Biblioteka



Nie miał czasu chorować



 



                    Nie miał czasu chorować



                  Zaledwie zdążyłem postawić stopę na
                    twardym gruncie, gdy wpadłem – prawie
                     dosłownie – na kolejnego dziennikarza.


 


     – Co może ksiądz powiedzieć o śmierci Jana Pawła II?
     – To nie był zawał, to nie był udar mózgu. To nie była śmierć, która spada jak jastrząb nagle na człowieka. Szedł do śmierci świadomie. Zapadł na chorobę Parkinsona.
     – Od kiedy?
     – Trudno mi powiedzieć, ale niewątpliwie jakieś 15 lat przed śmiercią.
     – Czy wtedy był początek choroby, czy też świadomość choroby?
     – W którym momencie on sam zdał sobie sprawę ze swej choroby, tego nie wiem. Mówię to na podstawie tego, co obserwowałem. Opowiadam tak, jak to widziałem. W tym początkowym stadium choroby bywałem często w Watykanie, bośmy kręcili jakieś filmy, robili jakieś zdjęcia do książek, potrzebne mi były nagrania, teksty, taśmy. Przyjeżdżałem z naszymi reżyserami, redaktorami do samego Watykanu czy Castel Gandolfo, do radia watykańskiego, do filmoteki watykańskiej. Przy tej okazji zawsze byłem zapraszany na śniadanie, na obiad albo na kolację u Ojca świętego.
     – Jak ksiądz doszedł do tego, że to ta choroba? 
     – Kiedyś zauważyłem, że jego lewa ręka drży. Palce drżą. Mówię do księdza prałata Stanisława Dziwisza: „Staszek, co się dzieje?” On, jak zwykle dyskretnie, jak zwykle z dystansem do sprawy, powiedział: „Ja to widzę. Gdy Ojciec Święty się zmęczy, to wtedy się pojawia to drganie. Potem, gdy jest wypoczęty, to zanika”.
     – I na tej postawie ksiądz postawił swoją diagnozę?
     – Nie, to dopiero po jakimś czasie. Na razie obserwowałem dalej, przy kolejnych wizytach – ta ręka drżała jeszcze bardziej. Pomyślałem sobie, parkinson to przecież nie może być. Na ile ja wiem, przy parkinsonie obie ręce drżą, u Karola tylko jedna, lewa ręka drży, a prawa prowadzi spokojnie do ust łyżkę z zupą, nie rozlewa, jest wszystko w porządku. Może to skutek kuli Alego Agcy, która mogła uszkodzić jakiś nerw kontrolujący pracę palców lewej dłoni – pocieszałem się.
     – Rozmawiał ksiądz z kimś na ten temat?
     – Nie rozmawiałem. Ale na wszelki wypadek zacząłem rozpytywać lekarzy o tę chorobę, nie mówiąc naturalnie, o kogo mi chodzi. Okazało się, że to choroba, która ma przebieg bardzo zróżnicowany. Lekarze powiedzieli: „Parkinson to nietypowa choroba. Ona w każdym wypadku jest trochę inna. U jednego atakuje to, u drugiego tamto”. Pytałem: „Na czym polega istota tej choroby?” Odpowiedź była długa i skomplikowana, zawierająca takie słowa, jak między innymi: neurony w mózgu, istota czarna w korze mózgowej, dopamina, droga piramidowa, układ pozapiramidowy.
     – Ale na prywatny użytek może ksiądz to opowiedzieć swoimi słowami?
     – Spróbuję: choroba Parkinsona polega na zaniku włókien nerwowych łączących centra mózgowe z poszczególnymi organami ciała. A zadaniem tych włókien jest przekazywanie impulsów, czyli poleceń. Tak świadomych jak podświadomych.
     – Co to znaczy zanik?
     – Cały człowiek jest umięśniony. Umięśnione są nogi, ręce, przełyk, płuca. W ciele ludzkim umięśnione jest wszystko, cały organizm, bo wszystko wciąż pracuje. Albo dlatego, że podświadomie otrzymuje impulsy – jak na przykład nerki, wątroba, przewód pokarmowy. Albo pracuje, gdy otrzyma świadome polecenie – jak na przykład wykonanie kroku, podniesienie głowy. Ale w każdym wypadku potrzebny jest impuls.
     Obserwowałem, co będzie dalej. Wciąż mając nadzieję, że to nie parkinson. Na wszelki wypadek atakowałem księdza prałata: „Staszek. Lekarze! Lekarstwa! Ma?” Ksiądz prałat, jak zwykle dyskretny i delikatny, i taktowny, nie chciał mnie wciągać w tajemnice leczenia Ojca Świętego, ja nie śmiałem pytać Ojca Świętego, skoro sam nie mówił.
     – Co było dalej?
     – W listopadzie 1993 roku, idąc po schodach, potknął się i upadł. Nastąpiło zwichnięcie stawu barkowego. A więc zachwianie równowagi. Z początkiem kwietnia 1994 roku znowu upadł, tym razem na nartach, tak nieszczęśliwie, że nadwerężył ramię. Jednak 28 kwietnia 1994 roku zdarzył się wypadek – potknął się w Watykanie w łazience. Złamał kość udową. Dla mnie to była już katastrofa.
     – Komunikaty odnotowywały: stracił równowagę.
     – Ten wypadek powinien nie tylko zaniepokoić, ale bić na trwogę. To oznaczało, że choroba czyni groźne postępy. Byłem przerażony. Tym bardziej, że zdawało mi się, że nic się w Watykanie nie dzieje w tym kierunku, aby zapobiec postępowi choroby. To wydarzenie nie tylko nie wywołało żadnej paniki, ale nawet żadnej mobilizacji.
     – Pytał ksiądz o to?
     – Na moje wypytywania dano mi do zrozumienia, że Papież zażywa jakieś lekarstwa. Jednak o żadnej intensywnej terapii nie ma mowy, bo o tym zdecydować musi Papież. A on prawie nie dostrzega problemu. Traktuje chorobę marginalnie, bo jest zbyt zajęty pracą, aby więcej uwagi poświęcać leczeniu.
     – Podjął ksiądz jakąś inicjatywę?
     – Chciałem Karola ratować. Pomyślałem: Jeżeli nie skutkują lekarstwa, to może odniosą skutek metody niekonwencjonalne. Uprosiłem księdza biskupa Dziwisza o prywatną audiencję u Papieża dla znanego mi bioenergoterapeuty. Zgodził się. Przyjechałem z nim do Rzymu. Doprowadziłem do Pałacu Apostolskiego. Oddałem w ręce księdza biskupa.
     – No i jak się to odbyło? A przynajmniej z jakim skutkiem?
     – Potem już nie wypytywałem ani jednej, ani drugiej strony o przebieg audiencji. Obserwowałem nadal postępowanie Papieża. Podobnie było za drugim razem.
     – To był i drugi raz?
     – A tak. Tym razem bioenergoterapeuta prosił mnie, żeby mógł się znowu spotkać z Papieżem, bo jedna wizyta to, jego zdaniem, za mało. Pod wpływem tych nalegań zwróciłem się do księdza biskupa z prośbą o kolejną audiencję dla niego u Papieża. I uzyskałem zgodę.
     – I jaki był efekt?
     – Tym razem wysłuchałem narzekania bioenergoterapeuty, że poprzednim razem zalecił codzienne ćwiczenia i zabiegi, ale jest pewien, że nie były wykonywane, bo są czasochłonne, a Papież ma dużo pracy.
     – Co ksiądz na to?
     – Byłem w kłopocie. Papież rzeczywiście miał bardzo dużo pracy! Żeby sprostać obowiązkom, które sobie nałożył, musiał utrzymywać porządek dnia tak jak wtedy, kiedy był najzdrowszym człowiekiem pod słońcem. A więc msza święta ranna. Po śniadaniu, do godziny 11, dyktowanie albo pisanie – z pisaniem było znowu coraz ciężej, bo bezwładność mięśni również dotyczyła dłoni i palców. Od 11 audiencje do obiadu. Po południu od 17 do kolacji znowu audiencje – czego nigdy papieże nie robili. Audiencje bywały i po kolacji. 
     – Ale przynajmniej niedziela była wolna od audiencji.
     – Proszę nie zapominać, że w każdą niedzielę odwiedzał kolejną parafię rzymską, czego nie czynili żadni papieże. I jeszcze jedno, do śniadania, obiadu i kolacji zawsze byli zapraszani jacyś goście. I tak aż do 23. Chciał żyć normalnie, tak jak żył, gdy był w pełni sił.
     – Choroba stawała się coraz bardziej widoczna.
     – Czekając na niego w jadalni lub w saloniku znajdującym się tuż obok, nadsłuchiwałem jego kroków. Dawniej słyszałem, jak energicznie idzie i klapie swoimi czerwonymi pantoflami, które mu spadały z pięt, na znak, że wie, że jestem i czekam na niego, z radością, że zaraz stanie w drzwiach i powie: „No i Mietek”. Będzie moment przerwy i nastąpi pytanie: „Co w Polsce?”. Teraz słyszałem powolne kroki, a właściwie szuranie butami po podłodze. Stawał w drzwiach. A ja byłem zdruzgotany. Przecież on był zawsze ten najsilniejszy, a teraz ledwie chodzi. Najpierw bez laski, a potem z laską. Jednak gdy tylko dobrnął do swego miejsca przy stole, już był sobą: inteligentny, ze wspaniałą pamięcią, otwarty na wszystkie problemy, ciekawy świata.
     – Przecież był świadomy tego, jakie postępy czyni w nim ta choroba. 
     – Walczył z chorobą po swojemu. Na początku były nawet narty. Potem już tylko wycieczki w ukochane góry, spacery z laską. Słynne zdjęcia: oparty o kij – a idzie, o dwa kije – a idzie. Bo wiedział, że zwalcza się parkinsona również ruchem. Ale to było sporadyczne. Od czasu do czasu. I zawsze krótko trwało.
     – A przecież miał wakacje letnie w Castel Gandolfo.
     – Jakie to wakacje. Nie było dnia, żeby nie obyło się bez paru audiencji.
     – Nie chciał zrezygnować ze swego urzędu?
     – Oczywiście, mógłby się położyć do łóżka i powiedzieć: Jestem chory. Jak chcecie, to mnie leczcie, jak chcecie, to mnie nie leczcie, ale dajcie mi święty spokój. Nie było jednak powodu. Bo umysł miał jasny. Bo myślał logicznie. Bo miał koncepcje, pomysły, sposoby, idee, miał w sobie miłość, która chciała być realizowana przez słowo, przez czyn. Potem mówił z coraz większym trudem. A przyjmował zaproszenia na pielgrzymki.
     – Jego pielgrzymowanie już było dla nas zdumiewające, porażające – zwłaszcza wtedy, gdy w fotelu już był niesiony czy przesuwany…
     – Rozmaici ludzie nadal zadawali mi z troską pytanie, czy Papież zrezygnuje. Odpowiadałem na rozmaitych etapach jego stanu zdrowia: „Gdy nie będzie mógł podejmować kolejnych pielgrzymek”. A jednak podejmował. Nawet na fotelu. „Gdy nie będzie mógł wygłaszać przemówień”. Jednak odczytywano w jego zastępstwie teksty. „Gdy nie będzie mógł wstawać z łóżka”. Jednak do końca wstawał do okna, by mieć choćby minimalny kontakt z ludźmi, których wciąż kochał.