Biblioteka


Żyć życiem swojego dziecka



     Żyć życiem swojego dziecka. Wsłuchiwać się w nocy w jego oddech, czuć przy sobie bicie jego serca. Opowiadać bajki na dobranoc. Takie długie, na półtora kilometra. O pięknych królewnach i dzielnych królewiczach, o mądrych pastuszkach i okropnych czarownicach, o smokach i potworach czyhających na słabych, głupich i tchórzliwych. Opowiadać bajki-nie-bajki. Bo gdy się skończą te napisane, przeczytane, zapamiętane, opowiadać te wymyślone, poskładane ze swojego życia, przetłumaczone na język bajek twoje przemyślenia i odkrycia.
     Żyć życiem swojego dziecka – twojego małego przyjaciela. Tak, przyjaciela, bo coraz dokładniej widzisz, że nie jest ono twoim odbiciem lustrzanym. Stanowi inną, nową, określoną już wyraźnie osobowość. Ma inną, różną od twojej optykę widzenia ludzi, ciebie, spraw zwyczajnych i ważnych, odbierania ich i przeżywania. W jego budowaniu świata możesz mu bardzo pomóc przez rozmowę. A więc rozmawiać. Słuchać jego opinii. Otrzymywać krytyczne oceny twojego rozumowania, postępowania.
     Przyjmować rady. Właśnie, rady od twojego małego dziecka. Zobaczyć, że na to, aby nim pokierować, trzeba z nim uzgadniać stanowisko, trzeba je przekonać, już mu nie wystarczy nakazać, zakazać. Mieć dla niego czas wtedy, gdy chce mówić, gdy zdecyduje się mówić, gdy odważy się mówić. Nie lekceważyć żadnych jego spraw, w twoich oczach błahych, niewartych zastanawiania się. Nie odsyłać go: „Później mi powiesz, teraz nie mam czasu, nie zawracaj mi głowy takimi głupstwami, wiesz, że mam ważniejsze sprawy na głowie”. Słuchać – ze zdumieniem – jego pytań na temat życia, śmierci. Zwłaszcza śmierci. Pytań o to: co potem. Nie wykręcać się, podejmować z nim te trudne problemy tak poważnie jak tylko jego na to stać, jak tylko na to ciebie stać. Kto to jest Bóg, gdzie jest, dlaczego Go nie widać, co będziemy robili po śmierci.
     Zaprowadzić swoje dziecko po raz pierwszy do przedszkola. Może nawet wbrew jego protestom, oporom, płaczom. Oderwać je od siebie, wyrwać z kokonu domu, rzucić w niewiadomy, obcy świat nowego środowiska. Narazić je na obce wpływy, na brutalność obcych ludzi, na niezrozumienie jego psychiki. Pytać siebie, jak ono sobie poradzi, czy nie zostanie rozdeptane, zdruzgotane, czy potrafi uratować siebie, swoją odrębność, identyczność. Obserwować z napięciem, kto zwycięży. Wychodzić po dziecko do przedszkola, odbierać je, wyłuskiwać spośród rozwrzeszczanej, przepychającej się gromady – blondasów i brunetów, grubych i chudych, wysokich i niskich, piegowatych i rudych. Wracać z nim do domu. Wsłuchiwać się w jego nowe przeżycia. Wpatrywać się w nowe wydarzenia, które wchodzą w jego psychikę. Słuchać, jak opowiada z przejęciem, co się wydarzyło, co powiedziała jakaś Ela, jakiś Miki czy jakiś Toni, którzy – jeszcze tego może nie przeczuwasz – już na stałe zagoszczą w jego historii. Słuchać, co powiedziała pani, jak zdecydowała, jak ukarała, jak się zachowywała. Stwierdzać, że wyrasta – obok waszego: rodziców – autorytet pani wychowawczyni moralny i intelektualny. I gdy ci się zdawało, że muszą się rozejść drogi twoje i twojego dziecka, przekonujesz się, że jest przeciwnie: czujesz się jeszcze bardziej z nim związany. Na zasadzie bólu, sprzeciwu, niepokoju, przerażenia. Bo pojawiają się w słowniku twojego dziecka nowe słowa, obce słowa, złe słowa, przekleństwa, przezwiska. Pojawiają się odruchy, zachowania, których dotąd nie było, nawet gdy były to nie w tych wymiarach: brutalność, prowokacja, niegrzeczności nieposłuszeństwa. Aż wreszcie twoja pierwsza wielka przegrana: kłamstwo twojego dziecka. Odkrycie, że twoje dziecko okłamało cię i nie wiadomo, po raz który, tylko ty dopiero to odkryłeś po raz pierwszy. Okłamało cię, patrząc prosto w oczy, mimo że podawałeś dowody przeciwne, upierało się przy swoim, mimo że już nie było żadnych danych, które by uzasadniały jego tezę. Twoja przegrana. Sam sobie zadajesz pytanie: dlaczego. Przecież miałeś taki dobry kontakt, przecież powierzało ci swoje najgłębsze tajemnice. I kolejna twoja klęska: odkrycie, że twoje dziecko ukradło. Wzięło pieniądze, wynosi rzeczy. I nie wiadomo, ile razy dotąd, tylko przypadek sprawił, żeś to odkrył. I nie chciało się przyznać, u wykręcało się, broniło się, zajmowało postawę niesłusznie skrzywdzonego, i miało pretensje, żale. I tym bardziej to cię boli, tym głębiej cię zraniło. Załamał się twój mit o przyjaźni. Po pierwszym szoku – nie rezygnować. Usiłować przezwyciężyć swoją porażkę. Odbudowywać zaufanie, nawiązać zerwane nici.
     Modlić się za swoje dziecko. Codziennie, z ufnością, uporczywie, jak ta Syrofenicjanka, która przyszła do Jezusa prosić o uzdrowienie swojej córki. Jak ten setnik, który przyszedł do Jezusa prosić o uzdrowienie swojego sługi. Powrócić do uśmiechu, powoli, bez nachalności, do rozmów takich jak dawniej, choć przecież już nie takich samych, bo zapadły w pamięć po obu stronach słowa, zdania wtedy wykrzyczane albo gdyby nawet tylko wypowiedziane, niemniej ciężkie i niemożliwe do zapomnienia. Szukać płaszczyzny porozumienia tam, gdzie możecie być razem bez żadnych przeszkód i ograniczeń. Tam, gdzie dziecku potrzebna twoja pomoc, twoje doświadczenie, twoja wiedza. Służyć mu. Brać nieporadną łapkę trzymającą niezgrabnie długopis i prowadzić ją torem literek, cyfr. Być razem przy kłopotach matematycznych i w klejeniu latawca.
     Przeżywać klęski. Złe oceny, niesprawiedliwe oceny. Przeżywać klęski na wywiadówkach: że nie jest najlepiej, jak sobie wymarzyłeś. Aby nagle usłyszeć od niego – w sytuacji dla ciebie nieoczekiwanej – wyznanie: „Słuchaj, bo naprawdę to było tak”. I nastąpi opisanie tego wypadku, jak to wtedy było, dlaczego doszło do tych kłamstw, do tamtych kradzieży. Odczuć wszechogarniającą radość ewangelicznej kobiety, która zgubiła drachmę i ją odnalazła, tego ewangelicznego pasterza, który stracił owcę i wreszcie ją odnalazł. Przeżyć objęcie, przytulenie, płacz, łzy przeproszenia za twoje zmartwienie, które tamte wydarzenia spowodowały.