pustego grobu.
 Oburzył się:
 – Przesłuchanie?
 Józef uciekł ze wzrokiem:
 – Czy ja powiedziałem, że przesłuchanie? Ja chcę się tylko dowiedzieć, co ty wiesz na ten temat.
 Rozdrażniony zaczął mu więc opowiadać przebieg wydarzeń od momentu, gdy poszedł spać, poprzez zbudzenie go przez Marię, aż do powrotu do domu. Józef słuchał tego jak zawsze układny, napięty, prawie że notujący w pamięci każde jego słowo. Potem podniósł na niego wzrok i spytał:
 – To wszystko?
 – Wszystko.
 – Czy jeszcze mogę cię o coś zapytać?
 Już prawie wściekły odwarknął:
 – Pytaj.
 Józef znów spuścił oczy, zaczął słodko cedzić:
 – Jeżeli zechcesz sobie przypomnieć, to ja ci wczoraj powiedziałem, że w domu, gdzie spożywaliście waszą ostatnią wieczerzę z naszym Mistrzem, przebywają uczniowie Jezusa.
 Najbardziej go oburzyło to, że Józef śmie nazywać Jezusa „naszym Mistrzem”.
 – Czy ty albo Jan – mówił dalej Józef – nie porozumiewaliście się z nimi? Byłeś u nich?
 Nie wiedział, o co Józefowi chodzi:
 – Kiedy mógłbym być u nich?
 – Choćby dzisiejszej nocy.
 – W nocy? Przecież to jeszcze szabat. Nie wolno takich dalekich dróg odbywać.
 – No tak, ale Jezus nauczył nas przecież, że nie należy zwracać uwagi na drobiazgi: czy pójdziesz parę kroków więcej, czy mniej, to nieważne. Najważniejsze jest przykazanie miłości. Czy źle mówię?
 Myślał, że go rozerwie wściekłość. – Ale ten Józef jest bezczelny. Teraz jednak zaczął coś rozumieć.
 – Nie – odpowiedział, ledwie panując nad sobą. Poderwał się i odszedł. Jeszcze jeden uczeń Jezusa, jeszcze jeden faryzeusz, który śmie nazywać Jezusa swoim Mistrzem. – Ciekaw jestem tylko, jak długo będzie jeszcze tak Go nazywał i czy tak mówi o Nim w Sanhedrynie.
 I wtedy, gdy cały wzburzony kierował się w stronę grobu Jezusa, zobaczył, jak z głębi ogrodu biegnie ku niemu Magdalena. Z rozwianymi włosami, z rozrzuconymi rękoma, roześmiana, rozradowana i prawie nieprzytomna ze szczęścia. Patrzył przerażony, co mogło się stać. Zwariowała! Wpadła na niego i rzuciła mu się na szyję:
 – Widziałam Pana!
 Zwariowała – wstrząsnął się. Spytał, wciąż nie dowierzając:
 – Kogo? – może źle usłyszał.
 – Jezusa – odpowiedziała.
 Chwycił ją silnie za ramiona i potrząsnął:
 – Opanuj się.
 – Ależ tak, widziałam Go. – Popatrzyła na niego podejrzliwie. – Myślisz, że zwariowałam? Posłuchaj. – Próbowała się uspokoić, otarła oczy. – Gdzieś mi się zgubiły w ogrodzie Salome i Maria Jakubowa…
 Przerwał jej:
 – Jak to, to ty nie byłaś tutaj sama?
 – Nie. Przyszłam z innymi niewiastami.
 – Tak rano? Po co? – zdumiał się.
 – Żeby namaścić ciało Jezusa.
 – Namaścić ciało Jezusa?
 – No tak. Po prostu w piątek wieczór było tak wszystko szybko, tak wszyscy się spieszyli, już słońce zachodziło, że na to nie było czasu. To myśmy sobie umyśliły wczoraj, jeszcze zresztą w piątek, że przyjdziemy w pierwszy dzień po szabacie i namaścimy ciało Jezusa, żeby pochować Go, jak przystało każdemu uczciwemu człowiekowi.
 człowiekowi jednej strony przyznawał, że był w tym jakiś sens, z drugiej strony był zdziwiony, że ktoś mógł w ogóle na taki pomysł wpaść.
 – A gdzie one są?
 – Nie wiem.
 – No, opowiadaj dalej.
 – Aż patrzymy: kamień odwalony, a grób jest otwarty. Bardzośmy się przelękły. Bo co to może znaczyć? One zostały, a ja pobiegłam, żeby was zbudzić. Potem wróciłam do ogrodu. Podchodzę pod grób, nie ma już niewiast. Was jeszcze też nie było. Przyszło mi do głowy, że może Jego ciało jest gdzieś w pobliżu w krzakach, że może tylko ktoś chciał Go zbezcześcić. Szukam, szukam – bezskutecznie. Potem widziałam z daleka, że wy już jesteście. Również widziałam, gdyście odchodzili. Szukałam Go dalej. Nagle patrzę, idzie do mnie ogrodnik. Ten, który się tutaj kręcił przez cały wczorajszy dzień. Myślę sobie, że on powinien coś wiedzieć albo może nawet on sam to zrobił z jakichś powodów. Podchodzę w jego kierunku i wtedy widzę, że to chyba nie jest ogrodnik, tylko ktoś inny – wciąż był zmrok i niełatwo było rozróżnić. Trochę się wystraszyłam. Ale uciekać nie ma jak. Wobec tego pytam go: Panie, gdzie ukryłeś ciało Jezusa? Wtedy właśnie On powiedział do mnie: Mario. I poznałam, że to jest Mistrz.
 Zaczęła szlochać z radości. Była cała roztrzęsiona. Nie potrafiła opanować drżenia rąk. Łzy płynęły jej po twarzy. Przygarnął ją do siebie:
 – Uspokój się, uspokój się – powtarzał.
 – Poczekaj, muszę skończyć. Jak On mi powiedział: „Mario”, gdy Go poznałam, wtedy upadłam Mu do stóp. A potem On zniknął.
 – Jak to zniknął? – popatrzył na nią.
 – Po prostu zniknął, już Go nie było – odpowiedziała niezmieszana.
 – Jak był, to powinien być stale – próbował przyprowadzić ją do rozsądku.
 – On powiedział, żebym Go nie zatrzymywała, bo musi iść do Ojca. Czy mogłam Go zatrzymywać? – zapytała z wyrzutem w głosie.
 Nie wiedział, co jej na te naiwności odpowiedzieć.
 – Chodźmy stąd – rzekł.
 – Dokąd?
 – Do domu, gdzie jedliśmy naszą ostatnią wieczerzę z Jezusem. Tam są nasi ludzie.
 – Którzy?
 – Czy ja wiem którzy? Wiem tylko od Józefa, że jacyś na nas czekają. Ale nie pójdziemy chyba razem, żeby nas nie zauważono.
 – Boisz się? Kogo? – wykrzyknęła Magdalena. – Przecież Jezus żyje! Niech się oni boją.
 Nie chciał z nią dyskutować. Zapytał tylko:
 – Chcesz może to wszystko, co mi opowiedziałaś, powiedzieć Józefowi?
 – Mogę – zgodziła się.
 Weszła do domu, długo nie wychodziła. Czekał na nią, spacerując nerwowo. Kto to mógł zrobić, kto mógł ukraść ciało Jezusa? Przyszło mu do głowy, czy nie należałoby pójść wprost do kapłanów i donieść im o tym. – W ten sposób dam im do zrozumienia, że ja nie mam z tym nic wspólnego. – Ale bał się tam iść sam. – A jak nie uwierzą i oskarżą o naruszenie grobu? Nie. Wobec tego z kim? Józef nie pójdzie ze mną na pewno, choćby z tego prostego powodu, że patrzy na mnie tak, jakbym to ja sam zrobił.
 Wreszcie wyszła Maria. Była znacznie spokojniejsza. Tylko uśmiechała się jakoś dziwnie, niedowierzająco. Podeszła do niego:
 – Wiesz, co Józef mi powiedział?
 – Chyba wiem. Powiedział ci, że to ty porwałaś ciało Jezusa – zażartował.
 – Nie tak dokładnie – odrzekła poważnie – ale mniej więcej tak. Albo jeżeli nie ja, to ja uczestniczyłam w tym wszystkim, wraz z niewiastami i jeszcze tam nie wiem z kim. W każdym razie powinnam natychmiast mu to wszystko powiedzieć albo nawet powinnam iść do kapłanów i zdać im z tego sprawę.
 No to nie tylko ja miałem taki zamiar, ale i Józef też – pomyślał ironicznie.
 – I to już wszystko?
 – Nie – zawahała się. Próbował mnie obrazić. Powiedział, żebym nie zmyślała i nie udawała szalonej, bo to wygląda nieprzekonywająco.
 – No tak – żachnął się. – Tutaj Józef grubo się pomylił. Co innego mieć zwidy, a co innego kłamać.
 – Jeszcze jedno. Chciał, abym mu przyrzekła, że nie powiem nic nikomu o tym, co jemu powiedziałam. Że nikomu, nawet naszym ludziom nie powiem, jeżeli – jak on to powiedział – już oni tego wcześniej lepiej nie wiedzą, że grób jest pusty i że Jezus żyje.
 – A co ty na to?
 – Co miałam mu powiedzieć. Popatrzyłam na niego jak na wariata. Jakim prawem on do mnie śmie tak mówić? Co za obyczaje? Wtedy zmiękł i powiedział, że dobrze, uczniom Jezusa wolno mi o tym opowiadać, zresztą, powtórzył, oni to samo wiedzą co i ty, ale nie mów, proszę – już nauczył się być uprzejmy – nikomu o tym więcej. Ale i tu się oparłam. Wtedy on dodał z pogróżką w głosie: Nie mów tego dla dobra was wszystkich, bo jeżeli kapłani dowiedzą się, że rozgłaszacie takie wiadomości, po prostu zmiotą was z powierzchni ziemi. No to ustąpiłam. Obiecałam, że w ciągu dnia dzisiejszego nikomu więcej nie powiem. Ale jeżeli chodzi o przyszłość, to nic nie mogę obiecać.
 Wstyd mu było za Józefa.
 – Chodźmy stąd wreszcie – zwrócił się w kierunku miasta. Nagle usłyszał za sobą głos Józefa:
 – Chciałem z wami jeszcze parę słów zamienić.
 Zatrzymał się z niechęcią. Józef stał w drzwiach. Podeszli do niego.
 – Jeżeli wolno jeszcze o coś prosić, to chciałbym, żebyś ty, Piotrze, został jeszcze przez dzień dzisiejszy u mnie. A ty – rzekł do Magdaleny – idź do Wieczernika i zawiadom, że Piotr jest tutaj. Zgodnie z tym, jak umawialiśmy się, zgodnie z tym, co przyrzekłaś. Nic więcej nie mów.
 Jakiż on jest sprytny – patrzył na niego z podziwem. – Na pewno wysłuchał całą naszą rozmowę, a teraz jeszcze chce, ażeby Maria przy mnie przyrzekła to, czego on od niej żądał.
 – Dlaczego – spytał na wpół rozbawiony – ja mam zostać u ciebie?
 – Boję się, żeby cię w drodze do Wieczernika nie zaaresztowano. Wolałbym, żebyś w dzień nie pokazywał się na ulicach. Zbyt jesteś znany, żebyś teraz mógł przejść spokojnie przez miasto. Doczekaj wieczora, potem pójdziesz. Tutaj ci nic nie grozi.
 Nie bardzo wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Na razie zgodził się, choć wciąż wewnętrznie nie bardzo przekonany, że dobrze robi.
 W ciągu dnia nic się nie działo. Józef starał się mu wciąż towarzyszyć. Jeśli odchodził, natychmiast zjawiał się ktoś ze służących. Powód został mu również wyjaśniony: wszystko w trosce o jego bezpieczeństwo. Ale pojął, w czym rzecz. Józef po prostu podejrzewał, że on, Piotr, wraz z innymi uczniami mają zamiar doprowadzić do zamachu, przewrotu czy innego jakiegoś szaleństwa w oparciu o fakt pustego grobu. Na zasadzie: nie udało się Jezusowi, to może uda się samym uczniom. To odkrycie początkowo go śmieszyło. Ale potem coraz jaśniej widział, że to nie jest nic śmiesznego. Tym bardziej, że był bezradny wobec tych podejrzeń. Tłumaczyć nie miało najmniejszego sensu. Owszem, nawet parę razy próbował, ale zawsze napotykał ten sam zimny, ironiczny uśmiech. Usprawiedliwianie się nic nie dawało. Poddał się, zrezygnował. Zresztą wiedział, że gdyby się nie zgodził, miałby natychmiast Józefa przeciwko sobie i reszcie uczniów Jezusa. A do tego nie chciał doprowadzić. Zbyt wiele Józef wiedział o nim i o nich wszystkich. Zbyt mocny jest Józef. Gdy przejdzie na stronę kapłanów, wszystko może się tragicznie skończyć. Jako jedyne wyjście widział po prostu dać się obserwować. Dla swojego dobra i dla dobra reszty. Niech się okaże, że nie ma nic w zanadrzu, że nie ma nic do ukrycia.
 Chociaż Józef wszystko robił, aby mu uprzyjemnić ten pobyt, czuł się gorzej niż w areszcie. Myślał, że nie wytrzyma do wieczora. Jedyną zabawą, jaka mu pozostała, było dosłuchiwanie się tego, co działo się w domu Józefa. Chociaż umiejętnie odcięto go od dopływu jakichkolwiek wiadomości, to ze strzępków rozmów, które dochodziły do niego czy to przez ściany, czy przez okna, wiedział, że pojawiali się kapłani i Rzymianie, i to nie byle kto, ale ludzie wysokiej rangi. Próbował zapytać, co się dzieje. Spotykał się zawsze z milczeniem. Z tego, co dosłyszał, wynikało również, że jacyś ludzie z ulicy zaczęli dopytywać się o to, co się tu wydarzyło. Najwyraźniej wiadomość o pustym grobie mimo wszystkich usiłowań, by temu zapobiec, przeciekła do miasta. Nikt jednak z gapiów nie był dopuszczony do ogrodu. Wszystkie bramy stały pozamykane, służba miała najsurowsze polecenia, by nikomu nie zezwalać na wejście.
 Wieczorem zapytał Józefa:
 – Czy mogę uważać, że mój prywatny areszt jest skończony?
 Józef uśmiechnął się, nic nie odpowiadając.
 – Zdążyłeś się przekonać, że ja w tym wszystkim nie maczałem palców? – próbował zmusić Józefa do jakiejś deklaracji.
 Znowu napotkał milczenie i nic niemówiący zimny uśmiech.
 – Mogę już wracać do Wieczernika?
 – Oczywiście, że możesz, zawsze mogłeś, pozostawałeś tutaj tylko dlatego, że chciałem cię uchronić przed niebezpieczeństwem.
 Tym razem on się uśmiechnął ironicznie i nic nie odpowiedział.


 Przez miasto przeszedł bez trudności. Prawie że biegł – taki był ciekawy, co tam zastanie. W Wieczerniku było więcej uczniów Jezusa niż tego się spodziewał. Ale to było jedyne pozytywne stwierdzenie. Poza tym było gorzej niż źle. Było wręcz tragicznie. Przygnębienie, smutek, cisza. Z wszystkich oczu wyzierał strach. Przyjęli go niechętnie, jakby tego, który był wszystkiemu winien. Wszystkiemu, to znaczy sytuacji, w jakiej się znaleźli. Wiedzieli dobrze, jak ich położenie jest trudne. Właściwie nawet nie było z kim rozmawiać. Do kogo zagadał, ten odpowiadał mu półsłówkami, przeważnie odwracali głowy na znak, że nie mają nic do powiedzenia. Nie miał pojęcia, co z tym dalej robić. Nie było wspólnej płaszczyzny, nie było szans na porozumienie.
 Zorientował się szybko w sytuacji. Jego towarzysze w większości przybyli tutaj z Ogrodu Oliwnego zaraz po tragedii piątkowej i tutaj przetrwali szabat, unieruchomieni świętem. Dzisiaj rano niektórzy odeszli do Galilei, ale większość została, zatrzymana wiadomościami, które przyniosły kobiety. Po prostu bali się stąd ruszyć.
 – A z drugiej strony, chociaż to tak nie wygląda – mówił mu Andrzej – czekali na ciebie, aby się naradzić, co dalej robić.
 A więc czekali na niego. On w dalszym ciągu jest dla nich tym, który kieruje. Wobec tego zaczął im opowiadać wszystko, co do tego czasu przyszło mu do głowy na temat przyszłości. Choć czuł się tak, jakby przemawiał do ściany, mówił do nich, starając się nawiązać z nimi kontakt. Możliwie nie tragizując, powiedział im o rozmowie z Józefem, o tym, jakie niebezpieczeństwo zawisło nad nimi. Pusty grób to nie tylko fakt, ale powód do oskarżenia ich. Zbrodnia wykradzenia ciała to pierwszy zarzut. Drugi, że szerzą wiadomości o zmartwychwstałym Jezusie. Oczywiście najprościej byłoby wykryć tego, kto to uczynił. Ale ponieważ według wszelkiego prawdopodobieństwa zrobili to sami kapłani, praktycznie rzecz biorąc, nie ma żadnych możliwości działania.
 To, co mówił, nie było dla nich żadną rewelacją, byli tego wszystkiego świadomi. Ale lepsze było nawet takie gadanie niż milczenie. Przedłożył im z kolei swoje racje za powrotem do Galilei i za pozostaniem w Jerozolimie. Zgadzali się z nim. Również z tym, że najmądrzej byłoby pozostać w mieście przez jakiś czas, żeby nie narażać siebie ani swoich rodzin. Rozumieli także to, że z jednej strony mają odcięty powrót do domów, a z drugiej strony – siedzą w obcym, nieprzyjaznym mieście, gdzie każde wyjście na ulicę, każde odezwanie się jest ryzykiem. Dom, w którym się znaleźli, jest spokojną wyspą, gospodarz jest im bardzo oddany, ale na jak długo? A nawet gdyby z jego strony nie groziło im żadne niebezpieczeństwo, to i tak trudno sobie wyobrazić, by ta kryjówka pozostała długi czas niezauważona przez kapłanów.
 Sytuacja była tym gorsza, że byli odcięci od dopływu wiadomości z obozu kapłanów. Nie pojawili się – przynajmniej jak dotąd – dawni przyjaciele Jezusa. Najwidoczniej uważali się za przyjaciół tylko samego Jezusa, ale nie czuli się zbyt głęboko powiązani z Jego uczniami.


 Tę rozmowę przerwało nagle dobijanie się do drzwi. Instynktownie rzucili się w jego stronę, jakby szukając u niego pomocy, ratunku, obrony. To była chwila, kiedy znowu poczuł się dowódcą tej grupy. Znowu poczuł się tym, który tu decyduje, który jest za wszystko odpowiedzialny. Ale ten moment zbliżenia skończył się, gdy otworzono drzwi. Okazało się, że to byli dwaj uczniowie, którzy z rana wyszli do Emaus, Kleofas z towarzyszem. Zmęczeni, zakurzeni, spoceni, ale ku zdumieniu wszystkich uszczęśliwieni i rozpromienieni.
 – Spotkaliśmy Jezusa – powiedzieli prawie razem.
 Zatrząsł się wewnętrznie. Co to ma znaczyć? Panując nad sobą, zapytał:
 – Jak to wy mogliście Go spotkać? Przecież wy nie byliście przy grobie.
 Reszta towarzyszy przysłuchiwała się tej rozmowie z dezaprobatą.
 – Nie byliśmy przy grobie. Myśmy szli do domu – odpowiedział Kleofas z nutą wstydu w głosie.
 – No i co?
 – Nic, szliśmy spokojnie w kierunku Galilei i pomyśleliśmy, że najlepsza droga będzie wiodła przez Emaus…
 – Ale ja was pytam o Jezusa – przerwał zniecierpliwiony.
 – Zaraz, zaraz będzie i o Jezusie. Byliśmy zmartwieni, narzekaliśmy i samiśmy siebie pytali, jak to mogło się wszystko stać. Wtedy Nauczyciel do nas podszedł.
 – Jak to podszedł? – zdenerwował się. Zupełnie zwariowali.
 – Zwyczajnie. Myśmy szli, wielu ludzi szło, bo przecież wracają po święcie do domu, mężczyźni, kobiety, dzieci. Wtedy zbliżył się do nas Nauczyciel i zaczął iść z nami.
 – A wy co na to?
 – My nic. Bo myśmy Go nie poznali.
 – No, jeżeliście Go nie poznali – mówił spokojnie, opanowując narastająca złość – to czemu twierdzicie, że to był On? – chciał wyłapać nieścisłości w ich relacji.
 – On do nas podszedł i zaczął rozmawiać. Spytał nas, czemu jesteśmy tacy smutni. Myśmy się Go zapytali, czy wie, co się zdarzyło w Jerozolimie. I opowiedzieliśmy o Jezusie z Nazaretu, który był bardzo potężny w mowie i w czynie wobec Boga i całego ludu, jak Go przedniejsi kapłani wydali na śmierć i ukrzyżowali.
 To, co słyszał, było dla niego tak nieprawdopodobne, że namyślał się, czy im nie przerwać i nie wyśmiać ich. Ale opanował się. – Niech ciągną dalej, zobaczymy, do czego zmierzają. – Oni wciąż niewzruszeni, z tą samą naiwnością opowiadali:
 – I mówiliśmy, że wszyscy się spodziewali, że On odkupi nasz naród, i o tym, że już trzeci dzień od tego czasu, jak umarł, i że przeraziły nas niewiasty, które rano były u grobu i nie znalazły Jego ciała. Ale opowiadały nam, że miały widzenie aniołów, którzy mówią, że Jezus żyje.
 Tu im przerwał:
 – O jakich to niewiastach mówicie?
 – O Salome, o tych wszystkich, które były u grobu rano.
 – Ja nic nie wiem o jakimś widzeniu.
 – A to możesz się dowiedzieć. Są tu na górze – ktoś mu odpowiedział. – Razem z innymi niewiastami. Jak zwykle paplają.
 – Dobrze, to się spytam potem. – Wtedy nagle przyszło mu do głowy podejrzenie: – Coś się poza mną dzieje. To nie jest jakaś zbiorowa halucynacja, ale to wszystko jest umówione. – Przestał słuchać tej naiwnej, nietrzymającej się całości opowiastki. Był wstrząśnięty swoim odkryciem. A więc Józef ma rację. To jest niewątpliwie akcja powzięta przez grupę ludzi, którzy chcą doprowadzić do jakiegoś zamieszania czy buntu przeciwko kapłanom. Tylko kto to jest? Jak na razie mamy tych dwóch, parę niewiast i Marię Magdaleną. – Najbardziej w tym wszystkim nie pasowała mu Maria. A może? Może i ją zdołano przekonać, aby się do spisku dołączyła. Bo w końcu o wszystko można podejrzewać Kleofasa i jego towarzysza, ale nie o to, że ulegli histerii albo halucynacji. Patrzył na ich usta wymawiające poszczególne słowa i nie wierzył w nic, co mówili. Jakby nie mówili. Jakby mówili coś przeciwnego.
 Zmusił się do słuchania. Spytał:
 – I co dalej?
 – Potem nam powiedział, że nie jesteśmy całkiem mądrzy, bo przecież to już wcześniej prorocy przepowiedzieli, i mówił nam wszystko po kolei od samego Mojżesza i co po Mojżeszu było napisane o Mesjaszu, i jeszcze później.
 – I wyście Go wtedy rozpoznali?
 – Nie, nawet wtedy nie rozpoznaliśmy Go.
 – A kiedy?
 – Dopiero wtedy, kiedy byliśmy już w Emaus. My tam się zawsze zatrzymujemy bardzo chętnie w pewnej gospodzie, żeby zjeść wieczerzę. On chciał iść dalej. Powiedziałem do Niego: Zostań z nami, Panie, bo ma się już ku wieczorowi i dzień się nachylił. Zgodził się. Weszliśmy. Sala była pusta. Poprosiłem Go do stołu, gdzie zwykle siadamy. Byliśmy tylko we trzech. I wtedy Go poznaliśmy.
 – Jak to wtedy?
 – Wtedy, gdy wziął chleb, błogosławił, łamał i podawał nam.
 – No i co? – spytał napięty.
 – No i nic. On zniknął.
 – Jak to zniknął?!
 – Nie było Go więcej, już znowu byliśmy sami we dwóch.
 – I to wszystko? – spytał rozczarowany.
 – Wszystko.
 – To jak długo widzieliście Go?
 Popatrzyli na siebie, nie bardzo wiedzieli, co powiedzieć.
 – Jak długo to mogło być? – spytał Kleofas swojego towarzysza.
 – Jak długo? – zastanowił się tamten. – Może długo, może krótko, tego się nie da powiedzieć. Wiem tylko tyle, że byłem szczęśliwy. Czy to jest ważne, jak długo widzieliśmy Go? Najważniejsze, że Go widzieliśmy.
 Jak na spisek nie było to zbyt przekonujące. Spróbował więc naciskać:
 – A co wam powiedział? Żebyście z tym poszli do kapłanów, czy też do ludzi, i głosili, że widzieliście Go?
 – Nie, o tym zupełnie nic nie mówił.
 Wciąż podejrzliwie na nich patrzył:
 – I co dalej?
 – Wstaliśmy natychmiast od stołu i wróciliśmy do Jerozolimy, żeby wam to wszystko opowiedzieć.


 Wiedział, że więcej od nich nie wydusi; odszedł. Reszta uczniów doczekać się nie mogła, kiedy skończy rozmawiać z przybyszami. Teraz, gdy wycofał się, rzucili się na nich, dopytując o szczegóły.
 Aha. Teraz niewiasty. Trzeba porozmawiać jeszcze z nimi. Poprosił kogoś, aby je przywołał z góry. Przyszły w grupie, jak stado kur, pogodne, spokojne, wcale nie spłoszone tym, że on chciał z nimi rozmawiać.
 – Jak to było?
 – Rano wczas, zanim wzeszło słońce, poszłyśmy do grobu, żeby namaścić ciało Jezusa – zaczęła pierwsza.
 Włączyła się druga, jakby chciała uniknąć nieporozumienia:
 – Kiedy ciało Jezusa zostało zdjęte z krzyża, nie było czasu, aby je namaścić, bo słońce zachodziło i zbliżał się szabat.
 – A nie wiecie o tym, że na trzeci dzień nie wolno dotykać ciała zmarłego? – zapytał.
 – Nie na trzeci dzień. Szabat się nie liczy.
 – Skąd ty taka uczona w przepisach faryzejskich?
 – A czy tak nie jest napisane? – poparła ją Salome.
 Nic nie odpowiedział.
 – Zresztą czy ważne są takie przepisy – dodała Salome pojednawczo.
 – Opowiadajcie dalej – przerwał jej.
 – Gdyśmy tak szły, mówiłyśmy do siebie: Któż nam odsunie kamień u drzwi grobowych? Bo ten kamień był bardzo wielki. I naraz patrzymy i widzimy, że kamień jest odwalony. Najpierw nie zbliżałyśmy się. Potem chciałyśmy się dowiedzieć, co jest z ciałem Jezusa. Zaglądamy, a tam po prawej stronie siedzi chłopiec. Był ubrany w białą szatę. I zdziwiłyśmy się: co tu robi jakiś chłopiec. A on rzekł do nas: „Nie lękajcie się. Szukacie Jezusa Nazaretańskiego ukrzyżowanego. Powstał, i powiedzcie uczniom Jego i Piotrowi, że was uprzedzi, nie ma Go tu, oto miejsce, gdzie Go położono. Ale idźcie do Galilei. Tam Go ujrzycie, jak wam powiedział”. Wtedy dopiero przejął nas strach. Bośmy zrozumiały, że to nie jest żaden chłopiec, tylko Anioł. Natychmiast uciekłyśmy od grobowca.
 Chociaż niewątpliwie opowiedziały tę historię któryś tam już raz, mówiły wciąż jeszcze podniecone, uzupełniając się nawzajem.
 – Co było potem?
 – Potem chciałyśmy komuś to powiedzieć i poszłyśmy do Józefa. Najpierw szukałyśmy ciebie i Jana, ale nie zastałyśmy was w waszej izbie.
 Musieliśmy się rozminąć – przeszło mu przez myśl. – I powiedziałyście to wszystko Józefowi? – zapytał.
 – Tak.
 Aha. To on był taki mądry w rozmowie ze mną, bo od nich się dowiedział. A nie zdradził się z tym ani jednym słowem.
 – On nas najpierw zwymyślał i zakazał nam o tym mówić nawet naszym ludziom. Posłuchałyśmy go. Ale potem przyszłyśmy tutaj i opowiedziałyśmy to wszystkim, bo przecież Jezus tak polecił.
 – A co oni na to? – rzucił na pozór obojętnie.
 – Nic. Nie uwierzyli. Przelękli się tylko, że ktoś porwał ciało Jezusa.
 – I nikt się tym nie ucieszył?
 – Nikt.
 Nie dawał za wygraną:
 – Żaden z uczniów?
 – Żaden.


 Ślad urywał się, rozmywał, niknął. Uliczka, która powinna go zaprowadzić prosto do spiskowców, okazywała się ślepa. Odprawił niewiasty. Skupił się na obserwowaniu tego, co się dzieje w Wieczerniku. Cień euforii, a przynajmniej zainteresowania, które wybuchnęło po przyjściu tych dwóch z Emaus, opadł zupełnie. Wróciło przygnębienie. Tamci wciąż usiłowali przekonać resztę o tym, jak było w drodze do Emaus. Dochodziło do niego, jak po raz któryś z rzędu prawie słowo w słowo opowiadali, co im się w drodze przydarzyło, jak Jezus szedł z nimi i Pismo im wyjaśniał, jak Go poznali po łamaniu chleba. – Jeżeli spiskowcy takimi metodami chcą doprowadzić nas do jakiejś akcji, to się grubo mylą. A może tylko trafili na kiepskich współpracowników. Najpierw Magdalena, potem niewiasty, teraz oni. Niewiasty jak niewiasty, ale to są uczniowie i wcale nie tacy zapaleni, wprost przeciwnie, sami przyznawali, że chcieli wracać do domu. – Nie, nie rozumiał tego.
 Nie umiał się znaleźć w tym wszystkim. Zajął się przygotowaniem wieczerzy. Zresztą ten obowiązek przede wszystkim do niego teraz należał. To mu bardzo odpowiadało w tej sytuacji. Chciał, by wszyscy choć na chwilę zapomnieli o nim: o jego obecności. – Niech im się zdaje, że mnie nie ma, że nie słyszę, że się nie interesuję tym, co sobie opowiadają. Spiskowcy się muszą jakoś zdradzić. Gdzieś dosłyszę ten ton, który mnie doprowadzi do ludzi organizujących to wszystko. – Wychodził i znowu wracał do izby po krótkiej lub dłuższej nieobecności, wciąż udając całkowite zaabsorbowanie przygotowywaniem posiłku. Niestety, uczciwie musiał przyznać, że nic nie wyczuł, co by potwierdziło jego podejrzenia. Jeżeli był spisek, to na pewno zgromadzeni w tej sali nic z tym nie mają wspólnego.
 Było już całkiem ciemno, polecił, żeby zapalono kaganki oliwne, ale lepiej mniej niż więcej.
 Gdy tak patrzył na nich, przypomniała mu się burza na morzu. Tak jak tam, tak i tu – ten sam strach i przerażenie. Wokół morze nienawiści, które w każdej chwili jest w stanie ich zniszczyć. Czuł się, jak wtedy przy sterze, odpowiedzialny za nich wszystkich, za to, co się działo. Odpowiedzialny, a równocześnie bezradny. Tylko wtedy na dziobie łodzi spał Jezus. I dlatego było inaczej.
 Poprosił ich z ciężkim sercem, by zajmowali miejsca przy stole. Przed trzema dniami było podobnie jak teraz. Spostrzegł, że zachowali te same miejsca, co przy ostatniej wieczerzy. Miejsce Jezusa pozostało wolne. Nikt nie śmiał go zająć. Trzeba zaczynać wieczerzę. Powinna być, tak jak ich Jezus uczył, ofiarą z życia Bogu składaną. Powinna ich wszystkich zjednoczyć. Już był czas, by wstać, odmówić hymn i łamać chleb. To zawsze spełniał Jezus. Teraz na niego spada ta godność i ten obowiązek. Wszyscy jego uważają za gospodarza. Ale jak spożywać tę wieczerzę, gdy wspólne przestało być wspólne. Gdy są rozbici, gdy jeden patrzy wilkiem na drugiego, a każdy chce ratować tylko własną skórę i uciec do swojego domu. To nie miało żadnego sensu. Lecz co można zrobić innego. Był bezradny. Żal, który tkwił w głębi jego świadomości, znowu wystąpił z całą siłą: – Po coś odszedł. Jak mogłeś nas tak pozostawić.
 Nagle poprzez cichy rozgwar, jaki trwał przy stole, dobiegł go od strony drzwi znajomy głos:
 – Pokój wam.
 Nie, to niemożliwe. Zdawało mi się. – Przestał oddychać, by lepiej słyszeć. Złudzenie? Ale nie, to nie tylko on słyszał. Rozejrzał się. Inni też słyszeli. W mroku bielały napięte twarze zwrócone w stronę wejścia. W sali zaległa cisza. Wpatrywał się w czerniejący prostokąt drzwi. Wciąż nic nie widział. Było bardzo mroczno. Kaganki oliwne z trudem przełamywały ciemność. Wytrzeszczał oczy aż do bólu. Wtedy usłyszał, usłyszeli wszyscy, wyraźny Jego głos:
 – Pokój wam.