Biblioteka


Głoszenie dobrej nowiny ubogim i chorym w Kafarnaum



Głoszenie dobrej nowiny ubogim i chorym w Kafarnaum

 Na drugi dzień przy śniadaniu w dalszym ciągu panowało głębokie milczenie. Ale było ono inne niż to z wczorajszej wieczerzy, którą określił wtedy jako stypę pogrzebową. To było milczenie zażenowania, onieśmielenia, wstydu, że jakoś zdradzili Go, wyparli się Go. Gdyby nie Janek, który nadrabiał miną i powrócił do dawnego gadulstwa, byłoby nie do wytrzymania. Janek zresztą nie podarował Judaszowi – swojej antypatii – i dokuczał mu na wszelaki sposób:
 – Przespałeś najważniejsze wydarzenie. A przydałoby ci się je widzieć.
 – Wystarczy, że ty to widziałeś – odcinał się Judasz.
 – Mnie właściwie nie było potrzebne, bo ja od samego początku byłem pewien, że Jezus jest Mesjaszem. Ale tobie by się przydało.
 – Szkoda, żeś się wczoraj sobie nie przyjrzał, jaką miałeś minę, to byś się teraz tak nie wymądrzał.
 Nie chciał słuchać tego przekomarzania, którego przedmiotem była Jego osoba, i spytał Filipa:
 – Skąd ty dla nas przygotowałeś takie wspaniałe śniadanie?
 – Rodzice panny młodej dali nam na pożegnanie – i rozgadał się, opisując szczegółowo, jak to on się bronił przed tym prezentem, a upierali się państwo młodzi i jak w końcu ustąpił dla świętej zgody.
 Ale nawet paplanina Janka i Filipa nie potrafiła przełamać ciężkiej atmosfery, która trwała od wczoraj. Dopiero w drodze do Kafarnaum, w pewnym momencie zbliżył się do Niego Natanael-Bartłomiej i powiedział:
 – Czy chcesz jeszcze, abyśmy Ci towarzyszyli w Twojej mesjańskiej działalności?
 – To od każdego z was zależy, czy chcecie iść ze mną, czy też nie.
 Ale Natanael nie dawał za wygraną:
 – Czy nie trzeba, żebyś sobie wybrał bardziej godnych uczniów niż my?
 – Każdy jest dostatecznie godny, kto przyjmuje królestwo Boże i chce je nieść drugim.
 Na szczęście, w miarę jak płynął czas, wczorajsze wydarzenia straciły swoją ostrość i rozluźniała się atmosfera. Pierwszy Szymon-Piotr, wciąż jeszcze chłodny i zachowujący dystans, spytał Go:
 – Co chcesz robić w najbliższym czasie?
 – Będę chodził nad jeziorem Tyberiadzkim po wsiach i miasteczkach. Będę wstępował do synagog i głosił Słowo Boże.
 – Myślę, że przyda Ci się jakieś stałe miejsce pobytu. Gdy nic lepszego nie znajdziesz, możesz zamieszkać u mnie, w Kafarnaum. Dom jest duży, w miarę wygodny. No i blisko jeziora. I tuż obok synagogi.
 – Dziękuję ci za gościnność. Chętnie z niej skorzystam.
 – Tylko Cię muszę uprzedzić, że to nie mój dom, lecz mojej teściowej.
 – To ty jesteś żonaty?
 – Żona mi zmarła.
 – Co się stało?
 – To była podobna choroba – zaczął opowiadać Szymon-Piotr – do tej, na którą właśnie cierpi teściowa. Rozwinęła się nagle, tylko miała ostrzejszy przebieg. Nic jej nie pomagały żadne lekarstwa.
 – Nie wróciłeś po jej śmierci do Betsaidy?
 – Już nie. Zatrzymała mnie teściowa, mówiąc, że jak straciła córkę, to nie chce tracić syna. I zostałem. Tylko, niestety, ona często choruje. Ale to bardzo dobry człowiek – dorzucił szybko, jakby ją chciał bronić przed podejrzeniami, że Bóg ją karze chorobą za grzeszne życie.
 – Nie musisz się zastrzegać przed Jezusem – Andrzej zwrócił uwagę Piotrowi. – Chyba się nie mylę, Jezu? – zagadnął Go. – W obrazie Sądu Ostatecznego powiedziałeś wyraźnie, że ani ubóstwo, ani choroba nie jest dowodem na to, że Bóg nie kocha człowieka.
 – Zdążyłem to powtórzyć już chyba parę razy – odpowiedział – że Pan Bóg kocha wszystkich, jest naszym Ojcem. Ojcem wszelkiego stworzenia. Przecież jakby nie kochał, to by nie stworzył. A w sposób szczególny troszczy się o biednych i chorych.
 – Jeszcze niewiele czasu upłynęło, odkąd Cię poznałem, ale już się zdążyłem nauczyć nowego słowa: że Bóg jest Ojcem – odparł Andrzej. – choć mi się coś nie zgadza. Jeżeli kocha, jeżeli –jak Ty mówisz – jest Ojcem, to dlaczego zsyła cierpienie. Szymon wspomniał swoją teściową. Często bywam tam u nich w domu. Patrzę na nią, na jej życie. Jest naprawdę człowiekiem bardzo uczciwym. To za mało, powiem więcej: jest bardzo dobra. A przecież wciąż choruje.
 – No, nie wciąż, bo przecież tyle ile ona pracy wkłada w nasz dom, to chyba nikt – poprawił go Szymon-Piotr.
 – Oczywiście. Oczywiście. I szukałem wytłumaczenia. Byłem nawet u naszego przełożonego synagogi i rozmawiałem o tym. Ale on – jak to on. Powiedział, że jeżeli to nie jej grzechy, to w takim razie powodem cierpień jest kara Boża za grzechy jej przodków, za które ona musi zadośćuczynić.
 – Tak bywa, przynajmniej ja tak zrozumiałem Jezusa – powiedział Kuba – że człowiek sam sobie jest winien, gdy choruje. Po pierwsze, człowiek cierpi z powodu swoich przodków. Ale w innym sensie niż interpretują to faryzeusze. Nie można cierpienia rozumieć jako kary Bożej. On nas kocha nawet wtedy, gdy grzeszymy. To nie On nas karze, to my sami dobie zadajemy cierpienie albo inni ludzie nam je zadają.
 – No, to jest jeszcze jeden powód dla kapłanów i faryzeuszy, aby Cię zabić – powiedział Szymek – jeżeli tak potrafisz ludziom poprzestawiać w głowie, wbrew temu, co uczą faryzeusze. Nieprawda, Judaszu? – zwrócił się nieoczekiwanie do pilnie przysłuchującego się rozmowie.
 – Chyba tak – zaśmiał się nerwowo Judasz, jak człowiek przyłapany na gorącym uczynku. – Ale dlaczego mnie pytasz? – już powrócił do równowagi i zaatakował.
 – Pytałem cię o zdanie na ten temat. Spytać nie wolno? – odpowiedział na wpół dobrodusznie, na wpół naiwnie Szymek.
 – Zresztą nasz Mistrz nie musi się obawiać zamachu. Ty Go obronisz swoim mieczem.
 – Wolę takich, co noszą miecze, niż takich, którzy mają ukryte sztylety.
 – Może byśmy co zjedli – włączył się Filip, najwyraźniej chcąc przerwać zaostrzający się konflikt.

 Do Kafarnaum doszli pod wieczór. Było wszystko tak, jak zapowiadał Piotr. Łagodnie schodzące wzgórze ku wodzie. I masa zieleni. Pola uprawne, ogrody, wszystko zadbane, dopracowane. Obszerny dom nad brzegiem jeziora, tuż obok wielkiej, bogatej synagogi. Od wody ciągnący chłodny powiew zmieszany z zapachem ryb. Suszyły się sieci, przy brzegu kołysały się przycumowane łodzie. Po skalistej, wypalonej Judei był to dla nich widok jak z wytęsknionego snu.
 Został powitany przez domowników nad wyraz gościnnie. Teściowa Szymona była zaskoczona, że spotyka ją ten zaszczyt, że Mistrz z Nazaretu – jak Go nazywała – zechciał przyjąć zaproszenie jej syna, Szymona. Okazało się, że wieść o tym, co się stało w Kanie, doleciała tutaj ptakiem. Już wszyscy tu wiedzieli o przemianie wody w wino na weselu biedaków, dokonanej przez Jezusa z Nazaretu.
 Przyglądał się gospodyni tego domu, kobiecie jeszcze nie starej, ale bardzo zniszczonej chorobą. Delikatna, prawie woskowa, pogodna twarz, drobna postać i charakterystyczna miękkość w ruchach. Mówiła przyciszonym głosem. Porównywał jej zachowanie z tym, co opowiadał o niej Szymon-Piotr. Istotnie, jej dobroć, serdeczność wobec wszystkich była uderzająca. Cieszyła się najwyraźniej szacunkiem wszystkich domowników. Nawet przez moment nie zdziwiła się, że oprócz Mistrza z Nazaretu będzie gościć jeszcze kilku Jego uczniów.
 – Nie, nie – zaprotestował Janek. – Ja przecież u was nie zostaję. Biegnę do domu. Co by moja mama na to powiedziała. Jak chcesz, to chodź ze mną – zwrócił się do Bartłomieja. – To całkiem niedaleko. Judasz też może iść. I kto jeszcze ma ochotę – dorzucił.
 – Przynajmniej niech paru zostanie przy Mistrzu. Może Judasz – powiedziała gospodyni domu, wyczuwając intencje Janka. Zupełnie niespodziewanie wystąpiła z propozycją: – Panie, pozwól, niech dostąpię tej łaski i upiorę Ci Twoją szatę na jutrzejsze święto. W słońcu i wietrze wyschnie w przeciągu paru godzin. Nie krępuj się. Mogłabym Ci chyba być matką. Gdybym tego była godna.
 Początkowo nie chciał się zgodzić, by przydawać tej słabej kobiecie dodatkowej roboty. Ale ustąpił, widząc, że sprawiłby jej odmową wyraźną przykrość.
 – Weź na razie jakąś szatę Szymona. Są czyste, wyprane. Twoja na pewno i przykurzona, i przepocona.
 Po kolacji wyszedł nad brzeg jeziora, żeby się nim nacieszyć. Usiadł na kamieniu. Wiatr prawie nie wiał. Było cicho. Tylko drobne fale pluskały o burty przycumowanych obok łodzi. Poświata księżyca odbijała się srebrną łuską od tafli wody. Czasem lekki wietrzyk przynosił ludzki gwar z domów ukrytych w gęstwinie sadów. Był szczęśliwy w zatopieniu się w ten cudowny krajobraz. Nagle z tego uniesienia wytrąciła Go kaskada przeraźliwego śmiechu. Wziął on początek jakby pod murami synagogi, poniesiony przez wiatr nad taflę jeziora, odbity od otaczających wzgórz, wrócił echem do Niego. Wzdrygnął się. Przypomniały Mu się zwidy szatańskie, gdy pościł na pustyni. Podniósł się z kamienia, żeby wrócić do domu. „Zobaczymy, co Bóg da jutro”.

 Po śniadaniu przybiegł Janek z wiadomościami:
 – Ale się naszło do synagogi ludzi! Jeszczem nigdy tylu nie widział. Wszyscy czekają, by Cię zobaczyć i usłyszeć. Ile ja się od wczoraj językiem namieliłem! Jak nigdy w życiu. Wypytują i wypytują się ludzie o Ciebie i o to, co się stało w Kanie, i o to – tak, to dla nich nawet ważniejsze niż znaki w Kanie – co Jan powiedział o Tobie. O, byłbym zapomniał: przyprowadziłem Ci mojego starszego brata, Jakuba.
 Popatrzył na młodego mężczyznę ze skupioną, milczącą twarzą.
 – Tylko nie wyobrażaj sobie, że on taki spokojny, na jakiego wygląda. Nieraz od niego oberwałem. Jak dobry, to dobry, ale jak się rozzłości, to trzeba się go trzymać z daleka.
 – A po co mi to wszystko opowiadasz?
 – A widzisz, zapomniałem Ci powiedzieć, że on chce do nas dołączyć. Chce Cię prosić, żebyś go przyjął na swojego ucznia. To dzięki mnie – nie powstrzymał się od tego, by się pochwalić. – To ja mu o Tobie tyle dobrego naopowiadałem!
 – Janek, Janek, żebyś ty tyle nie paplał, to byłoby na pewno lepiej – westchnął cicho Jakub.
 – Bardzo się cieszę, że chcesz chodzić z nami razem.
 – A może go jakoś nazwiesz? – zapytał Janek. – Bo wiesz – tu zwrócił się do swojego brata – chyba ci tego jeszcze nie zdążyłem powiedzieć, że Jezus ma taki zwyczaj, że czasem daje nowe imiona tym, którzy się do Niego zgłaszają. Szymona nazwał Piotrem, Natanaela – Bartłomiejem. Mnie jeszcze nie nazwał. Bardzo byłbym ciekawy, jakie imię byś mi dał – wyraźnie napraszał się.
 – Nie napraszaj się, bo jeszcze możesz żałować – ostrzegał go Judasz.
 – Dlaczego miałbym żałować?
 – Bo cię nasz Mistrz nazwie, no, na przykład starą przekupą.
 Przerwał im te przekomarzania się i powiedział:
 – Nazwę was obu Boanerges: Synami Gromu.
 – Cudownie! – Janek wykrzyknął. – Nie spodziewałem się, że otrzymamy takie piękne imię! Najpiękniejsze! – wykrzykiwał. – Jeszcze nikt takiego nie dostał!
 Słuchał tych jego zachwytów, a myślał o trudnym życiu, pełnym burz, jakie jest przed nimi.

 Obszerna synagoga – chyba takiej jeszcze dotąd nigdzie nie widział – była wypełniona tłumem modlącym się i śpiewającym. Wyciągnął z kieszeni na piersiach złożony skrupulatnie cienki jak muślin tałes, rozłożył i narzucił sobie na głowę, tak by jego końce spływały równo na ramiona z jednej i z drugiej strony. Wcześniej jeszcze wyjął z tej samej kieszeni tefilin. Odplątał rzemyk, nałożył sobie na głowę dokładnie tak, aby skrzyneczka z świętym tekstem znajdowała się na środku czoła między oczami. I włączył się w ten rytm obrzędów, modlitw i pieśni.
 Kantor rozpoczął śpiew. Potem nadszedł czas na część najważniejszą: na czytanie Pisma Świętego. Rabin przystąpił do ceremonii wyniesienia Zwoju Świętego. Odsunął piękną zasłonę odcinającą przednią część synagogi od reszty. Ukazała się wspaniale rzeźbiona w drzewie szafa-arka. Kantor zaintonował pieśń powitalną, którą podjęli wszyscy zgromadzeni. Nigdy jej nie słyszał. Widać ułożona przez rabina na użytek jego gminy. Potem rabin wszedł po paru schodach i otworzył drzwiczki szafy. Za nimi ukazała się przebogato tkana zasłonka, odsunął ją. Sięgnął w głąb i wydobył Święty Zwój. Otulony we wspaniałą aksamitną sukienkę spiętą na szczycie złotą koroną. Rabin z najgłębszym szacunkiem zdejmował koronę, odwijał sukienkę, aż wreszcie ukazał się sam Święty Zwój. Teraz dopiero, trzymając go uroczyście oboma rękami przed sobą, doszedł do bimy – pulpitu stojącego na podwyższeniu, rozwinął rulon do miejsca, na którym skończył czytanie w ostatnią sobotę i głosem przypominającym śpiewną recytację zaczął odczytywać kolejny fragment. Tutaj okazał swoją klasę. Jego język hebrajski, w którym odczytywał święte teksty, był bezbłędny. Już nie tylko wymowa poszczególnych wyrazów, w których nie było połykania żadnych głosek, ale sposób odczytania poszczególnych zdań był znakomity – do tego stopnia, że zdawało się, iż nawet człowiek nieznający hebrajskiego musiał zrozumieć, co jest czytane. I najwyraźniej to czytanie jemu samemu sprawiało radość. Nie przyspieszał. Nawet pod koniec jakby zwolnił, jakby żałował, że już kończy się perykopa wyznaczona na sobotę.
 Po skończeniu odłożył Święty Zwój i z kolei przystąpił do komentarza w języku aramejskim. A że był gadułą czy pedantem albo może dlatego, że widząc wielu obcych przybyszów chciał im dać do zrozumienia, jak w jego synagodze wszystko jest skrupulatnie prowadzone, zrobił mały wstęp i wyjaśnił zebranym, że Pięcioksiąg Mojżesza jest podzielony na 153 odcinki czytane kolejno w każdą sobotę, aby w ten sposób w ciągu trzech lat była przeczytana całość Prawa, i że na dzisiaj przypada ten a ten odcinek – i przystąpił do jego objaśniania. Mówił sposobem typowym dla takich ludzi. Tłumaczył prawie każde słowo z języka hebrajskiego na aramejski, każdy zwrot, ale robił to zawile i nudno, bo w gruncie rzeczy niewiele wnosił nowego, nie wychodził poza oklepane i znane stereotypy myślowe. Nudził wyraźnie, ale nie przerywał, nie przestawał, nie zrażał się, że początkowy szmer rozmów wśród zebranych podnosił się, że robiło się coraz głośniej, że rozmowy najwyraźniej odbiegały od treści przeczytanej perykopy, a dotyczyły wszystkiego innego.
 Słuchając tego komentarza, dziwił się, że tytułują tego człowieka „rabinem”. Był przyzwyczajony, że ten tytuł nadaje się ludziom o dużej wiedzy teologicznej i mądrości życiowej. A ten nie zdradzał ani jednej, ani drugiej zalety. Wreszcie skończył.
 Po odśpiewaniu psalmu przełożony synagogi podszedł do Niego i zaprosił Go na bimę. Wręczył Mu ciężki rulon Pisma Świętego, wskazując palcem kolejny werset do odczytania. Zawahał się w pierwszej chwili czy czytać ten, czy też wyszukać taki, który by odnosił się do tego, co chciał powiedzieć. Ale zrezygnował z tego zamiaru i odczytał wskazane Mu zdanie. Potem rulon zwinął, odłożył i zaczął mówić po prostu o tym, co się wydarzyło w Kanie, a właściwie nawet nie o tym, ale o miłości Boga Ojca ku swym ludziom-dzieciom – stworzeniom swoim. O miłości Boga ku biednym i chorym. O tym, co było treścią Jego rozmów z uczniami w drodze do Kafarnaum. W synagodze było tak cicho, że słychać było trzmiela, który się zabłąkał na czas jakiś, tylko chwilami wyrwało się z czyichś piersi westchnienie, tylko od czasu do czasu komuś wyrwało się z ust „och” zdziwienia czy przestrachu. Z rzadka widział kiwanie głowami. Był pewien, że za chwilę, gdy skończy, rozpęta się wrzask, rwetes, że posypią się pytania, zarzuty. Choć jeszcze bardziej bał się czegoś innego. Że przerwie Mu sam przełożony synagogi: odbierze Mu głos i nazwie to, co On powiedział, herezją, bluźnierstwem, świętokradztwem czy też innym słowem albo Go przeklnie. Wciąż czekał, że to się stanie. Że już za moment. Ale nie. Nic się takiego nie działo. „Może boi się tych tłumów, które się zeszły, a teraz tak zapamiętale słuchają”. A więc mówił. Wciąż mówił, coraz bardziej spokojny i czuł, że zdenerwowanie, które w Nim od samego początku trwało, już znikło i wiedział, że nie powróci. Chciał mówić jak najdłużej, a z drugiej strony cieszył się ze zbliżającego się końca swojego przemówienia i liczył na dyskusję, która powinna rozwinąć się jak lawina. Zawsze miał wątpliwości czy ważniejszy jest sam wykład, czy też dyskusja na temat wykładu. Dyskusja, która jest jakimś osobowym kontaktem z konkretnym człowiekiem, a to jest ważne nie tylko dla pytającego, lecz i dla przysłuchujących się.
 Nagle rozległ się krzyk, który Go omal nie zwalił z nóg:
 – Idź stąd! Precz! Wynoś się! Niech Twoja noga tu nie postoi! – i długie opętańcze: – Ooooo!
 Jakiś mężczyzna w starszym wieku wyskoczył na równe nogi i z podniesionymi rękami wrzeszczał. Im dłużej to trwało, tym bardziej oczy zdawały się wyskakiwać mu z orbit. Nakrycie głowy zsunęło się całkiem na tył głowy:
 – Co Tobie do nas! Jezusie Nazareński! Przyszedłeś nas zgubić! – zaślinił się. Szeroko otwartymi ustami łapał powietrze, oboma rękami machał jak ptak, który się chce poderwać do lotu, a nie może. – Chcesz zatracić cały nasz naród! Całą świętą naukę! Całe Objawienie Boże!
 Zgromadzeni, w pierwszej chwili ścięci jak pokos pszenicy, teraz już, oprzytomniawszy, wciąż patrzyli się z przerażeniem na krzyczącego. A ten stał, wlepiwszy oczy w Niego, jakby Go wzrokiem chciał zabić.
 Ochłonął już z pierwszego wstrząsu. Na moment przypomniał Mu się wczorajszy śmiech, który zawisł nad jeziorem, i tamten krzyk na pustyni: „Jeśli upadłszy, złożysz mi pokłon”. Starzec wciąż wpatrywał się w Niego jak wąż w swoją ofiarę, którą chce zaatakować.
 Uspokoiło się w Nim to wewnętrzne drżenie, które jeszcze przed chwilą Nim wstrząsało. Cała Jego uwaga skoncentrowała się na wrzeszczącym starcu. Trzeba tego człowieka uratować. Trzeba mu pomóc. Żeby się przestał bać. Żeby go opuścił strach, pomiot szatański, który nim zawładnął. Powoli ruszył z miejsca, żeby go jeszcze bardziej nie przestraszyć. Łagodnie szedł do niego. Ale i tak w miarę zbliżania się ten krzyczał jeszcze bardziej i pomstował:
 – Ty bluźnierco! Heretyku!
 Wreszcie był już całkiem blisko. Serdecznym gestem objął go:
 – Uspokój się. Nie bój się.
 I nagle krzyk ucichł, załamał się, przemienił się jakby w skowyt, w spazm szlochu, aż wybuchł płaczem.
 – No już dobrze. Płacz, płacz, ale nie bój się.
 Trzymając go w uścisku , czuł, jak ten człowiek jest rozedrgany, jak wstrząsają nim paroksyzmy, ale stawały się coraz słabsze i słabsze, aż obwisł Mu w ramionach. Posadził go więc, usiadł obok niego, głaskając go po plecach, przytulony do niego. Otoczyła ich rodzina starca, który wciąż wczepiony w Niego, choć już spokojny, szlochał na Jego piersi.
 – Przepraszamy Cię. Nie spodziewaliśmy się, że go znowu to napadnie. Wzięliśmy go ze sobą, bo ostatnio był spokojny. Aż tu nagle znowu. Tylko że tak szybko go to opuściło? Dotąd, gdy na niego przychodziło, trzymało go zawsze po parę dni.
 – Już nigdy na niego to nie wróci. Już będzie zdrowy.
 – Niech Cię Bóg błogosławi – mówili, nie całkiem Mu dowierzając.
 Gdy potem powoli wychodził z opróżniającej się synagogi, słyszał rozmowy towarzyszących Mu uczniów. Zwłaszcza Janek, przestraszony wciąż i zaszokowany, pytał Andrzeja ciągle jeszcze drżącym głosem:
 – Czemu on tak krzyczał?
 – Ja się dziwię, że tylko on jeden krzyczał – odpowiadał Andrzej.
 – Dlaczego tak mówisz?
 – Przecież, jeżeli ktoś uważnie słuchał tego, co Jezus mówił, to mu się wszystko zakołysało. Ten jeden nie wytrzymał i zaczął krzyczeć. Ze strachu, przede wszystkim.
 – Andrzej, dlaczego ze strachu?
 – Chyba bał się, że jeszcze chwila, a przewróci mu się wszystko i nic nie zostanie z wiary mojżeszowej. Wszystko, w czym był wychowany, w co wierzył, czym żył, runie jak dom podczas huraganu. Wszystko, czego się uczył od lat dziecinnych do swojej starości, co słyszał w każdy szabat w synagodze, czego go uczyli rodzice w domu. A co najważniejsze: czym żył na co dzień, czym się kierował, co było motywacją jego postępowania.
 – A mnie się wszystko spodobało, co mówił Jezus, od samego początku.
 – Kiedy jesteś dzieckiem, to ci się łatwiej przestawić, ale jeszcze nieraz wrócą strach i obawa. Jeszcze będziesz miał kłopoty i trudności. Nie może być inaczej. Oczywiście, teraz to jesteś już mądrzejszy od nich o te parę tygodni i już trochę zapomniałeś, jak to było na początku. Pomógł ci w tym i czas spędzony u Jana Chrzciciela. A myślisz, że ze mną było inaczej, jak zacząłem słuchać Jezusa? Mnie niedużo brakowało, by zacząć krzyczeć albo się rzucić na Jezusa z pięściami.
 – I co będzie dalej? – spytał go na dobre przestraszony.
 – Widzisz, Janek, słuszne stawiasz pytanie. Jeżeli człowiek zwyczajny tak zareagował, co będzie, gdy nauka Jezusa dojdzie do faryzeuszów, saduceuszów i uczonych w Piśmie. O tym nie chcę nawet myśleć. Dość mamy do myślenia po tym, cośmy dzisiaj przeżyli.
 Gdy przed synagogą żegnał się jeszcze raz ze starcem, niespodziewanie podszedł do Niego Jair, przełożony synagogi. Poprosił Go na rozmowę w cztery oczy. Spacerując nad brzegiem wody, zaczął od skomplikowanego wstępu:
 – Jeżeli się zgodzisz, to chciałbym Cię najuprzejmiej ostrzec. Chyba mnie nie spytasz, przed czym chcę Cię ostrzec, bo Ty bardzo dobrze wiesz. Ale żeby nie było wątpliwości, żebyś kiedyś nie narzekał, że nie upomniałem Cię, to powiem Ci całkiem wyraźnie. Nie powinieneś się obrażać tym, co ja Ci powiem, bo Ty jesteś jeszcze młody. Ja już niejedno w życiu słyszałem i niejedno też widziałem. I muszę Ci oświadczyć, że zdawało mi się, że mnie już nic w życiu ani nie zaskoczy, ani nie zdziwi, a chcę Ci wyznać, że Tyś tego dokonał. Tak, mówię całkiem poważnie.
 Słuchając tego, co Jair mówił, zadawał sobie pytanie, do czego on zmierza, ale jak na razie rudno to było wywnioskować z tej na pozór pustej gadaniny.
 – To, co dzisiaj usłyszałem z Twoich ust, zaskoczyło mnie zupełnie. Nie spodziewałem się, że ktoś tak może myśleć i tak przedstawiać Prawo, jak Ty to robisz. Może się mnie spytasz, dlaczego nie przerwałem Ci Twojego kazania w synagodze – tu uśmiechnął się tajemniczo. – Ja Ci się przyznam, że dlatego Ci nie przerywałem, bo byłem ciekaw, co będzie dalej. Jak małe dziecko. Może wypadałoby się wstydzić przed Tobą, może nie powinienem się z tym zdradzać, ale mówię całkiem szczerze: byłem ciekawy, co dalej. I powiem coś więcej. Byłem bardzo zły na tego starego człowieka, który Ci przerwał. Byłem bardzo zły.
 Słuchał go, jak prowadził ten swoisty dialog-monolog, zadając pytania i sam sobie na nie odpowiadając, wypracowany do perfekcji przez faryzeuszy i coraz wyraźniej wyczuwał w tej mowie oścień przygotowany na Niego.
 – Bo chciałem, żebyś nadal mówił, żebym się mógł czegoś więcej dowiedzieć. Chętnie bym Ciebie jeszcze posłuchał. Ale pozwól, że Cię spytam, dokąd masz zamiar udać się z przemówieniem w najbliższym czasie?
 – Do Nazaretu – odpowiedział, trochę zaskoczony tym pytaniem.
 – No, jaki jestem niedomyślny. Oczywiście, że do Nazaretu, do Twojego rodzinnego miasta. Nawet powinieneś tam iść. Chętnie bym się tam udał, żeby Cię posłuchać. Może nawet pójdę, choć to dla mnie już jest daleko. Ale ja Cię przepraszam, że jestem taki gaduła. Powiedziałem, że przychodzę, żeby Cię ostrzec. Najpierw muszę się upewnić. Ja tak usłyszałem: że Pan Bóg kocha biednych i chorych. Czyś Ty tak to powiedział? Może się mylę, może źle słyszałem, to proszę Cię, popraw mnie.
 – Owszem, masz rację.
 – A nawet powiedziałeś – ja Cię bardzo przepraszam, może ja Ci robię krzywdę – powiedziałeś prawie bluźnierstwo: że On bardziej kocha chorych niż zdrowych, ubogich niż bogatych.
 – Nie, nie mylisz się. Tak powiedziałem.
 – A czy również i to powiedziałeś, że obowiązkiem naszym jest pomaganie takim ludziom, bo czyniąc to, pomagamy jakby Bogu samemu. Przepraszam, że takie głupstwa opowiadam, zaprzecz, że fałszywie Cię zrozumiałem.
 – Nie, nie, bardzo dobrze mnie zrozumiałeś.
 – Słyszałem, że Twoi uczniowie mówili, że ten, kto przerwał Twoje przemówienie, to opętany. A wiesz, co mi przyszło do głowy?
 – Nie, nie – odpowiedział.
 – Otóż powiem Ci, że przyszło mi do głowy, że to nie on jest opętany, ale że to Ty jesteś opętany. Czy chcesz, żebym Ci to wytłumaczył?
 – Nie, nie musisz.
 – Ale ja i tak Ci wytłumaczę. Jeżeli Pan Bóg karze grzeszników chorobą i ubóstwem, to jakim prawem mówisz, że On ich bardziej kocha? Czy to jest logiczne? Czy znasz najprostsze zasady rozumowania? Wprowadzasz ludzi w błąd! A jeszcze do tego namawiasz ich, by pomagali ukaranym, żeby ich uważali za szczególnie uprzywilejowanych. Co ja mówię „uprzywilejowanych”. Ty mówisz, że dobrze im czyniąc, oddajemy przysługę samemu Bogu.
 Atak bezwzględny i bezlitosny przyszedł wcześniej niż tego oczekiwał:
 – A potem sobie pomyślałem: a może to jest logiczne. I wtedy odkryłem, że głosisz nową wiarę. Nie wiarę w Boga, ale w człowieka. Są religie, które czczą słońce. Są takie, które oddają cześć księżycowi. A Ty ludziom. Gdzieś na wschodzie szanują bardzo krowy i nie pozwalają im uczynić żadnej krzywdy, gdzie indziej słonie. A Ty człowieka. Już dużo lat przeżyłem i o rozmaitych religiach słyszałem, ale jeszcze o takiej nie słyszałem. Powiem Ci coś więcej. Ty w Boga wcale nie wierzysz i Bogu wcale nie służysz, ale służysz tylko człowiekowi. Spytasz mnie, co sądzę o Tobie?
 – Nie, nie spytam – odpowiedział bezwiednie.
 – A ja i tak Ci powiem. Są tylko dwie odpowiedzi na pytanie kim jesteś. A chcesz wiedzieć, jakie? Albo jesteś wariatem, ot, takim myszygene, albo jesteś pomiotem szatańskim. Może się mnie spytasz, którą z tych dwóch odpowiedzi uznaję za swoją? To na to pytanie nie dam Ci odpowiedzi.
 – Czy mogę cię o coś spytać? – teraz On zapytał Jaira. Uśmiechnął się do siebie, bo zarówno sposób sformułowania pytania, jak i melodyka były podobne do tych, którymi posługiwał się Jair.
 – Nie. Ty nie możesz. A nawet gdybyś mnie spytał, to Ci nie odpowiem.
 – A jednak cię spytam: Czy to znaczy, że – twoim zdaniem – powinienem zrezygnować z głoszenia tego, co jest moim najgłębszym przekonaniem?
 – Co zrobisz, to Twoja sprawa. Ja tylko Cię przestrzegam. Nie przerwałem Ci tym razem, bo mogło mnie nie być w synagodze, bo mogłem nie dosłyszeć z powodu hałasu, bo mogłem nie zrozumieć, o czym Ty w końcu mówisz. Ale to wszystko mogło się zdarzyć tylko raz. Drugi raz to zdarzyć się nie może. A więc nie przychodź do mojej synagogi, żeby nauczać. Ja chcę żyć. Ja chcę spokojnie dożyć swoich lat. Czy musisz nauczać w synagodze? Kto tak powiedział? Jest tyle dobrych miejsc na nauczanie. Ty możesz nauczać na łące, możesz nauczać nad jeziorem, możesz nauczać na wzgórzu – wtedy nawet lepiej słychać. A wtedy nikogo nie narażasz. I czy Ty musisz nauczać we wsi. Kto powiedział, że musisz nauczać we wsi? Pustyni jest dość, możesz nauczać na pustyni. Nikomu nie wydepczesz trawy.
 Na odchodne zapytał Go Jair:
 – Co dalej myślisz robić?
 Najprawdopodobniej pytanie to dotyczyło Jego dalszych planów życiowych w związku z tym wszystkim, co usłyszał od niego, Jaira, przełożonego synagogi. Ale odpowiedział:
 – Mam zamiar łowić z Szymonem-Piotrem całą noc ryby na jeziorze.
 Nawet nie zdążył dojść do domu, gdy zobaczył Szymona-Piotra biegnącego w Jego kierunku. Jeszcze go takim nie widział. Ten mrukliwy człowiek, zachowujący dystans wobec Niego i wobec wszystkiego, czego On nauczał i co działał, biegł teraz z przerażeniem w oczach, ale i z żądaniem:
 – Teściowa mi umiera. Ratuj ją, jeśli potrafisz. Nie zapomnę Ci tego. Przecież mówiłeś, że chorzy nie są potępieni przez Boga.
 Przyspieszył, żeby nadążyć za Piotrem, który prawie biegł. Weszli do izby. Na łóżku leżała teściowa Szymona. Domyślił się raczej niż poznał – obrzękła, czerwona twarz, ciężki oddech, powietrze chwytane gwałtownymi haustami na podobieństwo ryby wyrzuconej na brzeg jeziora.
 – Jeszcze tak źle nigdy nie było – dosłyszał zduszony szept Szymona.
 Wziął ją za rękę – mokrą, gorącą, bezwładną.
 „Boże, Ojcze, uratuj ją – modlił się, zresztą od pierwszej chwili, gdy tylko usłyszał od Szymona, że trzeba ją ratować. – Zlituj się nad nią i nad nimi. Niech uwierzą, że kochasz każdego, że chorzy to nie odrzuceni od Ciebie. Sam widzisz, jak trudno im przyjąć Twoją prawdę”. Zamodlony, dopiero po chwili zauważył, że wyrównuje się jej oddech. Upłynęła jeszcze chwila, a kobieta oddychała zupełnie normalnie.
 – Wstań – powiedział spokojnym tonem.
 Usłyszała. Otworzyła powieki. Jej nieruchome oczy drgnęły, wróciły jakby z zaświatów. Spoczęły na Nim. Zrozumiała polecenie. Dźwigała się, jeszcze z trudem. Pomógł jej, oparł ją plecami o ścianę. Powoli, ale przecież całkiem wyraźnie schodziło zaczerwienienie z twarzy, choć obrzęk jeszcze trwał. „Na sklęśnięcie będziemy musieli jakiś czas poczekać”.
 – Już wstaję. Jeszcze tylko chwilkę niech odpocznę. Trzeba przygotować wam kolację. Jużeście wrócili z synagogi? Jak tam poszło?
 Mówiła całkiem przytomnie, przejęta troską o sprawy bieżące, które miała w pamięci. Znowu coś dodała, ale już nie dosłyszał, bo objął Go swoimi mocarnymi ramionami Szymon-Piotr i rozpłakał Mu się na piersi jak dziecko.

 Potem zrobiła się z tego uzdrowienia mała sensacja. Przyczyniła się do tego walnie miejscowa rodzina, która zaalarmowana ciężkim stanem swojej krewnej ściągnęła do łoża boleści, spodziewając się najgorszego. W domu ruch był duży. Przychodzili sąsiedzi i sąsiadki. I nie tylko. Nawet z krańców wsi ściągali ludzie, żeby zobaczyć, usłyszeć, przekonać się. Wypytywaniom nie było końca. „Jak to było, kto to widział, jak było w innych przypadkach”. Zmęczona indagacjami, choć wciąż uprzejma i uśmiechnięta, na koniec ograniczała się do stwierdzenia:
 – Ja już prawie byłam na tamtym świecie. Ale widać jeszcze nie zapracowałam sobie na niebo i On, Mistrz z Nazaretu, mnie do życia przywrócił – tu wskazywała na Niego.
 Jeszcze przed kolacją przyszedł Jair, ażeby po sąsiedzku wyrazić swoją radość z powrotu do zdrowia teściowej Piotra. Rozmawiał z nią, z Piotrem, z domownikami. Na Niego nie zwracał uwagi, jakby był powietrzem, ścianą czy meblem w izbie.
 Nie dziwił się temu i nie oczekiwał od niego niczego innego. Po dłuższej chwili Jair, gdy już odchodził, nagle zatrzymał się i tak jakby całkiem mimochodem zwrócił się do Niego i zapytał:
 – A czy to prawda, żeś uleczył teściową Szymona?
 – Tyś to nazwał uleczeniem. Niech tak będzie. Owszem, była chora, a jest już zdrowa, dzięki mocy Bożej.
 – Wszystko się dzieje dzięki mocy Bożej, dzięki mocy Bożej rano wstaje słońce i wieczór zachodzi – odpowiedział Jair wymijająco. – Głupi ludzie roznoszą na językach, że uczyniłeś cud. Ja wolę, żebyś ją wyleczył. Bo nie chcę mieć kłopotów ani nie chcę, żebyś Ty miał kłopoty. – Nagle podniósł głos: – Bo wiesz, co by to znaczyło, gdybyś taki cud uczynił?
 Wiedział, co powie dalej i czekał w milczeniu.
 – To by znaczyło, żeś to uczynił siłami szatańskimi, a wtedy grozi Ci ukamienowanie. Bo musisz się z tym zgodzić – teraz tłumaczył Mu jak dziecku – jeżeli się postawi tezę, a myśmy taką tezę postawili, że choroba jest karą Bożą, to wtedy uleczenie nie może nastąpić siłami Bożymi, bo w ten sposób Pan Bóg przeczyłby sam sobie. A jakimi siłami? Czy mam Ci tłumaczyć, jakimi siłami? W takim razie uzdrowienia może dokonać tylko szatan, na złość Panu Bogu, a wtedy Ty jesteś jego pomocnikiem – pomocnikiem szatana. Rozumiesz?
 Słuchał Jaira, jakby innego człowieka. Gdyby zamknął oczy i tylko go słuchał, nie mógłby się oprzeć temu wrażeniu. Przyjazny, prawie przyjacielski, tłumaczył życzliwie, radził serdecznie, ostrzegał troskliwie. Co go tak mogło odmienić? Nic innego, tylko ten cud.
 – Wobec tego, jeżeli chcesz żyć, to radzę Ci ze szczerego serca, nie mów, że uzdrawiasz mocą Bożą albo że czynisz cuda, bo inaczej ukamienują Cię. Mów, że leczysz. To u nas wolno. Chociaż, na dobrą sprawę, też powinno to być zakazane. Ot, taki drobny brak konsekwencji, nie w pierwszym i nie w ostatnim wypadku. Ale czy wszystko musi być aż tak konsekwentne? Jak dotąd, wolno. No to mów, że leczysz. A jak tego dokonujesz – Twoja sprawa i nikomu się z tego nie zwierzaj. Pokój z Tobą. Chętnie bym Cię jeszcze kiedyś zobaczył – żywego.
 Odszedł, zostawiając wrażenie człowieka ostrożnego, która to cecha zachowała go aż dotąd na takim ważnym stanowisku.
 – Co chciał od Ciebie? Zakazał Ci zabierania głosu w synagodze? – spytał Go Szymon-Piotr.
 – Owszem, też. Ale to poprzednio. Teraz ostrzegał, abym nie dokonywał cudów uzdrowień. Choć tym razem ostrzegał przyjaźnie.
 – Lubi z wszystkimi dobrze żyć. To taka jego cecha osobista. Na wszelki wypadek z Tobą także. Myśli sobie: a może wygrasz? Woli Ci się nie narażać – na Ale uważaj na niego, to fałszywy człowiek i pod pozorem uprzejmości potrafi załatwiać swoje interesy.
 Jakby ukłucie serca przypomniało Mu się pytanie: „Dokąd chcesz najpierw się udać?” – „Do Nazaretu”. „Nie powinienem mu tego powiedzieć”.
 Po skończonej kolacji, która była obfita i uroczysta – świętowali powrót do zdrowia gospodyni domu – i trwała długo, bo wciąż przychodzili krewni i przyjaciele zbulwersowani uzdrowieniem – Szymon podszedł do Niego, mówiąc:
 – Panie, ludzie czekają na Ciebie.
 – Jacy ludzie, gdzie? – zapytał zdziwiony, chociaż istotnie już od dłuższej chwili dochodził do Niego narastający gwar z placu.
 – Chorzy przyszli do Ciebie z prośbą, byś ich uzdrowił.
 – Ja?
 Poczuł się nagle osaczony, przymuszony, jak ktoś, na kim jest wywierany gwałt.
 – Chodź, zobacz.
 Już wstawał wbrew swojej woli.
 – Dużo wśród nich ciężko chorych i bardzo cierpiących.
 – Ale jakże im ja mogę pomóc?
 Szedł coraz prędzej do drzwi. Szymon-Piotr już je otwierał i trzymał otwarte, zapraszając, aby wyszedł na dwór. Spojrzał i oniemiał. Plac był zawalony ludem. Stanął na progu jak osłupiały ze zdumienia, z przestrachu, z bezsilności. Zdawało się, że na dziedzińcu nie ma ani jednego wolnego skrawka. Leżeli na noszach albo wprost na ziemi, siedzieli. Starzy, młodzi, dzieci. Te najmniejsze spały albo popłakiwały w ramionach matek. Stali prawie wyłącznie ludzie zdrowi i ci, którzy chorych przynieśli na noszach albo na rękach. Widział to w świetle płonących pochodni trzymanych przez ludzi albo wetkniętych w ziemię.
 – To biedacy – Szymon-Piotr półgłosem objaśniał. – Sama biedota miejscowa i okoliczna.
 Mówił cicho, a i tak jego pomruk zdawał się być za głośny. Teraz się dopiero zorientował, że na placu przed domem zapadła kamienna cisza. Wszyscy, ilu ich było, mieli wlepiony w Niego wzrok pełen oczekiwania. Wyczuwał sens tego oczekiwania. Ta cisza zdawała się krzyczeć pytaniem: Co zrobi ten Nauczyciel z Nazaretu, cudotwórca, jak mówią. Czy On swe siły cudotwórcze zachowa dla swoich, czy zechce ich użyczyć również im: ludziom nieznanym Mu i obcym? A On wciąż rozglądał się po tym morzu ludzkiej biedy i cierpienia. Nawet nie zauważył, że powtarza bezwiednie westchnienie:
 – Boże drogi, Boże drogi.
 Uświadomił to sobie i zaczął się modlić: „Ojcze, okaż im swoje miłosierdzie, zlituj się nad tymi cierpiącymi biedakami. Naucz, żeś Ty litościwy i nad nikim się nie znęcasz, nikogo nie karzesz za grzechy, użycz im swojej łaskawości”. Sam nawet nie wiedział, kiedy się pochylił nad pierwszym chorym, złożonym tuż przy progu. I już z największą miłością głaskał rozpalone gorączką głowy, kładł swe ręce delikatnie na nogi, tułowia owiązane szmatami przesiąkniętymi ropą. Nie zawsze te dotknięcia odnosiły skutek, wobec tego zaczął mówić:
 – Proście, a otrzymacie. Szukajcie, a znajdziecie, kołaczcie, a będzie wam otworzone. Bo każdy, kto prosi, ten otrzyma, kto szuka, znajduje, a kołaczącemu otwierają. Czyż gdy przychodzi dziecko do ojca, prosząc o chleb, da mu on kamień albo gdy prosi o jajko, czy otrzyma skorpiona? Jeżeli więc wy, będąc złymi, potraficie dawać dobre rzeczy, jakoż daleko więcej Ojciec wasz, który jest w niebiesiech. Tylko wierzcie głęboko w Jego dobroć i proście.
 Przesuwał się od człowieka do człowieka, powoli, nie spiesząc się, przemawiając do każdego, pocieszając. Prawie nie słyszał wybuchów radości, dziękczynienia, płaczu szczęścia tych, którzy wstawali z ziemi położeni na niej jak nieporadny, bezwolny, gasnący zewłok. Zrywali się albo gramolili się, wciąż nie dowierzając sprawności swoich rąk i nóg, siłom, które tak nagle do nich powróciły. Nie czuł pocałunków na swoich rękach, nie słyszał błogosławieństw nad Nim wyśpiewywanych. Gdzieś w tyle głowy, na jakimś dziesiątym planie, straszył Go szatański obraz siebie samego siedzącego na tronie pełnym chwały i tłumów śpiewających hymny pochwalne i wykrzykujących słowa uwielbienia.
 Na dziedzińcu trwał ustawiczny hałas ludzi uzdrowionych, którzy reagowali rozmaicie. Rzadko milczeniem, najczęściej okrzykami radości albo spazmatycznym płaczem, a wszyscy dziękując Mu, jak tylko potrafili. Nie, nie chciał tego, by ludzie Jemu byli wdzięczni. Nie chciał pocałunków,, jakimi obsypywali Jego dłonie, nie chciał słów dziękczynienia i uwielbienia, które bez przerwy słyszał kierowane pod swoim adresem. Zaczął śpiewać:
 – Kto się w opiekę odda Panu swemu,
    a całym sercem szczerze ufa Jemu…
 Na początku nie usłyszano Go. Był zbyt zmęczony, by głośno zaśpiewać. Wyprostował się, aby Go usłyszano. I rzeczywiście. Pierwsi podjęli śpiew Jego uczniowie, ci od Jana Chrzciciela, którzy zdążyli się zorientować, co się dzieje, i włączyli się do akcji. Podprowadzali chorych do Niego, a usuwali uzdrowionych, którzy wyraźnie przeszkadzali swoją radością i okazywaniem wdzięczności. I już zabrzmiał śpiew, w który włączyli się wszyscy:
 – Śmiele rzec może: mam obrońcę Boga,
    nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga.
 Zmrok dawno zapadł. Byłoby zupełnie ciemno i nic by nie widział, gdyby nie pochodnie, które płonęły nad placem, gdyby nie pochodnie, które towarzyszyły Jego drodze przez ludzką męczarnię. Wciąż jej końca nie było widać. Od dawna znajdował się na dziedzińcu synagogi, bo ludzie nie pomieścili się na placu Szymona-Piotra, ale zajęli  również sąsiadujący z nim dziedziniec przed bóżnicą. Grzbiet Go bolał od stałego pochylania się, pot kapał Mu z twarzy, spływał po plecach – chociaż chłód nocny nie ogarnął ziemi, ale już mógł odczuwać jego nadchodzenie.
 Nagle zaniepokoiły Go obce odgłosy, które wdarły się w tę atmosferę wdzięczności wyśpiewywanej Bogu. Jeszcze nie wiedział, co się stało, choć wyczuł zbliżające się zagrożenie. Nawet nie dla Niego samego, tylko dla tego, co tu się teraz dokonuje. Wśród ludzi gwałtownie gasła radość dziękczynienia, załamywała się pieśń i wreszcie nad nią wyrósł krzyk:
 – Co to ma znaczyć?! Co tu się dzieje?! Co za zbiegowisko?! Kto wam pozwolił?! Rozejść się natychmiast! Marsz do swoich domów! I to już, w tej chwili! Niech moje oczy już więcej tu nikogo nie widzą! Bo popamiętacie, kto tu rządzi!
 Wciąż nie przerywał swojej roboty, ale już w pełni świadomie kontrolował, że zdania wykrzykiwane coraz wyraźniej zbliżają się do Niego, że ten ktoś czy też ci ludzie, w Niego skierowali swe ostrze i zbliżają się sekunda po sekundzie coraz bardziej. Wciąż nie podnosił się, schylony nad kolejnym chorym. Aż zabrzmiał nad Nim samym okrzyk wściekłości:
 – A Ty?! Co Ty tu robisz?!
 Już nie mógł dłużej udawać, że nie wie, o co chodzi i że nie do Niego są te okrzyki zwrócone. Wyprostował się. Odgiął zdrętwiały grzbiet. Zobaczył przed sobą grupę obcych faryzeuszy, wśród których był i Jair. Ale tym razem to nie on wrzeszczał. Ten obcy, który stał przed Nim, wywrzeszczał po raz wtóry pytanie:
 – Nie słyszysz, co do Ciebie mówię?! Co Ty tu wyrabiasz?! Odpowiadaj, jak się Ciebie pytają!
 – Modlę się z nimi, prosząc Boga, by im przywrócił zdrowie.
 – Ty mi nie opowiadaj głupstw i nie syp piaskiem w oczy. Ty tu jakieś sztuczki magiczne wyczyniasz. Zabobony diabelskie.
 – Nie. Mogłeś sam słyszeć, że Boga prosimy o łaskę, nie szatana.
 – Nie bądź bezczelny, bo tego możesz pożałować. Natychmiast zaprzestań tych szarlatańskich sztuczek, bo inaczej Cię ukarzę. Jak możesz – tu przeszedł z tonu przeklinającego na ton oburzenia – jak możesz i jak śmiesz mówić, że Boga prosisz o uzdrowienie. Jeżeli Bóg kogoś ukarał chorobą, to jak Ty możesz go uzdrawiać siłą z nieba. A jeżeli nawet uzdrawiasz, to nie mów, że mocą Bożą. To jest moc szatańska.
 Tu nie wytrzymał Andrzej:
 – A czy zauważyłeś, że wśród chorych byli ludzie opętani przez szatana i On ich też uleczył?
 – On mocą Belzebuba, księcia czartowskiego, wyrzuca czarty.
 To już Go oburzyło. Powiedział twardo:
 – Jeżeli ja mocą szatańską wyrzucam czarty, synowie wasi jaką mocą je wyrzucali? Dlatego oni będą sędziami waszymi. Ale jeżeli ja mocą Bożą wyrzucam czarty – naprawdę, przyszło do was królestwo Boże.
 – Nie ośmielaj się mi grozić. I nie waż się opowiadać o królestwie Boga. To, co głosisz, nie jest królestwem Boga, ale szatana. W jakiego Boga wierzysz?! Czy Ty w Boga wierzysz?!
 – Wierzę w Boga, mojego Ojca, który na nikim się nie mści, nawet za jego grzechy, który daje słońce dobrym, jak i złym, który zsyła deszcz na sprawiedliwych, jak i na grzeszników.
 – Nie mów, już nie mów do mnie! Nie chcę Cię słyszeć i nie chcę żadnego wytłumaczenia! – na znak protestu zatkał sobie dramatycznym gestem na parę sekund uszy. – Idź precz stąd i tylko ostatni raz ostrzegam, przy tu obecnym przełożonym synagogi, Jairze, nie waż się Twoich sztuczek tu więcej czynić. Jeżeli Ci życie miłe.
 I odszedł, wraz ze swoją asystą.
 Stał tak, patrząc, jak giną w ciemności. Dopiero wtedy rozejrzał się wokół siebie. Ludzi nie było – wszyscy znikli, jakby ich wywiał jakiś huragan. Obok Niego trwał Szymon-Piotr, trzymając wciąż płonącą pochodnię. Za nim, w cieniu, czekało paru uczniów.
 – Mistrzu, chodź na spoczynek, boś się napracował co niemiara – rzekł do Niego Szymon-Piotr.
 Zauważył, że po raz pierwszy nazwał Go mistrzem.
 – Nie, dziękuję ci. Albo idę z tobą łowić całą noc ryby, albo, gdy mnie nie potrzebujesz, pójdę na odludzie, aby się trochę pomodlić.
 – Do łowienia zebrałem dość ludzi. A nawet gdyby nie, to i tak nie zgodziłbym się, żebyś wypłynął ze mną na noc: Ty jutro będziesz miał dzień nie łatwiejszy niż dzisiaj.
 Andrzej go poparł:
 – To już idź na pustynię. W domu lepiej żebyś nie zostawał. Nie wiem, co im przyjdzie jeszcze do głowy. Gotowi są wrócić po Ciebie.

 Zszedł z gór, z pustkowia, wczesnym rankiem. Na podwórcu, w pewnej odległości od domu, spał trędowaty. Jak kupka łachów niepotrzebna, wyrzucona. Że trędowaty, mógł z daleka rozpoznać po rozczochranych włosach i brodzie, jaką nosił zasłoniętą, zgodnie z przepisami prawa. Chory czekał na Niego, czujny. Zerwał się, gdy tylko usłyszał szelest Jego kroków. Był w strasznym stanie. Właściwie nie można było na niego patrzeć bez przerażenia czy bez łkania. Najbardziej zniszczona była twarz i nos, wargi, palce – tak u rąk, jak u nóg. Nie musiał Mu nic mówić. Jego wygląd był wołaniem o litość. Ale on upadł przed Nim na kolana i poranionymi ustami wymamrotał, co z trudem można było zrozumieć:
 – Jeśli tylko chcesz, możesz mnie oczyścić.
 „Boże mój! Czy ja chcę? Czy chcę? Jak mógłbym nie chcieć. Kto mógłby nie chcieć? Czy jest ktoś, kto mógłby nie chcieć?” – tłukło Mu się po głowie.
 Z gardłem ściśniętym z żałości podszedł do niego, wyciągnął rękę i przygarnął go do siebie, nie zważając na zakazy, iż nie wolno dotykać trędowatych – i wykrztusił, mając z przejęcia wciąż suche gardło jak piasek:
 – Nie ja, to On, Ojciec nasz, wszystko może nam dać, jeżeli Go o to prosimy. Razem Go prosimy. Ja tak jak i ty. Ojcze, proszę Cię, wysłuchaj nas, spraw, aby on był oczyszczony. Daj kolejny znak, że nie mścisz się za grzechy, że kochasz ludzi chorych.
 I nagle z głębi modlitwy wyrwał Go krzyk. W pierwszej chwili wydało Mu się nierealne, żeby to trędowaty krzyczał. Jakby ktoś inny, ktoś obok, bo niby po co, dlaczego nagle ten miałby krzyczeć. Aż spojrzał na jego twarz, na wybałuszone oczy wpatrzone w dłonie, które jeszcze przed momentem były otwartą raną, ropiejącymi kikutami. Patrzył na jego zachowanie jak na człowieka, który oszalał. Bo trędowaty podniósł dłonie do twarzy i zaczął palcami, zdrowymi już palcami, macać nos i wargi i natrafiał nie na resztki nosa i warg, które były jedną otwartą raną, bolącą pod każdym dotknięciem, tylko na zdrowe ciało. I wrzeszczał. To był wrzask nie tylko radości, ale najwyraźniej przerażenia – chyba dlatego, że zdał sobie sprawę, iż przeszedł obok niego, iż dotknął go Ten, który jest dawcą życia i śmierci, i posłużył się Jego osobą: osobą Nauczyciela z Nazaretu. I stąd te wybałuszone oczy, wpatrujące się co raz w Niego z podziwem, wdzięcznością, ale zarówno ze strachem zabobonnym, jakby zobaczył kogoś nie z tego świata. Już wybiegali z domu jacyś ludzie wyrwani ze snu, od rannych zajęć, ale zamierali na skraju podwórza, najwyraźniej orientując się, co się stało. Chciał przerwać ten krzyk, wyciągnął rękę, jakby prosił o głos. Ale to nie odnosiło żadnego skutku, wobec tego, nie czekając, kiedy nastanie cisza, zaczął powoli i dobitnie mówić podniesionym głosem:
 – Pamiętaj, żebyś nikomu o tym nie mówił.
 I to poskutkowało. Trędowaty przycichł. Przerwał. Skulił się. Jeszcze skomlał cichutko jak pies, ale słuchał, starał się rozumieć.
 – Idź tylko, przedstaw się kapłanowi i złóż w dziękczynieniu za swe oczyszczenie ofiarę przepisaną przez Mojżesza, na świadectwo dla nich. Zrozumiałeś?
 Pokiwał ze zrozumieniem czy też odruchowo głową.
 – I wracaj do domu.
 Ale to zdanie było jakby zerwaniem tamy, która na chwilę zatamowała potok, bo pobiegł przed siebie, krzycząc.
 – No, to ten narobi hałasu na parę wsi – powiedział do siebie.
 Udał się do domu, gdzie teściowa Piotra przygotowywała śniadanie. Przy stole był już Andrzej.
 – Szymon powinien lada chwila przypłynąć. Trzeba się posilić, bo będziemy mieli robotę z rybami.
 Za chwilę do izby wszedł Szymon. A właściwie nie wszedł, ale zmusił się, żeby wejść. Był kompletnie wykończony. Jeszcze go w takim stanie nigdy nie widział. Przytrzymywał się drzwi, ściany, żeby nie upaść. Potem runął na ławę i opadł jak wór zboża.
 – Co się stało? – spytała przerażona jego teściowa.
 – Nie, nic. Wszystko w porządku.
 – Bogu niech będą dzięki. Myślałam, że jakieś nieszczęście.
 – Ale nie złowiłem ani jednej ryby.
 – Ech, co tam, ryby jak ryby. Raz są, raz nie ma. Na razie posil się, boś na pewno nic nie jadł – podsuwała mu śniadanie.
 Ale jemu się ze zmęczenia nawet nie chciało jeść. Oparł się o ścianę i zdawał się wydychać swe zmęczenie. Dopiero za chwilę zabrał się do jedzenia i opowiadania swojej nocy. Robili wszystko, co sztuka rybacka przewiduje, zastosowali wszystkie chwyty i sposoby, które sami w swojej długoletniej pracy wypraktykowali i jeszcze to, co starzy rybacy przy rozmowach wieczornych radzili. I nic. Nie pomogły ani pochodnie, ani łowienie po ciemku. Ryby przepadły. Jakby się im na złość pochowały w głębinie. Nie było żadnej. Wyciągali wciąż puste sieci, ciężkie od wody, ale nie od ryb. Bo nie poddawali się do samego rana. Przeorali jezioro wzdłuż i wszerz – i nic. Nie poznawali go. Jakby się znaleźli na martwym morzu, takie było nieprzyjazne, obce, wrogie.
 – I co damy ludziom, którzy do Ciebie przyjdą – zamknął swoją relację. – Powiedziałem, że Ci się wywdzięczę za uzdrowienie teściowej i nie udało mi się.
 – Ach, to ty dla mnie chciałeś łowić?
 – Dla tych biedaków, którzy przyjdą do Ciebie. Już ich zresztą masz. Jak wracałem z połowu, to widziałem z daleka, że ciągną. Nie tylko z rozmaitych stron naszego miasta, ale i z okolicy. Będziesz ich miał od rana do nocy i to myślę, że nie jeden dzień. A groszem nie śmierdzą. A jak już przychodzą z tak daleka, to przecież nie na chwilę. Chcesz się przekonać, to wyglądnij na pole.
 Wyszedł na dwór. Skierował się do bóżnicy. Na obszernym placu siedzieli ludzie w grupkach, gwarząc, niektórzy coś jedząc. Spróbował otworzyć drzwi synagogi. Były zamknięte. „A więc przełożony dotrzymał słowa. Nie wpuści mnie do środka” – pomyślał z poczuciem zawodu. Wszedł w tłum. Ktoś Go rozpoznał – chyba uczestnik wczorajszych wydarzeń – poderwał się i, zwracając się do zgromadzonych, powiedział głośno:
 – To jest ten Mistrz z Nazaretu.
 Już dźwigali się z nieśmiałością, z ufnością w oczach, z oczekiwaniem. Zbliżali się do Niego z uśmiechem zażenowania, sami nie wiedząc, co Mu powiedzieć. Więc On mówił do nich, że się cieszy z ich przyjścia, że będą się razem modlić do Boga, dziękować Mu za wszystko, czym każdego człowieka i naród izraelski obdarza, i będą się razem modlić o Jego błogosławieństwo dla siebie i dla swoich braci. Ale nie chciał obiecywać tylko, wobec tego już teraz, tak jak wśród nich stał, zaczął śpiewać Psalm 112:
 – Chwalcie, o dziatki, najwyższego Pana,
    niech Mu jednemu cześć będzie śpiewana…
 A oni, uradowani tym, że tak po ludzku i po Bożemu rozpoczął to ich spotkanie, że nie są zmuszeni do żadnych niepotrzebnych albo fałszywych słów, zawtórowali z ochotą i wybuchnął śpiew radosny, potężny, bo spotężniony przez odbicie o mury synagogi:
 – Niech imię Pańskie przebłogosławione
    po wszystkie wieki będzie pochwalone.
    Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada,
    niechaj świat Boską chwałę opowiada.
 Nagle poczuł szarpnięcie. Tuż obok Niego stał przełożony synagogi. Nabrzmiała, wściekła twarz podrażnionego psa.
 – Wynoś się stąd. Co Ci wczoraj powiedziałem. Odejdź z tą hołotą. Nie chcę tu ich ani Ciebie widzieć.
 Miał zamiar mu wyjaśnić, że wczoraj była mowa o zakazie nauczania w synagodze. A przecież to jest różnica pomiędzy wnętrzem synagogi a placem przed synagogą. Ale nawet nie było się do kogo zwrócić z tym wyjaśnieniem, bo twarz jak nagle się pojawiła, tak nagle znikła. Wobec tego włączył się w śpiew, który wciąż trwał:
– Pan ma narody wszystkie pod nogami,
   Jego się chwała wznosi nad gwiazdami.
   Bo któż się z Panem tym porówna, który
   wysoko siedząc z swej niebieskiej góry…
I zaczął iść w stronę jeziora, zagarniając ramionami najbliżej stojących. Reszta zrozumiała Go dobrze i śpiewając ruszyli procesją. Przeszedł obok zagrody Szymona i znalazł się z ludźmi nad brzegiem morza. Było cudownie. Chociaż słońce już świeciło, trwał ranny chłód idący od wody. A oni śpiewali. Za chwilę pojawił się koło Niego Andrzej, jeszcze za chwilę Janek. Tak, oni, którzy praktykowali u Jana Chrzciciela, wiedzieli dobrze, jak to się prowadzi nabożeństwa masowe pod gołym niebem. I jaka ich jest funkcja. Tylko nie było to najlepsze miejsce do takich celów.
A ludzi wciąż przybywało. Coraz bardziej nurtowało Go pytanie: Jak tu mówić na takim płaskim terenie? Jak ogarnąć ich głosem. Dopóki śpiew i dopóki recytacje wspólne modlitw, to jest wszystko w porządku. Ale gdy dojdzie do kazania? Ze strachem myślał: „Kto mnie usłyszy”. Teraz dopiero przekonał się, że Jair dobrze wiedział, co robi, nie wpuszczając Go do synagogi. „W ten sposób nie ogarnę głosem tłumów”. Tak doszedł do samego jeziora. Rozglądał się bezradnie i wtedy zobaczył łodzie, a przy brzegu rybaków płuczących sieci. Nagle przyszło Mu do głowy: „Łódź”. Oczywiście. Jedyne rozwiązanie. Szukał gorączkowo któregoś ze swoich chłopców, którzy się gdzieś zawieruszyli. Wreszcie zobaczył Janka.
– Janek! – zawołał.
 Przybiegł do Niego, przeciskając się między ludźmi.
 – Idź do domu i przyprowadź Szymona-Piotra.
 Za chwilę był przy Nim Piotr. Rozczochrany, z czerwonymi oczami. Najwyraźniej zerwany ze snu.
 Nie był pewny, jak na jego propozycję zareaguje. Ale nie było wyjścia.
 – Proszę cię, zepchnij łódź na wodę. Widzisz, co się dzieje. Nie ma innej rady, będę nauczał z łodzi.
 Bez słowa sprzeciwu skinął głową porozumiewawczo. Widział, jak bierze Andrzeja ze sobą i jak znikają w tłumie. Wciąż śpiewał z ludźmi, ale naprawdę niecierpliwie czekał na łódź. Wreszcie usłyszał wołanie:
 – Jezu! Wsiadaj!
 Odwrócił się. Łódź z Szymonem i Andrzejem przybijała do brzegu. Wszedł w wodę, wgramolił się do wnętrza. No cudownie! Ludzie bez rozkazu posiadali na kamieniach schodzących do wody, na trawie, która głębiej porastała brzeg idący w górę. Idealnie! Zaczął mówić. Słyszalność znakomita. Woda niosła głos wybornie. Jeszcze poprosił Piotra i Andrzeja:
 – Postarajcie się znaleźć najlepszą dla głosu odległość od brzegu. Nie za daleko, nie za blisko: żeby było jak w sam raz.
 A więc mówił. Słyszeli Go wszyscy, choć ludzi wciąż przybywało. Urozmaicał swoje mówienie przypowieściami, opowiadaniami. Przerywał śpiewem i modlitwami wspólnymi, w czym Mu pomagali uczniowie, którzy zdołali się już rozmieścić w tłumie. Pod koniec czuł gardło, choć w czasie przerw nabierał garścią wody, żeby zwilżyć choć trochę usta i przełyk. Ale to niewiele pomagało. I tak dociągnął do chwili, gdy żar słoneczny zaczął się dawać we znaki. Gdy przyszedł czas posiłku, wtedy przerwał. Poprosił ludzi, by się cofnęli w głąb, w cień krzaków i drzew. Ludzie śpiewali Psalm 111:
 – Szczęśliwy i nie zna kaźni,
    kto w Pańskiej żyje bojaźni.
    Najmilsza jemu jest droga
    Iść według przykazań Boga…
 Sam czuł się jak bez życia. Miał wyschnięte gardło. Nawet zakasłać nie był w stanie.
 Ale nie to było najważniejsze: od przyjazdu Szymona z próżnymi rękami z łowisk uwierała Go świadomość, że ludzie, którzy przyszli, aby Go słuchać, że ta biedota nie będzie miała co jeść. Jeżeli jeszcze teraz, na tym upale, głód można oszukać wodą, to z wieczerzą może być niedobrze. Prześladowało Go zdanie, które przy jakiejś okazji Matka powiedziała, że o Panu Bogu nie należy mówić na pusty żołądek. Teraz zdawał sobie sprawę, jak rzadko kiedy, że dla tych biedaków, których ma przed sobą, nie wystarcza, jeżeli im mówi, że Pan Bóg ich kocha, ale że oni muszą doświadczyć tej miłości Bożej na własnej skórze. „Boże, Ojcze, potrzebny jest Twój znak. Znak Twojej miłości i miłosierdzia nad nimi. Nie jako ludem wybranym, bo to wiedzą aż za dobrze, ale nad biednym człowiekiem, nad głodnym człowiekiem”. I nagle stanął Mu przed oczami obraz ludu izraelskiego idącego do Ziemi Obiecanej, głodującego na pustyni. „Zlituj się i nad tymi najbiedniejszymi, niech uwierzą, że są dziećmi Twoimi na równi z bogatymi”. I już prośba Jego nabrała kształtów konkretnych: połów. Ależ tak, oczywiście, ryby: niech ryby będą dla nich manną. Niech zobaczą w nich ślad miłości Twojej ku nim. Zapalił się do tego odkrycia. Zwrócił się do Szymona, który już zdążył zasnąć:
 – Wypłyń na głębię i zarzućcie wasze sieci na połów.
 Ten wracał z trudem do przytomności, ale zrozumiał polecenie.
 – Przepraszam Cię, ale w południe nie łowi się ryb. Ty możesz tego nie wiedzieć, ale ja wiem.
 – Mimo to bądź taki dobry i spełnij moją prośbę.
 – Mistrzu, przez całą noc pracując, niceśmy nie złowili…
 Tu Andrzej mu przerwał:
 – Nie powtarzaj się. To już opowiadałeś.
 Szymon jakby nie usłyszał tego, co Andrzej mówi i zakończył to zdanie:
 – …W porządku, na Twoje słowo zarzucę sieci.
 Ujął w garść wiosła i wraz z Andrzejem kierował łódź od brzegu.
 Znowu się zaczął modlić. Już tylko gdzieś na dalekim planie swojej uwagi miał to, że po jakiejś chwili wyhamowują, że prawie bezgłośnie sięgają po zwinięte sieci, wyrzucają je za burtę zgrabnymi ruchami i rozciągają w wodzie. I nagle stało się. Jeszcze nie zdążyli do końca rozciągnąć sieci, gdy pływaki zawirowały i poszły w głębię. Nie było czasu na zdziwienie, na radość, na nic.
 – Trzymaj, bo ci sieci uciekną!
 Wychyleni przez burtę do granic możliwości usiłowali ściągać sieć, równocześnie lekko wiosłując, zataczali koło.
 – Prędko, prędko.
 Gorączkowymi ruchami zgarniali sieci, żeby ławica ryb nie zdołała się wymknąć.
 – Zamykaj! Zamykaj! I ciągnij w górę.
 I tu kolejna niespodzianka: nie potrafili udźwignąć. Starał się pomagać im w tych wszystkich manewrach. Ale nie wystarczyła Jego pomoc. Po prostu ciężar był zbyt wielki. Piotr, nie wypuszczając sieci z rąk, podniósł głowę znad wody, przeczesał oczami horyzont. Spostrzegł łódź płynącą do brzegu.
 – Ahoj! Pomóżcie! – wykrzyknął.
 Zobaczył, jak na głos Szymona-Piotra rybacy natychmiast zareagowali i w parę chwil już byli obok nich. Zorientowali się, co się dzieje, i przystąpili sprawnie do akcji.
 – Ostrożnie, bo się sieci rwą! – krzyknął.
 – Mój Boże! Niebywałe – słyszał pomrukiwanie Andrzeja skierowane do Szymona-Piotra.
 – Powoli w górę. Jeszcze trochę. Jeszcze trochę.
 I za moment już wysypywali ryby do łodzi jak pszenicę z przetaka. Trzepoczące się, pobłyskujące białymi brzuszkami sypały się i sypały. Aż w łodzi było ich pełno, o mało co, a grzbiet burt sięgnąłby wody.
 – Do waszej teraz! – wykrzyknął Andrzej.
 I znowu sypali. Nie było końca. Patrzył, jak wypełnia się druga łódź srebrzystym skarbem.
 – Niebywałe. Mój Boże. Jak długo żyję, czegoś takiego nie widziałem – znowu pomrukiwał Andrzej do wciąż milczącego Szymona-Piotra.
 Skończyli dopiero, gdy druga łódź była pełna po same brzegi. Odetchnęli i patrzyli jak urzeczeni na to, czego dokonali – usiłowali ogarnąć rozumem to, co się stało.
 Nagle Piotr, wciąż zachowujący uparte milczenie, ku Jego zaskoczeniu tak jak stał – w rybach, uklęknął przed Nim, mówiąc:
 – Odejdź ode mnie, Panie, bom jest człowiek grzeszny.
 – Piotrze, co ty – usiłował go dźwignąć.
 – Przebacz mi. Wciąż Ci zazdrościłem – mówił ze spuszczonym wzrokiem, z pobladłą twarzą, krótkimi zdaniami, prawie się zacinając. – I tego, co stało się w Kanie. Również co było w synagodze. Nawet uleczenia mojej teściowej. Nie mówiąc o uzdrowieniach chorych na placu przed synagogą. Miałem satysfakcję, gdy Cię atakował Jair i jego koledzy. Cieszyłem się z tego. To ja chciałem być na Twoim miejscu. Przebacz mi.
 Słuchał tego wyznania zupełnie zaszokowany, podobnie jak Andrzej, a on mówił dalej:
 – Ale teraz wierzę. Wiem, żeś tego cudownego połowu nie uczynił po to, żeby mnie przekonać, ale żeby biedacy mieli co jeść i nie głodowali. Tak jak wszystko poprzednio nie czyniłeś dla swojej chwały, ale po prostu z miłości dla biednych ludzi. Tylko ja tego nie chciałem przyjąć. Przy okazji trafiłeś i we mnie. Teraz wiem, że nie jestem Ciebie godny.
 Uśmiechnął się do niego i zagadnął go prawie żartobliwie:
 – A co chcesz dalej robić?
 – Ty pójdziesz, tak jak zapowiedziałeś, w Palestynę. Ja tu zostanę i będę, jak dotąd, jak mnie Bóg przeznaczył, łowił ryby.
 Objął go ramionami, podniósł, przytulił:
 – Nie, nie ryby, odtąd ludzi łowić będziesz.