Biblioteka


PRZEDPIEKLE



 

PRZEDPIEKLE

     Był człowiek, który w swoich wędrówkach po świecie zaszedł aż do przedpiekla. Zapadł już wieczór. On szedł ciemnymi, błotnistymi ulicami, pełnymi śmieci, dziur i wykrotów, opryskiwany błotem przez przejeżdżające samochody. Przeszedł przez dzielnice starych ruder i jeszcze brzydszych nowych bloków zbudowanych z betonu, gdzie wałęsały się podejrzane typy, w większości pijani, dobrnął do centrum miasta, równie słabo oświetlonego jak wszystko, co było dotąd. Żarzyło się parę neonów, z których ani jeden nie był kompletny.
     Z trudem odnalazł hotel. Wszedł po wyszczerbionych schodach, aby wynająć pokój. Portier go nie zauważał. Recepcjonista nie odpowiedział nawet na „dzień dobry”. Warknął tylko:
     – Pokoi wolnych nie ma.
     – Zapłacę podwójnie.
     – Mało. 
     – Potrójnie.
     W odpowiedzi usłyszał:
     – Dowód osobisty.
     Gdy oddał żądany dokument, który został szczegółowo przeglądnięty, usłyszał znowu:
     – Tutaj płaci się z góry. 
     Zapłacił. Nie wydano mu reszty, ale się o nią nie upomniał. W zamian za to został mu rzucony klucz do pokoju. Wchodził powoli po schodach przykrytych brudnym, postrzępionym chodnikiem. Pokojówki obrzucały go pogardliwymi spojrzeniami. Korytarz cuchnął zgnilizną i ustępem. Był słabo oświetlony. 
     Z trudem znalazł swój numer. Chwilę mocował się z zamkiem, który nie chciał się otworzyć. Wszedł do pokoju, który był ohydny. Na ścianach zacieki. Okna dawno niemyte. Zlew pęknięty. Pościel szara, byle jak wyprana i wyprasowana, podarta. Postawił swoją walizeczkę na taborecie, powiesił kurtkę na kiwającym się wieszaku. Umył ręce – woda śmierdziała chlorem – wytarł w cienki ręcznik. Zmęczony drogą nie chciał już wychodzić do miasta. Zszedł więc do restauracji hotelowej. Śmierdziała piwem i papierosami. Ciemna od dymu tytoniowego, była pełna pijanych, przekrzykujących się ludzi, wśród których coraz to wybuchały sprzeczki, awantury. Ktoś podszedł do niego na miękkich nogach:
     – Napijemy się… – zaczął z trudem.
     – Ja nie piję.
     Na to tamten najpierw wybałuszył oczy, a potem wrzasnął:
     – On nie pije! – i zatoczył się od śmiechu. – Nie pijesz? Ale będziesz pił!
     Zupełnie przypadkowo znalazł wolny stolik w kącie sali. Czekał w nieskończoność na kelnera i przeglądał brudną i wygniecioną kartę, na której z trudem można było odczytać dania zimne, ciepłe i długi zestaw rozmaitych alkoholi. Gdy wreszcie przyszedł kelner, usłyszał od niego szorstkie:
     – Co podać? 
     Wskazał palcem na wybrana potrawę.
     – Nie ma już nic. Jest tylko bigos z konserwy. Może być na ciepło.
     – Proszę – zgodził się bezradnie.
     – Wódkę też?
     – Nie, dziękuję.
     Spotkał się ze zdumionym spojrzeniem, do którego dołączył się ironiczny uśmieszek. Długo musiał czekać, zanim przyniesiono mu zamówione danie. Jedzenie było zimne i nieświeże. Herbata w niedomytej szklance. Jadł z obrzydzeniem, wreszcie zrezygnował. Wtedy przyszła kobieta wyzywająco ubrana i wymalowana, zasiadła na wolnym krześle obok niego i spytała: 
     – Jakie masz plany na dzisiejszy wieczór?
     Nie odpowiedział. Ta oświadczyła:
     – Bo ja się nudzę i chętnie spędziłabym resztę dnia w twoim towarzystwie.
     – Nie, dziękuję za propozycję.
     Wrócił do swojego pokoju.
     Od samego początku szpiegowali go półszatani-półludzie. Przez ukryte kamery podglądali go również teraz, gdy był w pokoju. Obserwowali go ze śmiechem i drwiną.
     – Aleśmy trafili. 
     – Dawno takiego nie było.
     – Popatrz, co on robi.
     Przyglądali się, jak uklęknął przed snem i długo się modlił.
     – Widziałeś?
     – Spokojna głowa. Pomieszka tu dłużej, to mu przejdzie.
     – Patrz dalej. 
     Zauważyli, że wyciągnął ze swojej małej walizeczki książkę, czytał ją i jeszcze trwał w skupieniu.
     – Co to za książka? – spytał jeden półszatan-półczłowiek.
     – Nie zwróciłem uwagi. 
     – Przełącz na drugą kamerę.
     – Przełączone.
     Zobaczyli otwartą książkę. 
     – Daj zbliżenie, bo nie mogę odczytać.
     – Daję.
     – „Rzekł do trędowatego”.
     – Czytaj dalej.
     – „Przyprowadzili Mu opętanego przez szatana, a ten był niemy”.
     – Ewangelia.
     – Masz ci los, jeszcze jest ktoś na tym świecie, kto czyta Ewangelię. 
     – Poczekaj, on też przestanie, jak tu dłużej pobędzie.
     – Nie pobędzie tu dłużej. Takiego nie potrzebujemy. Może mieć zły wpływ. Sprzątniemy go zaraz.
     Gdy przybysz położył się do łóżka, przyszli do niego, żeby go zabić. Nawet nie zaświecili, ale po ciemku uderzyli go pałką w głowę. Maczuga odskoczyła jak od kamienia. Wtedy dopiero zapalili światło i zobaczyli ze zdumieniem, że jego głowę chroni stalowy hełm.
     – Skąd on ma ten hełm?
     – Przecież nie przyniósł go ze sobą.
     – W jego walizeczce nie mogło go być. 
     Odeszli zdumieni, nie znajdując odpowiedzi na swoje pytanie. Przez następne dnie znowu go obserwowali pilnie, jak chodził po ich mieście, zatrzymywał się zdziwiony na placach i rogach ulic, gdzie stały młode dziewczęta i mężczyźni nigdzie niepracujący, przysłuchiwał się rozmowom ludzi w kawiarniach i restauracjach. Oglądał przez brudne szyby ich mizerne sklepowe wystawy. Ze zgorszeniem i z niesmakiem przerzucał ich gazety krzyczące wielkimi tytułami o niczym, pełne fałszywych wiadomości, poprzekręcanych faktów, kłamliwych interpretacji, doniesień o zbrodniach, gwałtach, kradzieżach, napadach, rabunkach, oszustwach ludzi nieważnych, a pełne pochwał, zachwytów, podziękowań, wymieniania zasług ludzi sprawujących władzę w tym kraju, choć na to nie zasługiwali. Zachodził do ich kin, ale szybko wychodził, bo wyświetlano tam filmy o najgorszych zboczeniach i wynaturzeniach duszy ludzkiej. Wchodził do ich teatrów, ale po chwili znowu z nich wychodził, bo tam przedstawiano sztuki teatralne o chorych psychicznie, o samobójstwach i pogardzie dla ludzi i Boga. Jeździł ich tramwajami pełnymi wściekłych ludzi, krzyczących na siebie, przepychających się, nieustępujących sobie miejsca. Próbował korzystać z taksówek, czekając na nie bez końca, a potem płacąc podwójnie albo potrójnie, bo tyle żądali nieuczciwi kierowcy. Zaglądał do dyskotek i nocnych klubów, gdzie szalała młodzież przy dźwiękach ogłuszającej muzyki, wchodził do restauracji i barów, gdzie zapijali się do upadłego ludzie – tak mężczyźni, jak i kobiety. Napotykał na ulicy alkoholików zataczających się, leżących na chodnikach.
     Wrócił do hotelu późno, z głową pełną tych okropnych obrazów, przygnębiony i smutny. Ukląkł i modlił się długo.
     – No to co, kończymy sprawę? – zapytał półczłowiek-półszatan swojego dowódcę. – Czapa?
     – Zrobimy próbę. Podeślemy mu Jollera. Ten się już nieraz sprawdzał.
     – Joller tu nie poradzi. To twardziel.
     – Spróbujemy.
     Następnego dnia Cudzoziemiec był na śniadaniu w hotelowej kawiarni. Siedział przy stoliku nakrytym poplamionym obrusem, smarował suchy chleb zjełczałym masłem, patrzył z obrzydzeniem na śmierdzącą wędlinę, spróbował ciemnej cieczy, która była w szklance, ale nie był pewien, czy to słaba kawa, czy mocna herbata, jednak na pewno nie nadawało się to do picia. Wtedy podszedł do jego stolika wytwornie ubrany Joller i uprzejmie zapytał: 
     – Czy pozwoli pan, abym zajął miejsce przy pańskim stole, bo jakoś dzisiaj wszystkie stoliki są już zajęte.
     – Bardzo proszę – odparł Cudzoziemiec.
     – Ale cóż to widzę? Jakiż tu nieporządek. Brudny obrus i jedzenie nieświeże. Jeżeli pan nie ma nic przeciwko temu, postaramy się wszystko zmienić.
     – Wątpię, czy się panu to uda – odpowiedział sceptycznie.
     – Ja tu jestem dość częstym gościem. Oni wiedzą, że to się im opłaci. W ostateczności potrafię być niemiły.
     Przywołał kelnera, wydał polecenia. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęła zastawa wraz z obrzydliwym jedzeniem i obrusem. Już kelner zaścielał czysty obrus, przynosił nowe nakrycia, na czystych półmiskach, pachnąca wędlinę i chrupiące bułeczki, w dzbanuszkach aromatyczną kawę. 
     Cudzoziemiec patrzył na to wszystko jak na cud.
     – No, jak pan widzi, udało się – zamknął sprawę Joller i nalewał kawę do porcelanowych kubeczków.
     – Szanowny pan, jak wnioskuję, jest przyjezdny i niezorientowany w naszych stosunkach. Może mógłbym być w czymś pomocny. Przyjechałem tu na krótki czas, ale nie mam zbyt dużo zajęć. Trochę przed południem. Jeżeli to panu odpowiada, możemy zjeść wspólnie obiad. Znam przytulną restaurację, gdzie dobrze gotują.
     Cudzoziemiec słuchał tego jak oczarowany. Z zachwytem stwierdził, że wreszcie trafił na normalnego człowieka.
     – Oczywiście, bardzo chętnie.
     Spotkali się przed obiadem. Podjechali taksówką. Restauracja była faktycznie jak nie z tego świata: schludna, z uprzejmą do przesady obsługą, ze świetnym jedzeniem, znakomitymi trunkami. 
     – Ja nie piję – bronił się Cudzoziemiec.
     – Ja też nie piję, ale za to nasze spotkanie trudno nie wznieść toastu.
     Cudzoziemiec ustąpił. Potem był jeszcze jeden toast, potem jeszcze któryś. Wstali od stołu nie pijani, ale na dobrym rauszu. Przeszli do kawiarni na mokkę z likierem. Wrócili do hotelu w najlepszych nastrojach. Umówili się do teatru na wieczór, a potem na kolację. Cudzoziemiec przespał prawie całe popołudnie. Ledwie zdążył na spotkanie. Udali się do teatru, gdzie, jak się okazało, był balet. Zresztą bardzo dobry. Potem kolacja w tym samym miejscu co obiad i podobna do obiadu, przynajmniej gdy chodzi o ilość alkoholu.
     Do hotelu wrócił dobrze po północy, mocno zawiany, ale jeszcze na tyle przytomny, że poszedł do łazienki choć ta – jak wszystko w tym hotelu – odstraszała łuszczącym się lakierem ścian, popękanymi kafelkami, słabą żarówką kiwającą się na drucie. Wziął prysznic, ubrał się w piżamę i jako tako oprzytomniały powrócił do swego pokoju.
     Półludzie-półszatani podglądali go, jak na chwilę przyklęknął, aby się pomodlić przed wejściem do łóżka.
     – No, jeszcze się modli.
     – Ale już niewiele tego było. 
     – A Ewangelii nawet nie wziął do ręki.
     I gdy byli pewni, że zasnął, przyszli po ciemku i uderzyli go sztyletem w serce. Usłyszeli brzęk stali o stal. Zapalili światło, odrzucili kołdrę i stanęli zdumieni. Człowiek ten miał na sobie okrycie z siatki stalowej, która chroniła go przed każdym uderzeniem.
     – Widziałeś coś podobnego?
     – Nigdy w życiu.
     – A skąd on ma to stalowe okrycie? Przecież nie mogło się pomieścić w tej cienkiej walizeczce, którą miał ze sobą?
     – Tam jest tylko piżama, przybory toaletowe. 
     – I Ewangelia, której już wczoraj nie czytał – powiedzieli inni.
     – A gdzie jest jego hełm, który miał wczoraj na głowie?
     Odeszli, nie umiejąc sobie odpowiedzieć na pytanie, co to wszystko ma znaczyć.
     – Zobaczymy, co zdziała Joller.
     A ten faktycznie działał. Dzień za dniem wnosił coś nowego. Z wyczuciem, żeby nie zaskoczyć Cudzoziemca ani go nawet nie speszyć. Gdy tylko zauważył, że posunął się o krok za daleko, wycofywał się z galanterią, ale nie rezygnował, po jakimś czasie próbował znowu, aż się udało.
     Gdy któregoś dnia już byli lekko wstawieni, Joller zaproponował:
     – Jest u nas kasyno gry. 
     – Ja się nie bawię w ruletkę.
     – Ja też nie, ale można się poprzyglądać głupim ludziom, którzy tracą pieniądze.
     I tak poszli. Panowała tam atmosfera podniecenia. Panie ubrane we wspaniałe toalety i eleganccy mężczyźni zabawiali się grą o poważne już stawki.
     Przyglądali się temu jakiś czas, paląc cygara, wreszcie Joller zaproponował:
     – Może i my spróbujemy szczęścia.
     – Ja nie stawiam ani grosza. 
     – No to ja postawię najniższa stawkę.
     Joller postawił i wygrał. Wygrał za drugim i trzecim razem kwoty niewielkie, ale przecież dające satysfakcję.
     Wreszcie dał się skusić i Cudzoziemiec. Ale przegrał. Uniósł się ambicją. Postawił po raz drugi większą kwotę – i znowu przegrał. Dopiero za trzecim razem wygrał, odrabiając straty.
     – Wystarczy – oświadczył.
     Ale Joller zauważył, że haczyk został połknięty, że Cudzoziemiec tu wróci.
     Kiedy indziej Joller zaproponował nocny klub. Poszli i tam. Tylko nie uprzedził, że będzie tam strip-tease. Gdy Cudzoziemiec się spostrzegł, oświadczył:
     – Ja wychodzę. 
     Joller się zgodził:
     – Ja również wychodzę. Po prostu nie wiedziałem, że tu coś takiego urządzają. Chociaż, czy musimy wychodzić. Po prostu odwrócimy się przy naszych stolikach plecami do tego spektaklu i tyle. Nie jesteśmy przecież dziećmi.
     Któregoś następnego dnia, gdy już byli na „ty”, Joller zapytał Cudzoziemca:
     – Mam do zrobienia świetny interes, można zarobić kupę forsy, tylko brakuje mi trochę gotówki. Mógłbyś mi pożyczyć trochę? Albo, jak wolisz, proponuję ci przystąpienie do spółki.
     – Co to za interes?
     – Można kupić za grosze narkotyki i sprzedać za fortunę. Towar najwyższej jakości. 
     Cudzoziemiec zareagował jak oblany zimną wodą:
     – Nie wiedziałem, że zajmujesz się takimi handlami. Trzeba mi było wcześniej powiedzieć.
     – Słuchaj, obrażasz mnie. Ja nie handluję narkotykami. To mi weszło w ręce zupełnie przypadkowo. Jeżeli ja na tym nie zarobię, zarobi ktoś inny, pierwszy z brzegu. Interes jest czysty jak łza.
     – O czym ty mówisz, jak możesz to świństwo nazywać czystym interesem.
     – Mówię ci, że towar jest najwyższej jakości. Mają ludzie zabijać się rozmaitymi truciznami, niech mają towar, który najmniej szkodzi.
     – Ale przecież to morderstwo.
     – Chwileczkę. Ja nikogo na to nie namawiam. Każdy ma swój rozum i robi to, co uważa. Nie chce zażywać narkotyków? Proszę bardzo. Chce? – Jego sprawa. Ja nikogo nie krzywdzę. A że zarabiam: takie jest prawo handlu. 
     Krok za krokiem Joller zdobywał teren. Krok za krokiem cofał się Cudzoziemiec. Ustępował, ustępował. A to nie chciał tracić wiernego przyjaciela, a to nie chciał go obrażać ani robić mu przykrości, a to nie chciał go opuszczać. Wobec tego towarzyszył mu wszędzie, uczestniczył we wszystkich jego sprawach, nawet takich, które dawniej nazywał nieuczciwymi, obślizgłymi czy godnymi pogardy albo przynajmniej traceniem czasu.
     Półludzie-półszatani pilnie obserwowali Cudzoziemca. Jak siedział w nocnych klubach, popijał wódkę i piwo, załatwiając w zastępstwie Jollera jego i swoje czarne interesy. Podglądali go, gdy pijany wrócił do swojego pokoju dopiero nad ranem i poszedł spać.
     – Nie pomodlił się.
     – Ani nie czytał Ewangelii.
     – Nawet nie zrobił znaku krzyża przed snem – zarechotał następny.
     Gdy przyszli, aby go zabić, zapalili światło. Spał twardym, pijackim snem. Bez zdziwienia stwierdzili, że przybysz nie ma na głowie hełmu. Odrzucili kołdrę. Nie miał na sobie stalowej siatki. Gdy chcieli zadać mu śmiertelny cios, usłyszeli przez radiotelefon rozkaz: 
     – Nie zabijać. On już jest nasz.

 

 
KONIEC