Biblioteka


JAKUB MASZERUJE DO NIEBA



 

JAKUB MASZERUJE DO NIEBA

     Był we wsi stary Jakub. Nazywali go Kuba. Nikt nie znał jego nazwiska. Chyba on sam też nie wiedział, jak się nazywał. Zresztą, mało z ludźmi mówił. Uśmiechał się tylko i tyle. I ludzie się do rozmowy z nim nie garnęli. „Z głupim se nie pogadasz” – tłumaczyli. Pojawił się we wsi nie wiadomo skąd. Zaczął paść krowy. A dobrze pasł, jak rzadko kto. Jak żaden z jego poprzedników. Dużo tych krów miał, ale radził sobie z nimi znakomicie. Jakąś tam mowę do nich znalazł, że chodziły za nim jak owce. Ludzie na niego nie narzekali. Nikomu w drogę nie wchodził, wódki nie pił, nie awanturował się. Można powiedzieć nawet, że lubili go. Wyporządzili mu izbę w starej chałupie za wsią i tam zamieszkał. Schludnie tam miał i czysto.
     W jakiś czas przyszła za nim wieść do wsi, że przed wojną Kuba był normalnym człowiekiem, ale podczas wojny czy go przywaliło, czy jakiś pocisk wybuchł koło niego i odtąd coś mu się w głowie poprzestawiało i został „starym Jakubem”, a nawet „głupim Jakubem”. Niekiedy, gdy szedł przez wieś, dzieci biegały za nim, pokazywały palcami i wołały: „Głupi Jakub!” Ale on im nawet nic nie mówił na to, bo w ogóle niewiele mówił. Uśmiechał się do nich po swojemu i szedł dalej.
     Ludzie we wsi mieli mu tylko za złe, że nie chodził do kościoła. W niedzielę rzadko pokazywał się we wsi. Raz go zagadnęli ci, co świętowali niedzielę po Mszy przy budce z piwem:
     – Kuba, czemu nie chodzisz do kościoła?
     Aż się zdziwili, że się zatrzymał. Przeważnie nie odpowiadał na wszelkie zaczepki, tak jakby był głuchy albo niemowa. Stanął przed nimi ze swoim półgłupim uśmiechem, mrugając oczami, i po chwili wyjąkał:
     – Nie mam w czym.
     Poczuli się zaskoczeni tą odpowiedzią, a potem zaczęli mu tłumaczyć żartobliwie:
     – Przecież pieniędzy masz dość, bo nie pijesz, nie palisz, żony nie masz, która by ci wydawała twoje pieniądze, oszczędzasz. Jest tak? – pytali.
     Stał przed nimi, uśmiechając się – czy to do nich, czy to do swoich myśli, kto by go tam wiedział. Wreszcie, gdy myśleli, że z siebie już nic nie wydusi, mruknął:
     – Ano, tak jest.
     No to mówili dalej, podkpiwając z niego:
     – Przecież czarne ubranie też masz, bo widzieliśmy, buty masz też, a jak te ci się nie podobają, to możesz sobie kupić jeszcze droższe i piękniejsze. Jest tak? – pytali go.
     Znowu im odpowiedział:
     – Ano, tak jest.
     – No to czemu nie chodzisz do kościoła?
     Znowu postał przed nimi z na wpół dobrotliwym, na wpół tępym uśmiechem i powtórzył:
     – Nie mam w czym.
     Na to zgodnie stwierdzili:
     – Z głupim se nie pogadasz. – Odwrócili się od niego do swojego piwa.
     On stał tak jeszcze chwilę, jakby im coś chciał wytłumaczyć, posmutniały, z obwisłymi ramionami, a potem zaczął człapać w swoją stronę, coś tam pomrukując.
     I tak by chyba historia jego się skończyła i nic by nie było nadzwyczajnego, gdyby nie cyrk, który przyjechał do pobliskiego miasteczka. W niedzielę ludzie ze wsi wybrali się tam gromadnie. Kto mógł, to jechał, kto nie miał czym jechać, to szedł pieszo. Namówili i starego Jakuba. Poszedł, choć z oporami. Ale wtedy chyba coś w tej starej głowinie widocznie się pokręciło. Jeszcze przed samym przedstawieniem. Gdy zobaczył te wspaniałości, gdy zobaczył te piękne stroje, ubiory, kolorowe światła i migające żarówki, usłyszał tę muzykę, coś się ze starym Jakubem zaczęło źle dziać. Ludzie ze wsi, którzy przy nim siedzieli, zaniepokoili się jego zachowaniem. Kuba patrzył na to wszystko z wybałuszonymi oczami, z otwartymi ustami, na wpół z przerażeniem, na wpół z podziwem. Potem, gdy spektakl się zaczął, zdawało się ludziom, że Kuba zwariował. Śmiał się, klaskał, płakał. Po skończonym przedstawieniu gdzieś się zapodział. Trochę go szukali, a potem zaniechali. Stwierdzili:
     – Głupiemu się krzywda nie stanie. A może on już w domu, a my go tu na próżno szukamy.
     Potem się okazało, że nie wrócił do wsi wieczorem. Został w cyrku. Niektórzy go widzieli, że z cyrkowcami rozmawiał. Byli tacy, co się podśmiechiwali:
     – Może pogromcą zwierząt chce zostać.
     Ktoś dodał:
     – Jak z krowami sobie daje radę, to i może okiełznać potrafi lwy i tygrysy.
     Ale w poniedziałek stary Jakub wrócił do wsi. Spóźnił się tylko nieco do swoich krów. Mówiono, że niósł pod pachą jakieś zawiniątko. Wysłuchał awantury, która czekała go od jego gospodarza, z tym samym uśmiechem i z tym samym milczeniem co zawsze. Potem zabrał się gorliwie do swojej pracy, jak gdyby nigdy nic. Następne dni nie wskazywały, że ma stać się coś nadzwyczajnego. A stało się. W najbliższą niedzielę wieś oniemiała. Drogą do kościoła szedł żołnierz. Kirasjer czy żołnierz napoleoński, mówili ci, co się trochę na ubiorach starych znali. Na głowie wysokie czako z wielką kitą, na czaku orzeł. Czako podpięte pod brodą. Mundur z pięknymi epoletami w złocie, szamerunki srebrne, szarfa przeciągnięta przez piersi, szeroki pas, obcisłe białe spodnie, wysokie czarne buty z ostrogami. Szedł przez wieś drogą do kościoła. Ale szedł, to za słabo powiedziane. Maszerował. Albo jeszcze lepiej: defilował. Wyprężony jak na paradzie wojskowej wyrzucał wysoko nogi przed siebie i bił zajadle w ziemię. Machał rytmicznie rękami. Oczy wpatrzone w dal, nieruchome. Twarz ściągnięta skupieniem. Jakby słyszał jakieś wielkie marsze żołnierskie, wspaniałą muzykę wojskową. Najpierw nie wiedzieli, co to znaczy, kto to jest. Dopiero po chwili ktoś zawołał:
     – Przecież to stary Kuba!
     Niektórzy jeszcze nie dowierzali, w głowie im się nie mieściło, że ten wspaniały, piękny żołnierz, to jest ten sam Kuba, stary, głupi Jakub.
     A on krokiem defiladowym, wysoko podnosząc nogi, brzęcząc ostrogami, doszedł do bramy kościelnej, zrobił zwrot pod kątem prostym i wmaszerował do wnętrza kościoła. Tam trzasnął obcasami i stanął pod filarem. Oczy wszystkich w kościele zwróciły się w jego stronę. Przez całą Mszę ludzie wpatrzeni byli w niego jak w obraz święty. A on stał pod filarem wyciągnięty jak struna i tak przestał na baczność do samego błogosławieństwa. Tylko podczas Podniesienia ze świstem stali wyszarpnął szablę z pochwy i zasalutował nią, trzymając rękojeść przy twarzy. Po Podniesieniu schował szablę do pochwy i stał dalej wyprężony pod filarem. Gdy ksiądz na koniec Mszy świętej przeżegnał zebranych krzyżem świętym, Kuba odwrócił się, trzasnął obcasami i przemaszerował przez kościół, a potem drogą do swojego mieszkania.
     Odtąd wieś w każdą niedzielę miała podobne widowisko: stary Kuba – pastuch – przeistaczał się we wspaniałego żołnierza, który wyprostowany maszerował do kościoła, by świętować tam swoją niedzielę. Aby od poniedziałku znowu do soboty paść krowy.
     Dopiero po jakimś czasie ludzie zorientowali się, że coś się zmieniło w ich wsi. Początkowo nie wiedzieli, na czym ta zmiana polega. Ktoś wreszcie powiedział: „Kuba się zmienił”. Faktycznie, zmienił się. Dalej, jak dawniej, pasł krowy. Ale to nie był ten sam Kuba. Niby się uśmiechał tak jak dawniej. Ale już nikt z niego nie kpił, nawet ci spod budki z piwem.
     Ludzie we wsi nie przyznawali się do tego, ale naprawdę to i oni się zmienili. Ze wstydem stwierdzali, że ten przygłupi pastuch lepiej rozumiał niedzielę niż oni.
 

 KONIEC