Biblioteka




 

LABIRYNT

     Razu pewnego lud, który dotąd chodził prostymi drogami i żył normalnym, rozumnym życiem, wpędzono do labiryntu. Ludzie, przyzwyczajeni do prostych dróg, byli teraz zmuszeni do chodzenia wciąż pokrętnymi uliczkami, które przeważnie kończyły się ślepą ścianą. Żeby cokolwiek załatwić, trzeba było starać się o jakieś formularze niebotycznie obszerne i skomplikowane. Wypełniać je, odpowiadając na dziesiątki skomplikowanych pytań, potem czekać w ogonku, aby podbić te dokumenty jakimiś pieczątkami, otrzymywać zaświadczenia, uprawomocnienia, poparcia, przyzwolenia, które to dokumenty, nie spiesząc się, wypisywali mozolnie urzędnicy, i wędrować do następnych drzwi, pokojów, okienek, urzędów. Trzeba było starać się o audiencje u jakichś dygnitarzy, których nigdy nie można było zastać, składać podania, ustalać terminy, gromadzić sprawozdania tygodniowe, miesięczne, kwartalne, roczne, uwierzytelnienia, poświadczenia, rekomendacje, załączniki, pisać bez końca życiorysy, dostarczać wyciągi z metryk urodzin, ślubu, zezwolenia z miejsca pracy, z administracji budynku, bloku, dzielnicy, miasta, województwa. Na koniec i tak zawsze czegoś brakowało, więc trzeba było prosić o następny termin. Wtedy okazywało się, że tymczasem wyszła nowa ustawa, rozporządzenie, okólnik, że teraz sprawa podlega pod inny paragraf, że przynależy do innego resortu, że znajduje się w innej gestii, że inny urząd jest kompetentny. I zaczynało się wszystko od nowa.
     Ponieważ wydłużały się kolejki przed okienkami, urzędnicy domagali się, by zwiększono ilość etatów administracyjnych. I tak rosła ilość biurek w pokojach, pięter zajętych przez urzędników, biurowców, choć ilość robotników, inżynierów nie wzrastała, a czasem nawet malała. Wraz z labiryntem pojawiła się ideologia, że labirynt to niegłupi wynalazek, wprost przeciwnie, że jest dobry, wprost genialny, że ma on głęboki sens i znaczenie, że pomaga zbliżeniu ludzi, zrównaniu ich wszystkich, likwidacji różnic, jakie istniały dotychczas. Twierdzono między innymi, że dzięki labiryntowi społeczeństwo bardzo zyskało – nie ma bezrobocia, ludzie mają zajęcie, jest realizowana prawdziwa demokracja, zgodnie z hasłami: równość, wolność, braterstwo. Była to oczywista bzdura, w którą – zdawało się – nikt nie uwierzy, ale ponieważ była powtarzana bez końca, i to na wszystkie sposoby, coraz więcej było takich, którzy zgadzali się z głoszonymi tezami i zaczęli je przyjmować za swoje.
     Z czasem niektórzy ludzie odkryli, że aby coś załatwić, najważniejszym załącznikiem w tym labiryncie jest wręczony dyskretnie urzędnikowi prezent w rodzaju butelki dobrego koniaku, paczki dobrej kawy, a najskuteczniejszy stanowi koperta zawierająca jakąś okrągłą sumę pieniędzy krajowych albo jeszcze lepiej zagranicznych. Niestety, nie był to sposób na zamknięcie całej sprawy, ale przeważnie pokonanie kolejnego zaułka piekielnego labiryntu. 
     Byli i tacy, którzy połapali się, odkryli metodę w tym szaleństwie. Przetarli sobie drogi w labiryncie, nawiązali kontakty, porobili znajomości, dowiedzieli się kiedy, kto, gdzie, za ile może coś załatwić. W ten sposób egzystowali sami i innym pomagali załatwiać, organizować, starać się. Oczywiście nieźle przy tym zarabiali.
     Ale ogół ludzi to nieustanne błądzenie w labiryncie denerwowało i męczyło. Zwłaszcza niektórzy nie mogli znieść tych nonsensów, niepotrzebnego tracenia czasu i energii tak swojej, jak i innych. Silniejsi chcieli rozbić ściany, aby zniszczyć te pokrętne drogi i dróżki, ulice i uliczki, przebić przejścia proste, logiczne, takie jak mieli dawniej. Ale nie było na to sposobu. Ściany były mocne, nie do obalenia. Takich odważnych, których zresztą było niewielu, wcześniej czy później wyłapywała służba porządkowa. Inni bali się iść w ich ślady. Nie pozostawało nic innego, jak tylko błądzić w tych uliczkach szatańskiego labiryntu, uporczywie szukać właściwej drogi, choć tej wciąż nie było, bo po długich wędrówkach natrafiali na inną ślepą ścianę albo na tę samą. I tak znowu wracali i na nowo rozpoczynali poszukiwanie drogi. A liczba urzędników wciąż rosła. Już nie mieścili się w pokojach, do których wstawiano coraz więcej stołów i stołków. Wobec tego likwidowano kolejne budynki, w których dotąd coś produkowano, i zamieniano je na biura.
     W uliczkach labiryntu panował wciąż tłok, ludzie przepychali się jeden przez drugiego, potrącali, wyprzedzali coraz bardziej brutalnie, bezwzględnie, ci w jedną, tamci w drugą stronę, z tym samym zapamiętaniem, nieustępliwością, obojętnością na innych.
     Życie schodziło ludziom na błądzeniu, szukaniu, dopytywaniu się, wystawaniu. Nie było czasu ani na pracę, ani na dom, ani na kontakty towarzyskie. Aż przywykli. Niektórzy otępieli, zobojętnieli – jak manekiny usiłując coś załatwić, uporządkować. Ale byli też i tacy – a tych liczba wciąż wzrastała – którzy przejęli się sprawą załatwiania i porządkowania swoich papierów i w tej gonitwie autentycznie się wyżywali, poświęcając temu zajęciu swoje najlepsze godziny dnia. Nieważna była ich praca zawodowa, uważali, że załatwianie spraw papierkowych to ich najważniejsze zajęcie. Utwierdzali ich w tym przekonaniu urzędnicy, którzy wszystko robili, aby nadać ważności swoim działaniom biurokratycznym i karali za każde najmniejsze niedociągnięcie formalne, najmniejszą nieścisłość, brak najdrobniejszego stempelka, pieczątki okrągłej, podłużnej czy też wygniatanej. Karali orzekając nieważność dokumentu, nieważność transakcji. Takie postępowanie urzędników sprawiało, że ludzie tym bardziej gorliwie dbali o to, by spełnić wszystkie wymogi, jakie im nakazywano. Jedynym marzeniem ludzi labiryntu było: mieć wszystko załatwione, podpisane, podbite, zatwierdzone – mieć wszystkie dokumenty w porządku. Ale to się udawało nielicznym. Przeważnie ludzie umierali w poczuciu, że im jeszcze coś brakuje do pełnego szczęścia, że hipoteka ich nie jest czysta – jest obciążona.
     Aż nagle labirynt zniknął. Tak jak nagle pojawił się, tak też nagle przestał istnieć. Nowe władze ogłosiły wszem i wobec: Nie ma labiryntu. Nie ma krętych dróg kończących się ślepą ścianą. Nie trzeba tysięcy podań, pieczątek, podpisów, zaświadczeń, poświadczeń, zeznań, dowodów, wyciągów, ustaleń, podań, życiorysów. Nie trzeba załączników. Ogłoszono: Teraz drogi są proste, tak jak dawniej. Władze najwyższe wydały polecenie, że należy zwolnić większość urzędników i skierować ich do pracy w produkcji, w usługach czy służbach społecznych. Najważniejsza jest praca produkcyjna, a nie administracyjna. Z powrotem z urzędów robiono hale wytwórcze i biurowce zamieniano na zakłady produkcyjne. Wybuchła w narodzie nieopisana radość. Niestety, na tym się też skończyło. Okazało się, że ludzie już nie potrafią chodzić prostymi drogami. Przyzwyczajenia były silniejsze. Tak jak dawniej zaczęli błądzić od okienka do okienka, od biura do biura, od urzędu do urzędu, dopraszali się podpisów, pieczątek. Szukali znajomości, poparcia, prosili o listy polecające, telefony.
     Ale nie tylko przyzwyczajenie stanowiło trudność. Przeciwko zniesieniu labiryntu byli wszyscy urzędnicy, którzy woleli siedzieć przy biurkach, załatwiać strony, w przerwach jeść bułki z jajkiem na twardo i popijać w nieskończoność herbatą, niż zajmować się produkcją. Byli przeciwko temu zwłaszcza ci urzędnicy, którzy otrzymywali załączniki w postaci koniaków, paczek kawy i kopert z okrągłymi sumami pieniędzy. A ponieważ zwolnieni urzędnicy mieli powiązania i znajomości z dawnymi swoimi kolegami, którzy pozostali w urzędach, ci wciągali ich systematycznie znowu do pracy w biurach i urzędach. Przeciwni zniesieniu labiryntu byli również pośrednicy, którzy na znajomościach, kontaktach, układach dobrze zarabiali. 
     Tak więc, chociaż najwyższe władze wciąż ogłaszały, że nie ma labiryntu i należy chodzić prostymi drogami, to urzędnicy z powrotem go budowali. Chociaż na początku nie był on jeszcze taki wielki, to jednak labirynt powoli, powoli, sprytnie, na zasadzie niepisanej umowy urzędników znowu rósł i nie ulegało wątpliwości, że w krótkim czasie urośnie do dawnych rozmiarów. I znowu ludzie błądzili od urzędu do urzędu, od okienka do okienka, składali podania, przystawiali stemple, otrzymywali podpisy, przybijano im pieczątki, załączali poświadczenia, usprawiedliwienia, uzasadnienia, zwolnienia i choć nic wciąż nie załatwiali, mieli życie wypełnione martwieniem się o następną pieczątkę, termin, zaświadczenie i umierali w poczuciu, że jeszcze nie wszystkie dokumenty potrafili zdobyć, że zabrakło im jakiejś pieczątki czy podpisu.
     Aż pewnego razu ludzie labiryntu zobaczyli, że pod ścianą siedzi chłopiec i gra na fujarce. Nie spieszy się tak jak oni, w ogóle nie chodzi z dokumentami w ręce, w teczce czy w walizce, tylko siedzi i gra na fujarce. Wariat? Zainteresowały się nim dzieci. Otoczyły go kołem i patrzyły zdumione. Na początku jeszcze nie słyszały jego grania, bo nie umiały słuchać. Nikt ich tego nie nauczył. Rodzice stali w ogonkach i nie mieli na to czasu. Patrzyły tylko, że jest ktoś, kto nie biega za papierkami, tylko sobie siedzi i dmucha w fujarkę. Ale bardzo szybko spodobała im się melodia i zachciały też grać. Chłopiec chętnie im pożyczał fujarki, uczył układać melodie. Robił coś więcej. Gdy już się wokół niego gromadziły, opowiadał im bajki. Dzieci nie wiedziały, co to są bajki. Ich rodzice nie mieli na to czasu, by im opowiadać bajki do snu, bo byli zajęci załatwianiem dokumentów. Ale bardzo szybko nauczyły się słuchać bajek. A nawet same pomagały chłopcu w opowiadaniu. A on pokazał jeszcze dzieciom słońce świecące i chmury wędrujące po niebie. A wieczorem uczył je gwiazd.
     Byli ludzie, którzy zgorszeni patrzyli na to wszystko. Byli jednak i tacy, co mu w głębi duszy zazdrościli. Wreszcie zainteresowała się chłopcem służba porządkowa. Spytała, czy ma zezwolenie na granie na fujarce. Ale on odpowiedział, że jemu takie zezwolenie nie jest wcale potrzebne, bo nie ma takiego zakazu, że nie wolno grać na fujarce. Ludzie podzielili się na dwie grupy: jedni mówili, że chłopcu nie wolno grać na fujarce, a drudzy mówili, że niech robi, co chce, jeżeli tylko nikogo nie krzywdzi. A tymczasem chłopiec powiedział dzieciom, że nie ma labiryntu, że labirynt jest dla tych, którzy go chcą mieć. I poprowadził je prostą drogą przez ściany i mury, przez uliczki i zaułki, przez urzędy, biura, kartoteki, kasy, banki, księgowości na zielone łąki, gdzie grał z nimi w piłkę, na pola, gdzie nauczył je zbierać kwiatki, słuchać skowronków, przyglądać się pszczołom, motylom. Prowadził je do lasu na borówki, maliny, na podglądanie dzięciołów, wiewiórek. Potem je przyprowadzał pod kapliczki przydrożne pod pachnącymi lipami albo umieszczone głęboko w lesie i tam grał i śpiewał Bogu, który ten piękny świat stworzył. I tak uczył je, że najważniejsze jest żyć: pracować, odpoczywać, bawić się i modlić, a nie zbierać papierki. I miał nadzieję, że również gdy dorosną, nie zmienią się.

 

KONIEC