Biblioteka


SAMOLOT



SAMOLOT

 

           
           
Przyszedłem do szpitala na operację. Stary znajomy chirurg zastrzegł się, że to nie operacja ale rutynowy zabieg. Zresztą to nie było dla mnie ważne. Powiedziano, że trzeba się poddać operacji, to trzeba. Nie miałem żadnych rozterek wewnętrznych. Nie pisałem również testamentu. Nie przygotowywałem się do operacji. Ani ja siebie, ani oni mnie. Poszedłem z marszu. Na drugi dzień zabieg miał zostać przeprowadzony.

            Wreszcie sama operacja. Anestezjolog spytał mnie o kłopoty z sercem. Wymieniłem. Lekko się zaniepokoił. A może mi się tylko zdawało. Zauważyłem, że zmienił swój pierwotny plan. Zdecydował się na jakiś inny sposób znieczulający. Zresztą to też mnie nie obchodziło. Położyłem się posłusznie na stole operacyjnym. Patrzyłem niezaskoczony, jak mnie przywiązują do stołu. Chociaż nigdy nie miałem żadnej operacji. Słyszałem, jak rozmawiali, jak zaczynało się cięcie. Stwierdzałem to dość obojętnie. I zasnąłem.

            Obudziłem się na sali po wszystkim. Bez zdziwienia. Choć, jak się potem okazało, można było mieć powody do tego. Bo przyszedł operator i wesolutko oświadczył mi, jakbym to ja był winien wszystkiemu:

            – Ale nam napędziłeś stracha.

            Zdziwiłem się. Jak mogłem komuś napędzić strachu i to takiemu wielkiemu chirurgowi. A on bez oporów opowiadał dalej:

            – Gdy już było po wszystkim i zaszyliśmy cię dokładnie, doszło do krwotoku. Wybuchła krew. Trzeba było jeszcze raz cię rozcinać i próbować zatamować krew. Ale nie bardzo było wiadomo, jak to zrobić. Pole operacyjne jest tak rozległe – pokazał rękami jak bardzo.

            Za następnym przyjściem wyciągnął mi z brzucha prawie że ręcznik pełny krwi i powiedział z dumą w głosie:

            – Powinno być w porządku.

            Po paru dniach przyszedł samotnie pomocnik wielkiego chirurga i filozoficznie stwierdził:

            – Tak to jest, gdy operację przeprowadza się na pacjencie szczególnie traktowanym.

            Z czego wynikało, że tym szczególnie traktowanym pacjentem byłem ja.

            Już w pierwszą noc miałem dziwny sen. A potem ten sam sen, identyczny, noc w noc. Ale to nawet nie był sen. Bo był taki wyraźny jak najbardziej rzeczywista rzeczywistość.

            Patrzyłem z mojego okna szpitalnego w dół. A w dole, kilka pięter niżej, znajdowało się lotnisko. W mroku, na bocznym pasie startowym, czekał samolot. Nie wzdłuż budynku, w którym ja się znajdowałem i z którego patrzyłem, ale pod kątem prostym do niego. Nie był pomalowany na biały kolor, jak są pomalowane samoloty rejsowe. Gdyby tak było, błyszczałby w zmroku, w którym tkwił. Ten był ciemnoszary czy ciemnostalowy i tylko nieznacznie odcinał się od otoczenia. I nie był to zwyczajny kolos rejsowy. Ale też nie zwyczajna awionetka. Choć nie był wielki, ale tak na parę czy na kilka osób. Nie bardzo rozróżniałem, czym był napędzany – silnikiem odrzutowym czy turbośmigłowym – nie widziałem w ciemności. Nie widziałem też żadnych znaków namalowanych na jego kadłubie czy na jego stateczniku. Zresztą to mnie nie bardzo interesowało. Stał samotny. Nie kręcili się wokół niego żadni ludzie przygotowujący go do lotu, nie widziałem też żadnej obsługi, która by podładowywała akumulatory, wkładała bagaż czy tankowała benzynę. Ale wiedziałem na pewno, że samolot czeka na mnie.

            Potem przyszedł kolejny dzień i znowu noc. Pielęgniarka, tak jak w noc poprzednią, na specjalne zamówienie czuwała przy mnie. Wacikiem owiniętym na deseczce zwilżała mi usta. Ja zasypiałem i budziłem się, znowu zasypiałem. I zobaczyłem ten samolot. W tym samym mroku szarzał na osobnym pasie startowym i czekał na mnie. Nawet nie agresywny – jak pies, który czeka, kiedy wreszcie pan wyjdzie i pójdzie z nim na spacer. Ale wyraźnie czekał, był do dyspozycji, w każdej chwili gotowy, aby mnie zabrać i odlecieć w miejsce mu wiadome. Nie było żadnej tablicy informacyjnej, dokąd on ma lecieć. Głośniki milczały. Nie wiem, czy w ogóle tam były. Czekał. Patrzyłem na niego nieruchomy – tak jak on. Nie bałem się go. Nie gardziłem nim. Nie uważałem go za wroga. Ale to też nie był stosunek obojętny do niego. Był mi jakoś bliski, przyjazny.

            Na trzeci dzień już nie zamówiłem pielęgniarki. Wytłumaczyła mi, że jest zbyteczna. A więc znowu zasypiałem i budziłem się, zasypiałem i widziałem ten samolot. Czekający cierpliwie na mnie.

            W którąś kolejną noc już się nie pojawił. I choć do dzisiejszego dnia go już nie widziałem, to wiem, że on na mnie czeka. Do mojej dyspozycji. Gotowy mnie odwieźć w miejsce, które dobrze zna.

 

KONIEC