Biblioteka


 

Ostatnia pielgrzymka



                                

                                                 Ostatnia pielgrzymka 

                                                 Ustaliłem, że pojadę do Rzymu we wtorek,
                                                 5 kwietnia.        

 

Z

 

jeździłem za Nim prawie pół świata. Byłem na wszystkich pielgrzymkach po krajach europejskich, a poza tym w: USA, Japonii, Korei, Indiach. A mógłbym Mu nie towarzyszyć w tej najważniejszej pielgrzymce? Z tym, że w poniedziałek nie, bo jak zwykle wieczorne konwersatorium. W niedzielę nie, bo Msze święte niedzielne jak zwykle o 10.3o i 12. W sobotę nie, bo w Warszawie doroczne Targi Książki Katolickiej, na których mam prezentować parę książek ostatnio wydanych. Wiadomości o stanie zdrowia Papieża są dostatecznie sprzeczne, aby im nie dowierzać.
Gdy decyzja została podjęta, zaczęły pojawiać się niepokoje: a jeżeli Papież jest faktycznie tak ciężko chory, jak podają niektóre media? Niepokój urósł do tych rozmiarów, że powiedziałem sobie: wszystko jest nieważne w porównaniu z ewentualnością przybycia za późno.
Wobec tego natychmiast, czyli w piątek, 1 kwietnia, telefon do LOT-u po bilet z Krakowa do Rzymu na sobotę, 2 kwietnia. Niestety, wykupione. Jedyna możliwość to przez Warszawę. Dobrze. Niech będzie. Spróbowałem dodzwonić się do ks. arcybiskupa Dziwisza, ale na próżno. Jeszcze jeden telefon – do Collegio Polacco z prośbą o przyjęcie mnie. I już wyjazd. Ale niepokój mnie nie opuszcza. Wprost przeciwnie, rośnie.
Do Rzymu przylatuję z opóźnieniem. Jestem na miejscu dopiero koło 16. Dzwonię jeszcze raz na watykańskie centralino, prosząc o połączenie mnie z ks. arcybiskupem Dziwiszem. Siostra spanikowanym głosem odpowiada, że to niemożliwe. To mnie upewnia, że sytuacja jest skrajnie tragiczna. Nie ma ani chwili do stracenia.
Natychmiast na plac przed bazylikę św. Piotra. Ludzi dużo. Ale jeszcze nie ciasno. Napotykają mnie jacyś znajomi. Temat główny: stan Papieża. Informacje powtarzają się, narastają, piętrzą się do gigantycznych rozmiarów: to już agonia. Papież traci świadomość, potem odzyskuje. Ale niewydolność wszystkich organów wzmaga się.
Staram się podejść jak najbliżej murów rezydencji papieskiej, jak tu mówią: pałacu. Jestem coraz bardziej przejęty, sparaliżowany. Nie chcę spotykać nikogo. Chcę być sam. A właściwie – z Nim. Prawie że fizycznie czuję Jego bliskość. Przecinam kolumnadę Berniniego. Idę w stronę wejścia do Watykanu przy św. Annie. Właściwie nie wiem, po co. Wracam w kierunku Spiżowej Bramy, która jest zablokowana. Cel jest jeden: być pod murami, za którymi jest On: umierający.
Czy chciałbym wejść? Tak. Ale to jest niemożliwe. Nie mam dojścia. Ani oni nic o mnie nie wiedzą. Zresztą są zajęci Nim całkowicie. Co miałbym Mu do powiedzenia. Czy potrzeba w takiej chwili coś mówić. Popatrzyłbym na Niego, On popatrzyłby na mnie. I to wystarczyłoby. Tyle lat wędrowaliśmy przez życie razem. Od roku 1940 do dziś. To już 65 lat. Nic więcej nie potrzeba. Rozumiemy się za dobrze, żeby konieczne było coś mówić.
Jeżeli Pan Bóg tak to urządził, to może dlatego, że Karol jest już jakby jedną nogą po drugiej stronie rzeki. Już jest po części w Bogu w swoim ciele uwielbionym i nie trzeba Go zatrzymywać na tej ziemi.
Jest już ciemno. Od dawna palą się lampy na placu. Jest mi zimno. Jakoś dotąd nie spostrzegałem tego. Zbyt lekko jestem ubrany, czy co? Nagle czuję się niepotrzebny na placu. Dotąd czułem Jego obecność. Teraz jestem tylko zmarznięty. Przeziębię się. Dreszcze mnie nachodzą. Nerwowo wycofuję się z placu, przeciskając się od czasu do czasu przez zwarty tłum ludzi. Nie wiem, dokąd idę. Przebłyskuje mi myśl: wracać do Kolegium. Powinienem wziąć taksówkę, ale to mi nawet nie pojawia się w głowie. Docieram jak ślepiec do przystanku autobusowego. Czekam na numer 40. Ale ten nie nadjeżdża. Marznę. Wreszcie patrzę na tablicę informacyjną. To nie ten przystanek. Odchodzę. Szukam na innym przystanku. Nie ma. Powinienem kogoś o to spytać. Nie przychodzi mi to do głowy. Szukam nadal innego przystanku. To także nie przystanek dla numeru 40. Przecież mieszkałem w Rzymie prawie 4 lata. A teraz czuję się jak obcy.
Napotykam nieoczekiwanie znajomego księdza. Dołączam się do niego, nie pytając go nawet, dokąd on idzie. Ale okazuje się, że on też jedzie w kierunku piazza Venezia.
Ale na placu Weneckim historia się powtarza. Nie mogę znaleźć przystanku dla autobusu nr 60. Jestem przemarznięty do szpiku kości. Decyduję się iść pieszo do Kolegium. Idę pustymi już prawie chodnikami. Ale przeszkadzają mi pędzące ulicą samochody. Skręcam w boczne, spokojniejsze uliczki. I gubię się. Ja, który znam Rzym lepiej na pewno niż Warszawę, nie mogę trafić na viale Aventino, żeby dojść do mojego piazza Remuria 2a.
Wreszcie dochodzę. Kolegium jak wymarłe. Wciąż otępiały otwieram telewizor. Wiadomość wielokrotnie już powtarzana: Papież nie żyje. O czym wiem od dawna. Usiłuję określić stan, w którym się znajduję: BEZBRZEŻNY SMUTEK.

* * *

     Niedziela, 3 kwietnia. Jestem na obrzeżu placu św. Piotra, wmieszany w rzeszę ludzi, którzy przyszli, aby być razem ze Zmarłym. Stoję i patrzę to na bazylikę, to na zamknięte okna papieskiej rezydencji. Kiedyś w Paryżu Janusz Pasierb dał mi do przeczytania swój wiersz „Odkochać się od Paryża” – czy jakoś tak. Czy nie nadszedł czas na mnie, żeby powiedzieć „odkochać się od Rzymu”? Trwam przy tym pytaniu. Nie chcę się oderwać od niego, upieram się przy nim.
Zbliża się godzina 10.3o. Widzę, że z bazyliki wysuwa się liturgiczny orszak księży. Będzie odprawiana msza święta koncelebrowana. Na ekranie telebimu rozpoznaję twarz głównego celebransa, kardynała Sodano. To dla mnie obcy człowiek. Pojawia się we mnie bunt. Powinien tę mszę świętą odprawiać nasz Papież.
Nieoczekiwanie zwracam uwagę na mewę, która kołuje na tle kopuły bazyliki. Śledzę jej lot. Skręca na prawo, leci w stronę pałacu, tuż pod okna papieskiego apartamentu. Symboliczna odpowiedź na moje pytania? Przecież ta kopuła jest choć trochę nasza, polska. Również msza święta. Nagle słyszę sformułowanie: „Jan Paweł Drugi Wielki”. To słowa kaznodziei-celebransa. A więc oprócz papieża Leona Wielkiego i Grzegorza Wielkiego coraz powszechniej wymieniany jest Jan Paweł II jako wielki budowniczy Kościoła.
Nie… To niecała prawda, że On odszedł. On jest obecny w słowie, którym się zwracał do nas w swoim powszechnym nauczaniu (podają, że to są 52 tomy, każdy po 500 stron tekstu) jak również w prywatnych kontaktach. On jest obecny w bajecznie bogatym obrazie życia, który zostawił po sobie. On jest wreszcie obecny osobowo w ciele uwielbionym, w którym zaistniał, tak jak Jezus w momencie swojej śmierci.
I jest przy nas, bo jest w Bogu, a Bóg jest wszędzie. Jest przy nas ściągnięty naszą miłością ku Niemu. I Jego miłością ku nam.
Ale zostało powiedziane „niecała prawda”. Bo odszedł. W swojej ludzkiej postaci. W takiej, w jakiej Go mogliśmy spotkać na co dzień, w kalejdoskopie bieżących wydarzeń. Braknie nam Jego bieżącej mądrości, bieżącej tolerancji, bieżącego ciepła, bieżącego uśmiechu, bieżącej wielkości. Braknie bieżącego Jego stylu życia. Na czym on polegał?
Styl Wojtyłowy to nie styl upomnień, nalegań, przyspieszeń, nacisków, stawianych wymagań. Styl Wojtyłowy to styl przykładu Jego życia, Jego poziomu, który prezentował. Tym ciągnął ludzi w górę, aktywizował, by dawali z siebie maksimum. I tego nam braknie.