Biblioteka


 UNUM  Sny o całości osoby

 



 


UNUM

 Sny o całości osoby

 
Było sobotnie popołudnie. Deszcz padał od rana, wobec tego odwołaliśmy naszą piłkę. Towarzystwo porozchodziło się do innych zajęć. Tylko jeden niedoinformowany przyszedł, więc wybraliśmy się na spacer, bo już przestało padać, choć wciąż mokro było pod nogami. Ale przecież nie można było siedzieć w domu. Należało „dla zasady” zaczerpnąć trochę powietrza. Nieoczekiwanie dla nas obu gość mój zaczął opowiadać.
 – Miałem trzy sny, które, dziwnym trafem, zapamiętałem. Bo choć śni mi się codziennie, to z reguły nie pamiętam, co to było. Te sny wyjątkowo pamiętam dokładnie. Tym bardziej, że, jak uważam, łączą się tematycznie ze sobą.
 Śniło mi się, że jestem burłakiem na Wołdze czy kimś takim. Szedłem niby to brzegiem rzeki czy brzegiem szosy i ciągnąłem na linach jakiś ogromny ciężar. Pochylony prawie do samej ziemi, wpierałem się stopami w podłoże, by wykonać kolejny krok. Czasem mi się to nie udawało i trzeba było ponownie, zatrzymując się obiema stopami, próbować oderwać jedną i skierować ją ku przodowi. Nie byłem sam. Przede mną ciągnęli swoje ciężary podobni do mnie ludzie, w podobny sposób. Za mną też jacyś. Patrzyliśmy na siebie, udając, że się nic nie dzieje, że to normalne, że to nie taki wielki wysiłek. Aż niespodziewanie spostrzegłem, że przechodzi obok mnie człowiek, który nie ciągnie nic. Szedł z uśmiechem na ustach, pogwizdując sobie. Zatrzymałem go:
 – A ty niczego nie ciągniesz? – spytałem.
 – Niczego – odpowiedział, śmiejąc się.
 – Jak tak można iść? – zdziwiłem się.
 – Mam tu na ramieniu wszystko, co potrzebne – odpowiedział – i to mi wystarcza.
 Rzeczywiście – dotychczas tego nie zauważyłem – miał coś w rodzaju plecaka.
 – Ty też tak możesz – tłumaczył mi zachęcająco. – Wybierz, co najpotrzebniejsze, a to, czego nie używasz na co dzień, zostaw. A wtedy będziesz mógł iść tak, jak ja idę.
– Czyś ty oszalał? – odpowiedziałem zdumiony tą propozycją. – Ja pracowałem na to całe życie. I mam to zostawić?
 Nieznajomy zaśmiał się:
 – A nie przyszło ci do głowy, że nie tylko ty to masz, ale że to ciebie ma?
 – Jak to? – nie rozumiałem.
 – Twój majątek nie tylko należy do ciebie, ale i ty należysz do twego majątku, ty jesteś jego własnością, jesteś od niego uzależniony, nim skrępowany.
 Zaskoczył mnie tym stwierdzeniem. Tym bardziej, że spostrzegłem jego rację.
 – Rozdaj to – kontynuował nieznajomy – czego nie potrzebujesz, swoim bliskim, którym się to może przydać. Albo jakimś sierocińcom czy domom starców, przytułkom, szkołom, szpitalom, komu chcesz. A dla siebie zostaw tylko to, co ci jest potrzebne do pracy. Ty nawet się nie spodziewasz, co potrafisz jeszcze zrobić, mając wolną głowę, niezaprzątniętą troską o majątek. Mogę spojrzeć na to, co ciągniesz? – zapytał niespodziewanie.
 – Jak ci na tym zależy, proszę bardzo – zgodziłem się oschle. – Nie mam żadnych tajemnic – skłamałem, licząc na to, że się zniechęci.
 Ale nie, on podszedł, odrzucił plandekę i zaczął grzebać bez słowa. Patrzyłem pełen napięcia, zdenerwowany. Wreszcie się odezwał:
 – Po co ci tyle pieniędzy? Choćbyś sto lat żył, to i tak nie przejesz.
 Nie odezwałem się, ale złość we mnie narastała. A on, milcząc, dalej grzebał:
 – Po co ci tyle gratów? Leży to bezużytecznie, a ludziom mogłoby się przydać.
 Znowu się nie odezwałem. A on, chyba się nie domyślając, co się we mnie dzieje, wybuchnął zaskoczony:
 – Stary, po co ci te zawiści, ta pamiętliwość krzywd. No, stało się, zgoda – tłumaczył mi jak dziecku. – Zrobili ci krzywdę. Ale po co to pielęgnujesz? To stare dzieje. Wyrzuć. Zapomnij.
 Przerwał na chwilę, aby znowu podjąć temat:
 – A jeszcze widzę, że czekasz na to, aby wyrównać rachunki. Odpłacić pięknym za nadobne. Nie rób tego. Szkoda ciebie. Twoich sił, twojego czasu. Że ci też nikt tego do tej pory nie wytłumaczył.
 Zawstydziłem się, słuchając tych jego upomnień. Prawie że mnie skręciło, a na pewno zabolało, jakby kto mnie przypalił żelazem. Uderzył w mój czuły punkt. Ale znowu nic nie odpowiadałem. A on był nieubłagany.
 – Stary, tego nie spodziewałem się po tobie. I ta zazdrość,  że koleżanka czy kolega tak wysoko poszedł, a ty nie. Wstydziłbyś się. Narzekasz, że on ani mądrzejszy, ani lepszy, a taką zrobił karierę, a ty – nie. Stary, każdy ma swoje życie. Twoje jest tak samo ważne przed Bogiem jak tamto. Przecież wierzysz w Boga. No to wiesz, że On ci twój scenariusz napisał. Tobie taki, a innemu inny. Zostaw te zazdrości, wyrzuć je. One ci bardziej ciążą niż tamte graty.
 Obudziłem się i nie byłem w stanie usnąć. Patrząc w ciemność, wciąż jeszcze widziałem siebie zmordowanego ciągnięciem swojego majątku. I przyszło mi do głowy, że mój znajomy, którego z pewnością byłoby stać na bardzo drogi samochód, jeździ starym, zdezelowanym gratem. Tłumaczył mi: „To wcale nie z przekory, ale dla wygody psychicznej. Ja się nie muszę martwić o to, że ktoś mi go ukradnie, bo takich samochodów się po prostu nie kradnie. Zostawiam go niejednokrotnie nawet niezamknięty. I to mi się sprawdza”. Pomyślałem, że ten samochód jest symbolem wszystkiego innego, co nie obciąża mojej psychiki, a pozostawia mnie niezależnym, uwolnionym od niepotrzebnych stresów, zmartwień, strachów, obaw. Ale, wracając do rzeczy. Jak mam rozumieć ten mój sen?
 – To bardzo czytelny sen – odpowiedziałem. – Powiedz mi sam, jak go rozumiesz.
 – Dosłownie – odpowiedział. – On oznacza, że szkoda się obciążać sprawami niepotrzebnymi.
 – Ja bym dodał – wtrąciłem od siebie – coś więcej. Przez przywiązanie się do takich spraw, o których była mowa we śnie, człowiek rozczłonkowuje się. Niszczy swoją osobowość. To jest coś z tego, co niesie opowieść o spotkaniu Jezusa z bogatym młodzieńcem, który przyszedł do Niego z zapytaniem: „Co mam czynić, aby być doskonałym?” Jezus odpowiedział: „Sprzedaj, co masz, i chodź za mną”. To jest ważny punkt wyjścia, który się kryje w słowach: „jeżeli chcesz być doskonały”. A wszystko inne można przetłumaczyć na język filozofii egzystencjalnej, choćby Gabriela Marcela, który głosi: Trzeba bardziej być, a nie więcej mieć. Z tym, że tu chodzi o coś więcej. Zagrożenie jest bardziej poważne, niżby się zdawało. Tu chodzi o spójność osoby, o jej całość, która ulega rozkładowi, gdy człowiek coraz więcej posiada, coraz więcej ma.
 – Drugi sen – zaczął mój przyjaciel – choć pozornie o innej tematyce, jednak był związany z pierwszym. Tak mi się przynajmniej zdaje.
 Śniło mi się, że miałem mieć referat  na ważnym zjeździe naukowym. A ja sam też byłem naukowcem. I przygotowywałem się do tego referatu – w moim przekonaniu – bardzo zgrabnie i naukowo. Przeglądałem książki, czasopisma fachowe, wybierałem z nich fragmenty, które pasowały mi do tematu, zlepiałem, dodawałem najwyżej jakieś łączące krótkie zdania i udało mi się szybko zrobić interesujący referat.. Już podszedłem do pulpitu, zadowolony, że to, co powiem, będzie dobrze przyjęte. Stałem wysoki, ogromny, pewny siebie – jak wieża, w oświetleniu reflektora. W półmroku widziałem salę szczelnie zapełnioną ludźmi. Panował szum, ale kiedy zacząłem czytać, wyciszyło się. Nagłośnienie sali było dobre, mogłem swobodnie modulować głos. Byłem zadowolony. Uwaga sali była skoncentrowana na mnie. Czułem się jak prorok, głoszący nowe przesłanie. Wciąż zadowolony z siebie, czytałem. Ale w którymś momencie poczułem, że coś się zmieniło na sali. Rósł we mnie niepokój, tak jakbym czuł, że słuchacze nie są ze mnie zadowoleni. Dochodziły do mnie pojedyncze głosy – a raczej szepty – wkrótce już nawet nie pojedyncze, jakieś wrogie komentarze. Wreszcie gdy skończyłem, a właściwie dobrnąłem z trudem do końca, podniosła się natychmiast jakaś ręka. Czekałem pełen napięcia, co nastąpi. Wstał człowiek, którego nie znałem, i powiedział:
 – W pańskim referacie jest fragment mojego artykułu, zacytowany dosłownie. I pan mógł go wykorzystać, pod jednym warunkiem: żeby pan dodał, że to jest cytat. I skąd wzięty.
 Poczułem się nagle tak, jakby mnie ubyło, jakbym stał się mniejszy.
 Jeszcze ten nie skończył, gdy podniosła się druga ręka. Ktoś wstał i upomniał się o to samo. Prawie tymi samymi słowami. Podając swoje nazwisko i publikację, z której wziąłem wybrany tekst. Potem trzeci i czwarty, i piąty.
 Stawałem się coraz mniejszy i mniejszy, i jeszcze mniejszy. Aż wreszcie stałem przy pulpicie, ledwo zza niego wyglądając, a na koniec zniknąłem zupełnie.
 Obudziłem się spocony, przerażony aż pod sam sufit i nie mogłem spać prawie do rana.
 – No, muszę powiedzieć, że to niebywale ważny sen – zacząłem. – Są ludzie, którzy zdają się być zlepkiem. Tacy łaciaci. To od tego łata, to od tamtego łata. To z artykułu, to z radia, to z telewizji, to z tego źródła, to z owego. Wszystko poprzyczepiane, niezwarte, niespójne. To nie ludzie, ale wycinki z gazet, z książek, z obrazków powycinanych z ilustrowanych tygodników, z telewizora – na zasadzie zlepienia, przyszpilenia. Obecność ich przy tobie jest prawie bolesna. A na pewno nieznośna.
 – Zgadzam się – odpowiedział mój przyjaciel. – Ale w czym rzecz?
 – Chodzi nie o twoje „oryginalne spojrzenie” na rzeczywistość, ale spojrzenie osobiste, o stanowisko będące czasem w diametralnej sprzeczności z tym, o czym trąbi prasa, radio i telewizja. O odkrycie, któ®e trafia w sedno rzeczy, „chwyta byka za rogi”. Ale to nie mają być jakieś kpiny na siłę zawodowego facecjonisty, który za wszelką cenę chce zwrócić uwagę na siebie, tylko to jest twoje kopernikańskie odkrycie – człowieka wolnego, który nie dał się zgwałcić przez żaden autorytet, ale ma odwagę postukać w najbardziej na pozór solidny monument z pytaniem, czy to nie blaszka, czy to się nie trzyma li tylko „na politurze”, a wewnątrz samo próchno. W takim odkrywczym widzeniu świata może ci pomóc szereg rzeczy – może ci pomóc, ale nie zastąpić. Bo przecież to ma być twoja twórczość.
 – No i trzeci sen – zaczął mój rozmówca. – Znowu inny w klimacie, a przecież z tamtymi związany.
 Przechodziłem właśnie obok grupy głośno rozmawiających osób i nagle dosłyszałem siebie: dobiegło mnie moje słowo. Zatrzymałem się. Czyżbym się mylił? Ale nie. Jest drugie, trzecie. Rozmawiają o mnie, cytują mnie, śmieją się ze mnie. Z tego, co powiedziałem. Żem taki prostak, że nic nie rozumiem, żem taki prymitywny. Zabolało mnie. „Przecież to koledzy, przecież rozmawialiśmy szczerze. Czemu mi wtedy nie powiedzieli?” Nie wypadało stać dłużej. Poszedłem dalej.
 I tak z ciekawości znalazłem się pod domem, gdzie odbywało się tyle rozmów, gdzie tyle tematów, tyle spraw było poruszanych, omawianych, dyskutowanych. Bo byli w kłopocie, bo sobie nie umieli dać rady, bo stali jak przed ogromną zamkniętą ścianą. Prosili mnie o pomoc, bo sami nie potrafią. Tyle godzin. Wchodzę i widzę, że moimi słowami wylepione są ściany tego mieszkania. Jak starymi tapetami. Już poniszczonymi, na których ktoś zdążył nabazgrać jakieś gryzmoły, rysunki. Niektóre prawie że starte, niektóre zapomniane. Zasłonięte kalendarzem, jakimś plakatem, zdjęciami. Zniszczone, niepotrzebne. Upokorzony uciekłem stamtąd.
 Podszedłem pod drugi dom, do którego niegdyś zaniosłem tyle radości i uśmiechów, gdy tam było smutno, często tragicznie. Świadomie wprowadziłem tam tyle szczęścia, które potem było moim udziałem, któremu towarzyszyłem. I zobaczyłem swoje uśmiechy, jak poniewierają się po podłodze, walają sie po kątach. Jeszcze niepozamiatane, niewymiecione dokładnie. Niektóre wdeptane w parkiet, w dywany.
 Podszedłem pod trzeci dom. Czułem się tam jak u siebie, jak najbliższy krewny, jak brat. Tak mnie traktowano i tak ja ich traktowałem. Tyle serca tam zostawiłem. Rozglądam się po mieszkaniu. „Gdzie też ono może być?” Wśród kwiatów nie ma, na kredensie wśród pamiątek rodzinnych, bibelotów też nie ma. Może ukryte w sekretarzyku razem z kosztownościami? Aż, wychodząc, rzuciłem okiem do kosza na śmieci – tam moje serce leżało, przeznaczone do wyrzucenia. Wyszedłem wstrząśnięty.
 Podszedłem pod jeszcze jeden dom. Już z czystej ciekawości czy nawet z przekory. Skórę swoją zdarłem z siebie, żeby im pomóc. Znowu szukałem po mieszkaniu, ale nie natrafiłem na nią nigdzie. Ani w szafie, ani w skrzyni. Wychodziłem znaną mi dobrze krótszą drogą przez kotłownię – zwisała na kołku, przeznaczona do wrzucenia w piec.
 Wróciłem przerażony do domu. Przecież mnie właściwie już nie ma. Wszystko rozdałem ludziom. Wszedłem z ciekawości do łazienki, żeby spojrzeć w lustro – czy jeszcze się zobaczę. Skórę już zdarłem, serce zostawiłem, uśmiechy poniewierają się po kątach, moimi słowami wytapetowano mieszkanie. No i ten czas, czas – mój czas.
 Popatrzyłem w lustro – jestem. Tak na wszelki wypadek stukam palcem po sobie. Dudni. Jak w pustej beczce, jak w pustym dzbanie. Została politura po mnie, ale wnętrze puste. Wnętrze, gdzie w miejsce serca – coś skurczonego jak piąstka dziecka.
 I zaprotestowałem. Przecież tak być nie może. Przecież tak żyć nie mogę. Poderwałem się: „Wrócę, niech mi oddadzą moje serce. Niech mi oddadzą moje serdeczności. Niech oddadzą moje myśli, słowa, troski. Albo dadzą coś za nie. Żebym był znowu sobą. Przecież tak żyć nie można. Im i tak nic z tego. Niech mi oddadzą moją skórę, którą zdarłem z siebie, bo już jej nie potrzebują. Co chcieli, to wzięli, żyją dalej, a tę resztę niech mi wrócą”.
 Przychodzę pod dom, pukam do drzwi. Otwiera mi jakaś starucha bezzębna. Nie przypominam sobie, żebym ją kiedyś widział. A może znam? Czyżby to tamta? Ale chyba nie. Ona mnie też nie poznaje. A może tylko udaje, że nie poznaje? Patrzy niepewnie spode łba.
 – Czego pan chce?
 – Proszę o moje serce, które leży w śmietniku.
 Nie dosłyszy, nie wie, o co chodzi – czy nie chce wiedzieć. Mówię głośniej:
 – Proszę, żeby mi pani oddała moje serce. Już niepotrzebne, wykorzystane, obejdzie się pani bez niego. A jak nie, to niech mnie pani za nie wynagrodzi.
 Czy nie bardzo rozumie, czy nie bardzo wie, co mi odpowiedzieć – mamrocze coś pod nosem, z trudem dochodzą do mnie poszczególne słowa:
 – Śmieci nie potrzebuję, może je sobie pan wziąć.
 Ale nie kwapi się, żeby mi je przynieść. Odwraca się i znowu coś mamroce:
 – Żebrakom nie daję jałmużny.
 Wreszcie trzaska mi przed nosem drzwiami. Odchodzę.
 Idę do drugiego mieszkania. Tam, gdzie tyle uśmiechów, tyle radości pozostawiłem. Chyba nie zapomnieli. Może mi uśmiechy przynajmniej oddadzą. Pukam. Otwiera mi przez łańcuch jakieś dziecko. Nie spodziewałem się, że na nie natrafię. Skąd to dziecko? Czyje to dziecko? Ale ono już mnie pyta:
 – A czego pan chce?
 – Ja tu zostawiłem moje uśmiechy. Wam już niepotrzebne. Te, których potrzebowaliście, toście wzięli. Ja o tę resztę proszę. A przynajmniej dajcie mi coś za nie.
 Widzę, jak dziecko się odwraca i woła głośno:
 – Mamo, jakiś pan przyszedł i chce swoje uśmiechy! A jak nie uśmiechy, to żeby mu coś dać za nie!
 – Znasz tego pana?! – słyszę głos z głębi mieszkania.
 Poznaję ten głos, chociaż zmieniony. Dziecko odpowiada:
 – Nie, nie znam!
 – Wobec tego zamknij drzwi – głos rozkazuje. – Mówiłam ci tyle razy: Nie rozmawiaj z obcymi ludźmi!
 Znowu trzasnęły mi drzwi przed nosem. Zostaję sam na dworze.
 Czy iść dalej i upominać się o swoje myśli, o swoje słowa, o swój czas – żeby mi oddali, a jak nie, to żeby mi przynajmniej coś dali za to. Przecież to moje życie. Przecież mnie to kosztowało. Niech mi skórę przynajmniej oddadzą. Albo niech zapłacą mi za nią.
 Ale nie idę dalej, bo wiem, że to na nic się zda. Że mi nie oddadzą ani skóry, ani uśmiechów, ani słów, ani mądrości, ani czasu, ani serca. Ani mi nikt za to nie zapłaci. Wykręcą się, oszukają. Zdruzgotany, na miękkich nogach wracam do domu. Jestem napełniony goryczą. Chwilami mówię do siebie: „To tak wygląda chrześcijaństwo? Tak wygląda Ewangelia? Rozdać się do końca, żeby nic z ciebie nie zostało. I zostać niczym. Strzępem, łachem, szmatą przeznaczoną do wyrzucenia. To jest chrześcijaństwo? Takie rozdawanie się?”
 I nagle ktoś do mnie podchodzi. Ze zdziwieniem widzę, że to anioł. Patrzę na niego zaskoczony – skąd anioł obok mnie? A on wchodzi w tok mojego rozumowania i upomina mnie:
 – Nie mów tak.
 – Jak to? Nie wolno? – odpowiadam. – Przecież mówię prawdę.
 – To nie jest chrześcijaństwo, co ty robiłeś.
 – Jak to nie chrześcijaństwo? Dawałem siebie na wszystkie strony, gdy tylko potrzebowali.
 – Nie, ty się nie dawałeś. Ty siebie sprzedawałeś. Ty chciałeś na sobie zarobić. I rozprzedałeś się do końca.
 – Jak to: sprzedawałem się? Ja dokładałem. A te kwiaty, a te prezenty?
 – To wszystko było na sprzedaż. Żeby kupić sobie tych ludzi. Żeby kiedyś ci oddali z nawiązką, pomogli, zwrócili w dwójnasób, w czwórnasób. A nawet żeby zdobyć ich tak zwaną przyjaźń. To wszystko było sprzedawaniem siebie. Bo gdybyś dawał, to byś został cały. I ubogacony. A tak, to ciebie już prawie nie ma.
 Słucham, choć nie chcę słuchać. Bo przeczuwam, że on ma rację, a ja bym najchętniej pozostał przy swoich lamentach. Najchętniej tkwiłbym w swojej zgryzocie i goryczy. Ale on mówi:
 – Świat jest całością. Całością jest kamień, drzewo, kwiat, krzak, morze, powietrze, wiatr, deszcz, śnieg, gwiazda. Są jednością. Każdy byt jest całością. I każdy człowiek powinien być całością – tłumaczy spokojnie, z wyrozumiałością, jak małemu, zagubionemu dziecku. – Ale różnica pomiędzy kamieniem, drzewem, gwiazdą, deszczem, śniegiem a człowiekiem jest taka, że człowiek, żeby pozostał całością, musi żyć godnie, w szacunku dla siebie.
 Pada to słowo, którego się boję, którego nie chciałem, ale na które tak naprawdę czekałem, które przeczuwałem. A on mówi dalej:
 – Albo inaczej mówiąc: żyć dla życia. Godność jest jedną z podstaw człowieczeństwa. Tego nie wymyślił Jezus. Nie głosi czegoś nadprzyrodzonego, ale poucza nas, jak być człowiekiem – zamilkł, jakby skończył.
 Ale on chyba dlatego przerwał, żebym ochłonął. Bo po chwili mówi dalej:
 – A jeżeli uznasz, że jest to zbyteczne, jeżeli ten element zlekceważysz, stwierdzisz, że obejdziesz się bez niego w swoim życiu, to po prostu to życie przegrasz. Bo jeżeli dajesz prezenty – ale z interesu, bo jeżeli kartka świąteczna, list uprzejmy, ukłon na dzień dobry, szumne powitanie, mocny uścisk dłoni – ale to wszystko z interesu, to nie jesteś człowiek. To jesteś handlarz.
 Anioł mówił cicho, spokojnie, a mnie świat się przewracał do góry nogami. Wreszcie, jąkając się, pytam:
 – To co teraz? Z tego wynika, że ja życie przegrałem. Widzę tylko jedno wyjście: w łeb sobie strzelić.
 I słyszę spokojną odpowiedź:
 – Jeśliś mnie zrozumiał, to jest to początek drogi. I teraz zacznij iść tą nową drogą: życia dla życia, życia godnego.
 – Ale ja już nie mam co dawać. Ale mnie już na nic nie stać.
 – Powiedziałeś, że czujesz zamiast serca ściśniętą piąstkę dziecka. To rozchyl tę piąstkę. I przekonasz się, że jeszcze masz co dawać. I każdy uśmiech, słowo, twoja praca z entuzjazmem, z radością zbudują w tobie człowieka. I będziesz cały.
 – No – mówię – znowu bardzo piękny sen. Choć wstrząsający. Słuchałem go z największym przejęciem. I muszę przyznać, że tak jest wyraźny jak przypowieść – która nie potrzebuje żadnego komentarza.

 
.