Biblioteka


Czekać na Jezusa



    
     C
zekać na Jezusa. Jakbyś był jeszcze wciąż w niewiedzy, w niepewności. Jakbyś nie wiedział, że przyjdzie, kto przyjdzie i co powie, co przyniesie. Jakbyś nie był ochrzczony, nie był chrześcijaninem, nic o Nim nie wiedział. Jakbyś Go nigdy nie spotkał. Nigdy Go nie słyszał, nigdy nie cieszył się Jego nauką, życiem według Jego życia. Czekać na nowo w kolejnym swoim wcieleniu, na kolejnym swoim etapie. Bo przecież „ty teraz” jesteś już kto inny niż „ty sprzed roku”. Bo przecież już tyle dni poza tobą, tyle doświadczeń, pracy, tyle osiągnięć i niepowodzeń, tylu poznanych nowych ludzi, tych samych ludzi odkrytych od innej strony, tyle nowych objawień ciebie samego. Bo przecież po roku, który minął, patrzysz na siebie tak, jakbyś kogoś obcego spotkał. Jakbyś się nigdy nie widział. I tamto odkrycie Ewangelii sprzed lat, nawet sprzed roku, i tamto zachwycenie się Chrystusem, ważne dla tamtych dni, dla tamtego ciebie, jakby nieważne na teraz, a nawet przeszkadzające, bo trzymające cię w tamtych strukturach, gdy ty już jesteś gdzie indziej, znacznie dalej, już mądrzejszy, starszy, bardziej doświadczony, bardziej smutny, bardziej zgorzkniały, bardziej radosny i szczęśliwy. Bo już tamte zachwyty zbladły, tamte oczarowania spopielały, tamte olśnienia już nic nie znaczą. Zapomniane, albo patrzysz na nie jak na twój obrazek od pierwszej Komunii świętej, z zażenowaniem, z pobłażliwością. Czekać na Jezusa swoich nowych dni, nowego Jezusa, jeszcze nie odkrytego, jeszcze nieznanego. Czekać na Jezusa wraz z prorokami starotestamentowymi. Wyciągać ręce ku niebu z wołaniem: „Maranatha” – „Przyjdź, Panie Jezu”, „Niebiosa, rosę spuszczajcie z góry, Sprawiedliwego wylejcie, chmury”. Niech przyjdzie. Niech się nam objawi w grozie wichru, w burzy i błyskawicach. Błagamy o to, my, lud zagubiony na pustyni życia. Żeby się objawił jak Mojżeszowi Bóg w krzaku ognistym, jak narodowi wybranemu zgromadzonemu pod górą Synaj. Czekamy na Niego jak na uzdrowiciela, cudotwórcę. My kalecy, niewidomi, głusi, trędowaci, opętani przez wszystkich szatanów pożądliwości. Żeby stał się dla nas Mistrzem i Nauczycielem, żeby nam przyniósł prawdę. Jak Andrzejowi i Szymonowi, Janowi i Jakubowi, Marii i Marcie, Zacheuszowi, Mateuszowi, jawnogrzesznicy i Łazarzowi, jak zgromadzonym tłumom w kazaniu na górze. Żeby mówił do ciebie – już starszego o rok – Nikodema, niewidomego proszącego o dar widzenia, trędowatego proszącego o oczyszczenie. Żeby ci Jego nauka, żeby ci Ewangelia zajaśniała jak najwspanialszy diament w nowym kolorycie, gdy słońce twojego życia przesunęło się ku zachodowi. Czekać na Jezusa z św. Janem Chrzcicielem, który się pojawił zupełnie niespodziewanie na twojej codziennej ścieżce nad Jordanem, przez który codziennie przechodzisz. Zagradza ci drogę, gdy ty, jak zwykle spóźniony, spieszysz się, aby dogonić uciekający czas. Spalony słońcem, wyschły postami, w szacie z sierści wielbłądziej woła: „Pokutujcie, bo siekiera do korzenia już przyłożona. Gotujcie ścieżki dla Niego. Bo wśród was jest już Ten, którego nie znacie, któremu nie jestem godzien zawiązać sznurowadła u Jego trzewików. Nawracajcie się”. – Jesteś zdezorientowany. Nie wiesz, co to znaczy. Do czego masz się nawracać, od czego masz się odwracać. Cały dzień twój jest szczelnie założony. Nie wyobrażasz sobie, żeby jeszcze można było coś wstawić w twój program dnia. Twoje życie jest już zapięte na ostatni guzik. Funkcjonuje precyzyjnie. Ranne wstawanie, mycie, ubieranie, śniadanie, wyjście z domu. O co chodzi. „Nawracać się”. Nie rozumiesz słowa. Nie rozumiesz słowa. Przecież ty „dzień dobry” temu, „dzień dobry” tamtemu i rozpoczynasz codzienne zajęcia. Więc przychodzisz do Jana wraz z ludźmi i zapytujesz się go wraz z nimi: „Co mamy czynić?” Słuchasz, jak odpowiada celnikom: „Nic poza cłem nie bierzcie”. Jak odpowiada żołnierzom: „Nie rabujcie”. I jesteś zaskoczony, że tylko tyle, że tak łatwo, że tak zwyczajnie wygląda przygotowanie na przyjście Jezusa. I już nawet nie pytasz, co ty masz robić, bo wiesz, co usłyszysz: żebyś wypełniał swoje obowiązki. I gdy tylko cię stać na zastanowienie się, co to znaczy, to już wiesz, jakie to, co nazwałeś: proste, jest trudne. Zapatrzony w siebie, w swoje sprawy, w swoje „mieć” i w swoje „bronić”, „zdobywać”, „utrzymać”, wkręcony we własny sposób widzenia świata, siebie i ludzi, już odwykłeś oceniać siebie w kategoriach dobra i zła, te kategorie nic ci nie mówią. Po prostu już ich w twoim życiu nie ma. Jest tylko – co ci się opłaca, co ci się nie opłaca, co ci przynosi zyski, co ci ich nie przynosi. A tu żądają innego wymiaru twoich obowiązków: jako wypełnienie powołania a nie zarabianie pieniędzy. Jeszcze tego w pełni nie rozumiesz, chociaż już czujesz, o co tu chodzi. Brakuje ci słowa, które pomieściłoby te twoje przeczucia, określiło do końca te treści i nagle przychodzi ci na pomoc Matka Jezusa, Ta która powiedziała do anioła na jego zwiastowanie: „Oto ja służebnica”. Tak, to jest to słowo: służba. Praca jako służba ludziom a nie dorabianie się. Jako akt miłości a nie egoizmu. Jako otwarcie się na drugiego a nie odgrodzenie się od niego murem zdobyczy. Maryja – wzór naszego czekania, naszego przygotowywania się na Jego przyjście. Czekać na Jezusa przy maryjnej świecy roratniej. Wtedy tak samo rano wstajesz. Wtedy tak samo się myjesz i ubierasz, tak samo wychodzisz z domu. A nie tak samo. Inaczej: w radości. Z miłością. Inaczej: w modlitwie. W pokucie. Inaczej: w pokorze – w prawdzie o sobie, w poczuciu swojej niedoskonałości, niedorastania do wymogów chwili. W poczuciu, że nie zawsze masz rację, że się mylisz, że nie umiesz rozmawiać, że nie rozumiesz drugich ludzi. Czekać na przyjście Jezusa. W każdą kolejną niedzielę adwentową świecić jedną więcej świecę jako symbol tego, że coraz jaśniej w twoim życiu, coraz więcej światła mądrości, coraz więcej ciepła miłości ewangelicznej.