Zamach na życie Jezusa w Nazarecie
Zamach na życie Jezusa w Nazarecie
Do Nazaretu poszedł sam. Mimo że uczniowie chcieli Mu towarzyszyć – zwłaszcza Piotr. Ale wolał nie wchodzić jak triumfator ze swoimi gwardzistami czy pretorianami – jak czasem nazywano Jego uczniów. Planował tam być w sobotę, by wygłosić kazanie w synagodze. Ostatecznie, gdy nalegali, zgodził się na to, żeby Go odprowadzili. Po prostu nie chcieli tracić okazji rozmowy z Nim, bo się już przekonali, że jest coraz bardziej rozrywany przez ludzi i coraz mniej ma dla nich czasu. Ale zastrzegł się, że będą Mu towarzyszyli tylko do tego momentu, gdy na horyzoncie zobaczą pierwsze domy. Nie poszedł tylko Tomasz, który wciąż niedomagał od czasu, gdy go poturbowali żołnierze w drodze do Kany.
Wyszli w czwartek po południu. Szli przez pół dnia – wbrew zamiarom niewiele rozmawiając. Dopiero gdy się słońce zniżyło, uprosili Go, aby zatrzymał się z nimi, spożył wieczerzę, że potem przenocują, wrócą i przed nadejściem szabatu będą w domu. Zgodził się na to.
I dopiero teraz, podczas posiłku, rozpętała się dyskusja. Zaczęło się niewinnie. Wypytywali Go, jakie ma plany na najbliższą przyszłość.
– Pobędziemy czas jakiś w Galilei, obchodząc kolejne miasteczka i wioski.
– A do Judei się nie wybierasz? – spytał Go Judasz ostrożnie.
– Gdy się zbliżać będzie Pascha, skierujemy się do Judei. Iść będziemy do Jerozolimy powoli, tak jak i przez Galileę, od miasta do miasta, od wioski do wioski.
– I zostaniesz w Judei?
– Nie. Wrócimy do Galilei, również idąc powoli przez Judeę, a potem przez Galileę.
– Myślałem, że zostaniesz w Jerozolimie, a przynajmniej gdzieś w Judei.
– Coś ci się za bardzo Galilejczycy nie podobają – zwrócił się do Judasza prowokująco Szymon-Piotr.
– Czy mnie się podobają, czy nie, to moja rzecz, ale teraz nie o to tu chodzi. Jedno jest pewne, że Judejczykom się nie podobają.
– Bo co? – nie ustępował Szymon-Piotr.
– Co się głupio pytasz. Przecież sam wiesz dobrze. Bo jesteście mieszańcami.
– Tylko uważaj, co mówisz.
– Co mam uważać. Sam wiesz dobrze, jak było. A jak nie wiesz, to masz braki w wykształceniu. Poganie, którzy napłynęli na miejsce rodów izraelskich uprowadzonych przez Asyrię, zmieszali się z wami.
– Rolnicy zostali.
– No właśnie. I z tymi zlały się ludy sprowadzone ze wschodu. Dlatego mówię, żeś mieszaniec.
– Kto się zmieszał, to się zmieszał – przecież uprowadzono tylko „wierzchnie” warstwy – a jak ty dbasz o czystość rasy, powiedz: czy Judejczycy są czyści rasowo?
– Oczywiście!
– Ej, to ty naprawdę słabo znasz historię – Szymon-Piotr zakpił. – A ile to razy bywało tak, że twoi święci Judejczycy kumali się z poganami, do świątyni wprowadzali bożki pogańskie, żenili się z pogankami i wydawali swoje córki za pogan, gdzież ta twoja czystość rasowa.
Przysłuchiwał się tej zawziętej dyskusji dotąd cierpliwie. Przypomniała Mu się dyskusja prowadzona w drodze do Jana. Wreszcie uznał, że najwyższy czas kończyć i znaleźć jakieś sensowne wnioski:
– Czy naprawdę jest istotne to, że ktoś pochodzi z rodu Jakubowego lub też nie? Czy płynie w nim czysta krew Jakubowa, czy też jest zmieszana z krwią innych rodów. Czy to jest ważne dla Boga?
Zrobiło się cicho jak makiem siał. Tylko słychać było lekkie trzeszczenie palącego się ogniska.
– Jak to, czy to jest ważne, czy nie? – spytał Natanael przyduszonym z napięcia głosem. – Przecież to jest najważniejsze. Przecież to jest sprawa przynależności do wybranego narodu.
Czuł, że wszyscy sobie doskonale zdają z tego sprawę, że to, co było dotąd, to czysta zabawa, a dopiero teraz zaczynają się tematy ważne. Z odpowiedzią wyprzedził Go Kuba:
– Czy nie jest jedynie istotne to, że człowiek zachowuje prawo Boże?
Napadli na Niego tak gwałtownie, że chwilami trudno było ich zrozumieć:
– A po co Bóg kazał opuścić Abrahamowi swoją rodzinną ziemię?
– A nie powiedział mu, że będzie ojcem nowego narodu, że synowie tego narodu będą tak liczni, jak gwiazdy na niebie?
– I nadał Pan Bóg naszemu narodowi tę ziemię przez Mojżesza, który nas wyprowadził z ziemi egipskiej.
– To niepotrzebne jest obrzezanie ani świątynia?
Widział, że Piotr milczy i czeka na Jego odpowiedź. Był przekonany, że tak dla Piotra, jak i dla nich wszystkich ta rozmowa – ta odpowiedź jest pierwszą próbą, że jeżeli nie dojdzie tu do zgody, to oni odejdą, nawet już dzisiaj, teraz, od tego ogniska albo przynajmniej w nocy, gdy będzie spał. Uśmiechnął się do siebie. Przecież to nie pierwszy raz. Nie pierwszy to przypadek w Jego życiu i nie pierwsza rozmowa na te tematy.
– To wszystko było potrzebne na pewnym etapie. Trzeba było utworzyć osobny naród. Trzeba było wyizolować go od innych. Trzeba było patriarchów natchnionych, królów świętych i proroków, by ukształtować w nim prawdę. Ale teraz nadszedł czas, by uczynić następny krok i otworzyć się ku całemu światu. To, co było tylko pąkiem, przekształcić w rozkwitły kwiat i wydać owoc. I my musimy do tego dorosnąć. Żeby prawdę przekazać innym.
– Dopowiem sprawę do końca – podjął Natanael. – Twierdzisz, że przeklęci poganie, gdy będą zachowywać prawo Boże, też mogą być zbawieni?
– Oczywiście że tak.
Jakub, który prawie nigdy nic nie mówił, poderwał się na równe nogi. Już był prawie w pół obrotu, żeby odejść w ciemność. Zatrzymał go Szymek:
– Siadaj, siadaj. I nie denerwuj się. Ja już to mam za sobą. Też tak wyskoczyłem jak ty, gdy słyszałem to po raz pierwszy. Powoli, powoli. On ci to wszystko wytłumaczy. Nie gorączkuj się.
Jakub najwyraźniej nie był przekonany. Szymon-Piotr też nie ustępował:
– Nie wiem, jakie Ty jeszcze nasz w zanadrzu inne nauki, ale jeśli jesteś ciekawy, to Ci powiem, abyś zaczął od tych innych, a tę schowaj sobie na ostatek albo najlepiej zapomnij o tym. Bo tej nauki żaden Izraelita nie przyjmie.
Atmosfera trochę się rozładowała, choć rozmowa nie była skończona. I nie chciał, by była skończona. Zwrócił się więc do Jakuba z pytaniem:
– Dlaczego się tak oburzyłeś. Jakbyś zapomniał, że istnieją prozelici.
– Ale oni się poddają obrzezaniu – ktoś Go poprawił.
– Czy to takie istotne dla tych, którzy doszukują się czystości narodu żydowskiego?
– Prozelici nigdy nie będą równi z nami – upierał się Jakub.
Korciło Go, by mu odpowiedzieć: A w tobie ile krwi jest izraelskiej, a ile pogańskiej, potrafisz wyliczyć? Ale się powstrzymał. Zresztą już ktoś inny zabiegł Mu drogę:
– Oni nie pójdą do takiego samego nieba jak my, tylko do gorszego.
Miał ochotę brutalnie go spytać: Skąd to wiesz? Ale nie chciał nikogo ani zranić, ani nawet dotknąć. Łagodnie odpowiedział:
– Tak nauczają niektórzy nauczyciele. Zresztą bezpodstawnie. Wystarczy poczytać proroków, co oni piszą.
– Na przykład. Powiedz, jakeś taki mądry – Judasz znowu był agresywny.
Zabolało Go to odezwanie się Judasza i chciał mu powiedzieć: „Dlaczego mnie obrażasz”. Ale zrezygnował z tego. Atmosfera była zbyt napięta. Spokojnie odrzekł:
– W Piśmie Świętym często porusza się ten temat. Tylko trzeba mieć ucho wyczulone.
– Nie wykręcaj się. Mów, słuchamy – Judasz był już pewny zwycięstwa.
– „Cudzoziemców zaś, którzy się przyłączyli do Pana, ażeby Mu służyć i ażeby miłować imię Pańskie i zostać Jego sługami – wszystkich zachowujących szabat bez pogwałcenia go i trzymających się mocno mojego Przymierza, przyprowadzę na moją Świętą Górę i rozweselę w moim domu modlitwy”. Czy jeszcze chcesz coś bardziej wyraźnego? Następne zdania są jeszcze bardziej dobitne: „Całopalenia ich oraz ofiary będą przyjęte na moim ołtarzu, bo dom mój będzie nazwany domem modlitwy dla wszystkich narodów”. A więc nie ma już wątpliwości: „dla wszystkich narodów” – Izajasz mówi. I na sam koniec, tak żeby przypieczętować to, co było dotąd powiedziane, powtarza: „Wyrocznia Pana Boga, który gromadzi wygnańców Izraela: Jeszcze mu innych zgromadzę oprócz tych, którzy zostali zgromadzeni”. Prorocy nie tylko piszą, ale działają.
Judasz, jakby nie widząc swojej przegranej, nalegał:
– Cóż oni takiego zdziałali?
– Przypomnij sobie, jak to razu pewnego zapanował w ziemi palestyńskiej nieurodzaj z powodu suszy i ludzie umierali z głodu. Izraelici i poganie. Wtedy to został przez Boga wysłany prorok Eliasz, aby uratował z głodu pewną Kanaanejkę, a więc pogankę, nie Żydówkę. A pamiętacie, jak innym razem prorok Elizeusz uratował od choroby trądu nie Żyda, ale wodza wojsk syryjskich, Naamana, poganina, choć trędowatych Żydów było wielu. Czy trzeba coś więcej? Prorocy uczyli nie tylko słowami, ale i czynami – nie prorocy, Bóg sam uczy nas, polecając prorokom, aby podejmowali konkretne akcje. Bo cóż takie uzdrowienie znaczy jeśli nie to, że Bóg wszystkich kocha, o wszystkich się troszczy: tak o Izraelitów, jak o pogan. Zresztą nie trzeba się odwoływać do proroków. Wystarczy zadać sobie pytanie: Kto stworzył pogan – czy szatan? Też Pan Bóg. A dlaczego? Przecież z miłości. Chce, żeby byli szczęśliwi tu, na ziemi, a zwłaszcza w wieczności.
– Na tę wieczność każdy musi sobie zapracować pełnieniem woli Boga Najwyższego, wypełnianiem Jego prawa. A skąd oni, poganie, mogą znać prawo Boże. Znamy tylko my, bo nam Bóg objawił – zareplikował Natanael-Bartłomiej.
– O tym też mówią prorocy. Prawo Boże jest zapisane w sercu każdego człowieka. Jeżeli my je znamy lepiej, dzięki Objawieniu Bożemu, tym większa nasza odpowiedzialność. No, jeżeli jutro mamy zamiar przed świtem wstawać, to chodźmy spać.
Zasnął prawie natychmiast, ale w nocy po wielokroć się budził. A raczej był budzony – rozmowami, które trwały pomiędzy „uczniami”, jak ich w duchu nazywał, leżącymi już i owiniętymi płaszczami. Prowadzone szeptem, czasem przechodziły w półgłos, nawet zrywały się do pełnego głosu. Uśmiechał się do siebie i usiłował znowu zasnąć. Choć to wszystko, co przeżył tego wieczoru, dawało Mu dużo do myślenia. Jeżeli oni, którzy w końcu już trochę się osłuchali w „nowościach” i przeżyli cud w Kanie, cud uleczenia teściowej Piotra i chorych przed synagogą i cudowny połów – tak zareagowali, jak zareagowali, to tylko świadczy, że Izraelici są przywiązani do swego wybraństwa i nie chcą go oddać za żadną cenę.
Wstali dopiero o świcie, źli jak osy, niewyspani. Nie chcieli nic jeść. Ale byli wszyscy. Pożegnał się z nimi serdecznie.
– Przyjść po Ciebie? A może tu czekać na Ciebie? – pytali, jeszcze naburmuszeni.
– Nie, bo nie wiem, czy się tutaj nie zatrzymam kilka dni. Do zobaczenia w Kafarnaum.
Do Nazaretu przyszedł więc w piątek po południu. Zaskoczyło Go Jego miasto. Prawie go nie poznawał. Ludzi jakby wymiotło. Usiłował sobie przypomnieć, czy to może jakaś uroczystość w synagodze albo czyjeś wesele. Nie, nic takiego na myśl Mu nie przychodziło. Nawet mignęła Mu tu i ówdzie w zagrodzie znajoma postać, ale tak jakby Go nie zauważono czy nie rozpoznawano. Wszedł do domu. Nie był pewny, czy Marię zastanie. Ale była, nawet odświętnie ubrana. Ucieszyła się, choć była jakaś spłoszona. Myślał, że sprawi Jej niespodziankę swoim przyjściem.
– Czekam na Ciebie już od rana – powiedziała.
– Jak to od rana czekasz? Skąd wiedziałaś, że przyjdę? Takie Twoje prywatne przeczucie? – zażartował.
– Nie, nie. Któryś z Twoich kolegów mnie uprzedził o tym.
– Uprzedził? A skądże by o tym kto wiedział.
– Wszyscy w naszym miasteczku o tym wiedzą.
I wtedy przypomniał Mu się Jair, przełożony synagogi w Kafarnaum. „Niepotrzebnie mu powiedziałem, że tu przyjdę. To z pewnością on”. Jeszcze raz sobie wyrzucał, że się z tym przed nim zdradził. No, przepadło.
– Wszyscy już wiedzą? – powtórzył.
– Wszyscy już wiedzą.
– Że dzisiaj?
– Tak, że dzisiaj.
– Och – poczuł się tak, jakby Go ktoś oblał wiadrem zimnej wody. – Och – powiedział po raz drugi. – To nie tylko Jair. To któryś z moich uczniów.
– Niemożliwe – zaprzeczyła. – Twój uczeń?
– O tym, że będę tutaj dzisiaj, tylko oni wiedzieli. A więc któryś z nich donosi. Kto? I komu?
Jeszcze usiłował się uspokajać, słuchając słów tłumaczenia Marii:
– Przecież mogło się tak zdarzyć, że wygadali się przed kimś, że ten ktoś wyciągnął od nich tę wiadomość.
Nie bardzo taka ewentualność wydawała Mu się prawdopodobna.
Zjedli uroczystą kolację, jak to zawsze bywało na rozpoczęcie szabatu. Matka była wciąż uśmiechnięta, ale tą zwiewnością, rozedrganiem, wewnętrznym napięciem, które pojawiało się w Niej w chwilach jakichś zagrożeń, niebezpieczeństw. Zachował pamięć takiego Jej stanu, gdy jako dwunastoletni chłopiec został w świątyni, zamiast wracać z Nią i z Józefem do domu. Teraz czuł, że Ona wie więcej, ale nie chce uprzedzać tego, z czym przyjdzie wspomniany już kolega. Że powiedziałaby, gdyby tylko Ją o to spytał. Ale oszczędzał Ją. Mówili więc o jakichś nieważnych szczegółach. Rozmowa się wyraźnie nie kleiła. Wciąż nadsłuchiwał, kiedy przyjdzie posłaniec dobrej czy złej nowiny. Nawet nie: „dobrej czy złej”. Na pewno złej, tylko jakiej. Przyszedł pod koniec kolacji.
Najpierw usłyszeli jego ostrożne kroki na ścieżce, które zamilkły na długą chwilę: „Aha, nadsłuchuje, czy nie ma jakiegoś nieproszonego gościa”. Potem wszedł – chyłkiem, wślizgnął się do domu. Prawie go nie poznawał, tak jak po południu nie poznawał całego Nazaretu. Patrzył na niego ze zdziwieniem jak z przestraszonymi oczami mówił szeptem, jak zajął miejsce pod ścianą, Kategorycznie nie chciał siadać przy stole. Nie chciał jeść.
– Ja tylko na chwilkę.
Bronił się przed tym, by strach byłego przyjaciela nie udzielił się i Jemu. Udawał, że nie widzi jego rozbieganych oczu, jego nerwowego poprawiania peleryny. Ze zwyczajnym uśmiechem witał go, słowami świadomie zdawkowymi:
– Jak się cieszę, że cię widzę. Co u ciebie nowego? Co z naszymi kolegami, serdecznymi przyjaciółmi? Dawno was nie widziałem. Stęskniłem się za wami. Bardzo dobrze pamiętam twoje przemówienie na moich urodzinach. Jestem ci za nie wdzięczny.
Ale Jego gość nie dał się wciągnąć w tę normalność, jaką mu proponował.
– Wracaj do Kafarnaum – powiedział gwałtownie. – Najlepiej zaraz. Nie ręczę za to, co się może stać w nocy.
– A cóż się może stać? – spytał z niewielkim zdziwieniem, udając, że niczego nie rozumie i nie dostrzega.
– Przybyli jacyś ludzie, którzy Cię chcą albo zaaresztować, albo zabić.
Przyjął to jak ukłucie w serce, ale odpowiedział spokojnie:
– Jacy ludzie? Zabić? Za co? Nie żartuj – wciąż stwarzał pozory normalnej rozmowy. – Przecież żyjemy w praworządnym kraju. Nie można kogoś za nic aresztować, a tym bardziej zabijać.
– Nie, nie żartuję. Najwyżej może odczekają do popołudnia, do nabożeństwa w synagodze i dopiero tam napadną na Ciebie. Ale to się może stać równie dobrze dzisiaj w nocy.
– Co ty pleciesz. Przecież wiesz, że w synagodze nie wolno na nikogo ręki podnieść. Przecież to z pewnością pobożni Izraelici i na pewno nie będą chcieli zbezcześcić miejsca świętego ani sami zanieczyścić swoich rąk – tłumaczył żartobliwie. – Skąd ci ta synagoga przyszła do głowy.
– Był u mnie przełożony synagogi i oświadczył mi, że nie wolno mi przyjść na nabożeństwo sobotnie i żebym uprzedził wszystkich Twoich kolegów. Zresztą nie byłem potrzebny. On sam był u każdego z nich.
– A więc mam spokój do popołudnia.
– Nie, nie jest to pewne. To może być po prostu podstęp, żeby zmylić Twoją czujność. Wracaj najlepiej od razu.
Tu się kategorycznie sprzeciwił:
– Jeśli przyszedłem tu, to nie po to, aby wracać.
Na tym skończyła się cierpliwość Jego przyjaciela:
– Powiedziałem wszystko, żeby mieć spokojne sumienie. Już muszę iść, bo być może mnie śledzą, a na pewno śledzą Twój dom i mogą tu być w każdej chwili. Zrobisz, co chcesz – przerwał i pełen najwyższego niepokoju powtórzył: – Ale ja jeszcze raz Cię błagam, wracaj do Kafarnaum. Mario – zwrócił się do Jego Matki – wytłumacz Mu Ty, proszę. On Ciebie usłucha.
– Możesz mi odpowiedzieć na jedno pytanie? – spytał go spokojnie. – No, nie na jedno, na dwa.
– Słucham Cię. Ale mów prędko, bo już muszę iść.
– Nie, skoro się spieszysz, to nie chcę cię zatrzymywać.
– Mów, przepraszam, ale taki się zrobiłem nerwowy.
– A więc, po pierwsze, o co chodzi?
– O wszystko. O wszystko. Oni wiedzą znakomicie, jakie są Twoje poglądy. Wiedzą wszystko albo prawie wszystko. A więc im chodzi o wszystko: chcą temu wreszcie położyć kres.
– A nie dały im do myślenia uzdrowienia, jakie Bożą mocą zdziałałem?
– Wprost przeciwnie. One właśnie przyspieszyły ich reakcję. Tego się najbardziej przelękli. A drugie pytanie? – mimo iż zastrzegał, że nie chce się spieszyć, przynaglał Go.
– A drugie: Kto? Kto taką decyzję podjął?
– Nie wiem. Ale na ile można się domyślać, to poszło bardzo wysoko. Chyba aż do Jerozolimy. Nie przypuszczam, żeby oni odważyli się podejmować taką akcję na własną rękę.
– Trochę się nie zrozumieliśmy. Ja pytam czy to faryzeusze tylko, czy może saduceusze albo jeszcze ktoś. Zeloci?
– Ty wiesz, gdy chodzi o jakieś istotne sprawy, to kłócące się na co dzień partie dogadują się ze sobą szybciej niż by kto przypuszczał. A więc nie wiem i już idę.
– Żegnaj.
Zniknął tak, jak tu przyszedł, ale nie zabrał niepokoju.
Po dłuższej chwili spytał Matkę:
– Co Ty na to?
– Syneczku – powiedziała i objęła Go serdecznie. – Usłyszałeś wszystko, co tylko powinieneś. Zrobisz to, co uważasz za stosowne. Jesteś taki mądry.
– Dziękuję, że przynajmniej Ty nie wyrzucasz mnie z domu.
Ale już po kolacji wróciła do tematu:
– Czy namyśliłeś się, chcesz iść jutro do synagogi?
– Tak. Nie ma innego wyjścia. Wszystko inne byłoby ucieczką. Bezsensowną. Bo jeżeli naprawdę chcą mnie zabić, to mogą to zrobić tak dziś, jak jutro i tak tu, jak gdzie indziej. Co się ma stać, niech się stanie w moim mieście rodzinnym, a nie gdzieś na pustej drodze. W końcu mamy tu paru przyjaciół. Najpierw zobaczymy, czy dożyję do jutra. Ale już całkiem poważnie: nie będę spał w domu. Pójdę gdzieś w pola i tam się prześpię. Choć nie bardzo wierzę w możliwość nocnej wizyty, to lepiej nie ryzykować.
Wczesnym rankiem, gdy tylko zrobiło się widno, wrócił do domu. Nie zauważył nic szczególnego.
– No i jak na razie pierwszą próbę mamy za sobą – powiedział uspokajająco do Matki.
– Ja się na pewno na tym nie znam. Jeżeli uważasz, że powinieneś iść do synagogi, to idź. Trudno. Ale czy musisz przemawiać?
– Nie, nie muszę. Jeżeli mnie nie wywołają do czytania, sam się nie zgłoszę, to Ci mogę obiecać.
– Dziękuję Ci.
Stał na podwyższeniu przy bimie i czekał, aż się zrobi cisza, ale wiedział, że nadaremnie. Znowu wybuch śmiechu. Wciąż obserwował zebranych. Już gdy wchodził do wnętrza, uderzyła Go ciasnota. Tylu ludzi w tej synagodze nigdy nie widział. A potem wciąż jeszcze dochodzili nowi. Nie byli to ludzie tylko z Nazaretu, których przecież dobrze znał. Co raz natrafiał na obce twarze. Byli porozrzucani w całym wnętrzu, ale zauważył jeszcze i to, że obstawili wszystkie drzwi, tak bramę główną jak boczne wejścia. „Ścigane zwierzę weszło do zastawionej klatki. Pułapka się zatrzasnęła. Czyżby się bali, że będę uciekał? O co tu chodzi?”. W synagodze hałas trwał nie do wytrzymania. „Zobaczymy, co będzie dalej. Na razie w ten sposób chcą mnie upokorzyć”. Trzymał w ręce rulon tekstu Izajasza, który Mu wręczyli, gotowy do tego, by podjąć czytanie. Hałas nie ustawał. Nawet się wzmagał.
Stał tak już chwilę. „Dłużej szkoda czekać – zdecydował. – Nie ma rady. Trzeba zacząć czytać”.
Rozwinął rulon i zaczął czytać. Nie podnosząc głosu, tak jak to zwykle robił:
– „Duch Pana spoczął na mnie, gdyż namaścił mnie”.
Zaczęło się uciszać. Nawet nie spodziewał się tego. Gdy był w połowie tekstu, w synagodze panowała prawie cisza.
– „I posłał mnie, abym głosił ubogim dobrą nowinę, bym uwięzionym przepowiadał wolność a niewidomym możność widzenia; abym uciśnionych puszczał na wolność, ogłaszając rok łaskawości Pańskiej”.
W tej ciszy spokojnie już zwinął Święty Zwój, oddał go zakrystianinowi i usiadł. Czuł na sobie wzrok wszystkich zgromadzonych w synagodze. Jeszcze zdążył powiedzieć:
– Oto dziś spełniły się dopiero co usłyszane przez was słowa Pisma.
I to był koniec. Nastąpił wybuch śmiechu. Śmiali się, ryczeli ze śmiechu. Pokazywali Go sobie palcami. Poklepywali się po plecach. Zaśmiewali się, kiwali głowami. Najczęstszym słowem, które się przebijało przez ten piekielny harmider, było „myszygene” albo „wariat”. Huk głosów czasem się tak nasilał, że prawie nie słyszał własnych słów. Bo spróbował mówić, ale bezskutecznie. Przypomniało Mu się kuszenie na pustyni. Tam, w czasie burzy, gdy siedział w jaskini, też przytłaczał Go ryk – ale wiatru. Tu ryk głosów ludzkich. Już nauczył się go słuchać. Czasem dolatywały do Niego poszczególne słowa, całe zdania:
– Skąd u Niego to wszystko?
– Co za niezwykła mądrość jest Mu dana.
– Jakież wielkie cuda dokonują się przez Jego ręce.
I znowu wybuch śmiechu.
Siedział w milczeniu i czekał, aż się sala uciszy. Ale i to nie pomagało. Gwar jakby opadał, ale potem znowu wybuchał ze zdwojoną siłą.
Zabawa na całego? Kto kogo przetrzyma?
– Czyż nie jest to cieśla, Syn Marii?
– Przecież to brat Jakuba, Józefa, Szymona i Judy?
– A siostry Jego, czy nie żyją także tu, pośród nas?
Wybuch śmiechu. „Obrażają już nie mnie, ale moich najbliższych. Prowokują coraz bardziej”. Wciąż rozglądał się i szukał choćby jednej twarzy swojego przyjaciela. Od samego początku doszukiwał się ich. Nie było żadnego. „Przecież im zakazano. Ale żeby wszyscy się zrobili tacy posłuszni w ciągu tak krótkiego czasu? Jest to przynajmniej dziwne. Trzeba kończyć. Trudno. Nic tu po mnie. Otrzepię proch z sandałów i wracam do Kafarnaum”.
Ale w momencie, gdy już chciał wstać, by odejść, rozległ się okrzyk z najbliższego Jego sąsiedztwa, z pierwszego rzędu krzeseł:
– Cicho! Sza! Dopuśćcie Go wreszcie do głosu!
Spojrzał na niego. Tak, to był człowiek w szatach uczonego w Piśmie, który od samego początku wydawał Mu się kierującym tym spotkaniem, choć na pozór nie rzucał się w oczy. Dopiero teraz. Nie znał go. Chyba widział go pierwszy raz na oczy, ale jakoś podświadomie ocenił go jako groźnego przeciwnika. „Najpierw dopuścił do tego, bym był wyśmiany i zelżony, a teraz, gdy mógłbym bezpiecznie odejść, zatrzymuje mnie, aby mnie zniszczyć” – przemknęło Mu przez myśl. Pod wpływem okrzyku nieznajomego we wnętrzu synagogi natychmiast przycichło. „Ho, ho, a więc on ma aż taką władzę” – zdziwił się. Poczuł, jak ciarki przebiegły Mu po całym ciele. „Groźniejszy przeciwnik niż mi się zdawało. Trzeba będzie bardzo uważać. Ale jeżeli on tu rozkazuje i mnie zaprasza do mówienia, wobec tego nie mam potrzeby się spieszyć. Pogadamy na spokojnie i długo” – pomyślał.
Zaczął więc mówić, że przyszedł do swojej ojczyzny, aby rozpocząć wielkie dzieło, jakim jest zbudowanie królestwa Bożego na ziemi.
Ktoś głośno zapytał:
– Dlaczego dopiero teraz, jeżeli tu mieszkałeś od trzydziestu lat?
Posłużył się słowami Mędrca Pańskiego: „Jest czas siania, jest czas dojrzewania i zbierania”. Stwierdził z satysfakcją, że uzyskał to, na czym Mu zależało. Napięcie opadło i można było ze zgromadzonymi nawiązać normalny kontakt.
– Jakie plony przynosisz? – zawołał jakiś faryzeusz ironicznie.
Wyjaśniał, że nie niesie niczego nowego, ale chce wprowadzić w życie to, co Bóg objawił i co jest zawarte w Piśmie Świętym. Na pozór jest to sprawa prosta, ale w praktyce okazuje się, że Pismo Święte posiada wiele prawd, dlatego trzeba wprowadzić hierarchię, ustalić, która jest najważniejsza, co ona oznacza i podporządkować jej wszystkie inne.
Widział po ich twarzach, że zainteresowali się tym, co mówił. Potwierdzała to cisza, która powoli ogarniała całe trójnawowe wnętrze synagogi. Gdy wyczuł, że już pierwsza ciekawość minęła, już przekonali się, że to, co zapowiadało się z Jego strony na skandal czy prowokację, na bluźnierstwo czy obrazę Boską jest może trochę naiwnością, trochę mędrkowaniem, zdecydował się podkręcić dość spokojny tok przemówienia. Zwrócił się z zapytaniem, jakie, ich zdaniem, jest przykazanie najważniejsze w Zakonie. Odpowiedziano Mu:
– Co się pytasz? Miłość Boga! Recytujesz to codziennie przy pacierzu rano i wieczór, i w soboty w synagodze na początku każdego nabożeństwa. „Słuchaj, Izraelu. Pan, Bóg twój, jest Panem jedynym. Będziesz miłował Pana, Boga twego z całego serca swego”. Czy się nie zgadzasz ze mną?
Zauważył, że obok normalnej większości, reagującej w miarę prawidłowo, jest w synagodze grupa agresywnie atakująca Go przy każdej nadarzającej się okazji. Usiłował tego nie dostrzegać również i w tym wypadku i oświadczył, że takie jest i Jego przekonanie, że miłość Boga stanowi podstawę całego Prawa. Nie spieszył się. Prowadził tok swojego przemówienia spokojnie, swobodnie, prawie od niechcenia, tak jakby nic wielkiego czy trudnego nie miał do przekazania.
– Bo myśmy się bali – odezwał się nieoczekiwanie ktoś – że Ty głosisz nową naukę, że Ty chcesz zmienić Pismo Święte.
Przykryła natychmiast tę wypowiedź fala głosów, które usiłowały jakby ją wymazać, a przynajmniej odsunąć z Jego uwagi. „Wyszło szydło z worka” – pomyślał, ale udał, że nie doszło to do Niego i powtórzył zupełnie naturalnie to, co już przedtem mówił, że nie chce nic zmienić. Ani jednej kreski, ani joty – naszej najmniejszej literki. Że chce tylko Pismo Święte wypełnić.
– No to je wypełniaj. Każdy ma je wypełniać.
– Wypełniaj, a nie pouczaj nas.
– Jest takie przysłowie: Lekarzu, ulecz samego siebie. To się i do Ciebie odnosi – zaatakowały Go znowu nieprzyjazne głosy.
Odparł, że nie wszystko pojedynczy człowiek potrafi rozwiązać. Są sprawy, które można tylko wspólnie zrealizować.
Jego kazanie zmieniło się w dialog pomiędzy Nim a przypadkowymi rozmówcami, którzy spontanicznie zabierali głos. Niekiedy padało kilka wypowiedzi równocześnie, tak że nie bardzo wiedział, wobec której się ustosunkować. Ale przyjął tę formę i zapytał, jakie jest drugie przykazanie, jeżeli pierwsze jest: miłość Boga.
Posypały się odpowiedzi jak w chederze:
– Miłość do świątyni.
– Nie do świątyni a do Świętego Świętych.
– Czystość rytualna.
– Miłość naszej Ziemi Świętej.
– Zachowywanie naszych tradycji izraelskich.
– Miłość do naszego narodu.
Wyczekiwał nurtu, który by wiódł do prawidłowej odpowiedzi, aż usłyszał:
– Miłość bliźniego!
Podjął ten głos natychmiast, z obawy, aby się nie zagubił w powodzi innych wypowiedzi, mówiąc, że tak to jest, że drugim najważniejszym przykazaniem jest miłość bliźniego. Spytał ich jeszcze, czy Księgi Święte o nim wspominają – jakby był w chederze, a nie w synagodze.
– Napisano o nim w Księdze Powtórzonego Prawa.
Szedł ku swojemu głównemu tematowi, ale Jego przeciwnicy jakby spostrzegłszy to, usiłowali Mu przeszkodzić:
– A Ty, który nas pouczasz, napadasz i krytykujesz, jaką naukę głosisz? – teraz oni chcieli przejąć inicjatywę i przystąpili do ataku.
Stwierdzał, że dialog zaczyna się toczyć wyłącznie pomiędzy Nim a faryzeuszami i doktorami w Piśmie, a reszta obecnych stanowi tylko bierne tło, wobec tego teraz do nich adresował swoje słowa. Oświadczył, że zwraca się do wszystkich, ale zwłaszcza do faryzeuszów i doktorów o zbudowanie królestwa Bożego.
– Też mi mecyje!
– Jakie znowu królestwo Boże?
– Co w tym nowego?
– Coś jeszcze wymyślił?
Wyjaśnił tym samym spokojnym tonem, że stanie się to wtedy, gdy przystąpimy naprawdę do realizacji przykazania miłości bliźniego. Gdy będziemy żyli wszyscy jak bracia i siostry. Gdy los drugiego człowieka będzie naszym losem. Nie okazując tego, stwierdzał, że dopiero teraz jest naprawdę słuchany i atmosfera się napina jak cięciwa łuku. Ale nie rezygnował. Dalej niefrasobliwie tłumaczył, że królestwo Boże będzie stawało się faktem, gdy będziemy troszczyć się o każdego, a więc o to, żeby nie było między nami głodnego, obdartego, bezdomnego, żeby sieroty były otoczone opieką, żeby nie było starych ludzi wyrzucanych z domu przez okrutne dzieci. Wciąż nie przyspieszał, choć czuł, że kończy się wytrzymałość Jego słuchaczy. Ciągnął spokojnie dalej:
– Żeby nie było niewidomych, których nie ma kto prowadzić, głuchych, z którymi nikt nie chce mieć kontaktu, sparaliżowanych którym nie ma kto dać kubka wody. – To było ostatnie słowo, które zdążył wypowiedzieć.
Siedzący ostro zaprotestowali:
– Wariat! Oszalał! Co On plecie?
– Schodź z bimy!
– Nie chcemy Cię więcej słuchać!
– Dość tych głupstw!
Aż wreszcie powstał „Jego” doktor w Piśmie. Wrzasnął na szalejących:
– Cicho, sza! – Gdy się uciszyło, zaczął mówić: – Wiesz, jak my się nazywamy? My się nazywamy faryzeuszami. Od słowa peruszim – „odcinać się”. My się od nich odcinamy. Od wszystkich, którzy nie należą do narodu izraelskiego. Od biednych i chorych, których Bóg skarał za ich grzechy. Tak jak i od wszystkich Izraelitów, którzy nie zachowują naszych przepisów. My z nieczystymi ani z grzesznikami nie chcemy mieć nic wspólnego. My się nie zgadzamy na kontakt z chamami. Niech powrócą do przestrzegania zasad czystości rytualnej, to będą uleczeni ze swoich chorób, to staną się bogaci i otoczeni szacunkiem i poważaniem wśród ludzi. A wtedy, proszę bardzo. Ale jeśli to nie nastąpi, niech będą przeklęci! – skończył i usiadł.
Korzystając z ciszy, która nastała, odpowiedział, że na tym polega ich błąd, że dla nich ważniejszy jest przepis, który sobie wymyślili, niż przykazanie Boże. Bo jeżeli są rabini, którzy głoszą, że żaden z faryzeuszów nie powinien mieć kontaktu z chamami – ani nie sprzedawać, ani przyjmować w gościnę, ani przychodzić do nich do domu, ani wchodzić w związki małżeńskie; jeżeli są rabini, którzy nauczają, że obcowanie z chamami powoduje śmierć, że nie wolno wyświadczać im żadnej pomocy, bo to są ludzie przeklęci, bo wszyscy oni nie boją się grzechu, bo są niepobożni; jeżeli są rabini, którzy udowadniają, że chama można zabić bez grzechu, i to nawet w szabat lub w święto Kippur – to wszystko jest sprzeczne z przykazaniem miłości bliźniego.
Wykrzyknęli:
– My mamy rację!
– Oczywiście. Żyć w nieczystości, to lepiej wcale nie żyć!
– Niech nie sieją zgorszenia!
– Nie umieją żyć, to lepiej ich życia pozbawić!
Nie chciał się wdawać w bijatykę, odczekał aż się znowu uspokoi i mówił dalej, że królestwo Boże zapanuje wówczas, gdy zadbamy nie tylko o biednych i chorych, ale również wypuścimy na wolność więźniów zamkniętych do lochów za to, że protestowali przeciwko niesprawiedliwości króla, Świątyni czy ich: faryzeuszy i doktorów, że mówili coś, co się nie podobało będącym u władzy. Królestwo Boże zaistnieje, gdy wypuścimy tych, którzy zapożyczyli się, aby nie umrzeć z głodu, a gdy przyszedł czas zwrotu długów, nie mieli skąd oddać; tych, którzy zostali uwięzieni za to, że nie zapłacili podatków; tych którzy kradli, bo nie mieli co jeść…
Rozległy się coraz gwałtowniejsze okrzyki:
– Zwariował! Niech schodzi. Nie chcemy Go słuchać.
– Wypuścić więźniów? Szaleństwo!
– Przecież oni nas wymordują!
Nie ustępował i gdy tylko trochę ucichło, tłumaczył im, że trzeba zaopiekować się przestępcami, wychować ich i nauczyć życia w sprawiedliwości i wzajemnej miłości. Bo czego się można w lochu nauczyć, jak tylko nienawiści i pragnienia zemsty.
Tym razem w miarę jak to mówił, robiło się coraz ciszej. Jakby słuchano Go z ciekawością. Czyżby wreszcie to ich przekonało, czy tylko czekali, dokąd posunie się w swych szalonych wizjach. Ale zarazem słuchano Go jakby z narastającym niepokojem. Jakby wietrzono w tym sielankowym obrazie ukryty podstęp. Aż wreszcie w tej zaległej ciszy usłyszał pytanie:
– Kto „my”, o kim Ty myślisz?
Jakiś faryzeusz prosił o wyjaśnienie, ale ton jego głosu nie wróżył nic dobrego.
Odparł, że myśli przede wszystkim o narodzie wybranym, który po to przez Boga został wybrany, by pokazać światu, co to znaczy żyć w miłości.
– Tyś powiedział „przede wszystkim”.
Sprecyzował, że miłość nie może się ograniczyć do Izraela, ale powinna dotyczyć wszystkich ludzi. W królestwie Bożym będą żyć na zasadzie równości tak Izraelici, jak poganie.
Cisza pogłębiała się. Przerwało ją zduszone pytanie:
– Skąd to wiesz?
Ale chyba go nie docenił. Nie uznał za ostrzeżenie, poza które nie wolno Mu wyjść. Nie zdał sobie sprawy, że trzeba od tego tematu odskoczyć. Odpowiadając, jako argument podał im, że Pan Bóg nas wszystkich stworzył. A jeżeli stworzył, to dlatego, że kocha. Jeżeli On kocha wszystkich ludzi, to i my ich powinniśmy kochać.
Zaskoczyła Go fala wściekłości, która nagle przerwała Mu Jego wyjaśnianie:
– Bóg kocha pogan?
– I to na równi z Izraelitami?
– Czyś Ty zwariował?
– Szaleniec! Przecież On już nie jest Izraelitą!
Stawiał na siłę logicznego myślenia. Wobec tego znowu zaczął tłumaczyć prostą rzecz, że gdyby Bóg przestał kochać pogan, to by zniknęli z powierzchni ziemi, zamieniliby się nawet nie w popiół, w nicość! A oni istnieją. Na nich pada deszcz tak, jak na nas, Izraelitów, świeci im słońce tak, jak nam, Izraelitom. I my powinniśmy podobnie jak Bóg postępować.
Protest był równie gwałtowny, ale jakby z innej strony:
– Co Ty takie głupstwa opowiadasz, że ich kocha! Za co? Oni nie wypełniają Jego przepisów!
– Nie zachowują szabatu! Nie dbają o czystość rytualną!
– Jak ich może kochać, jeżeli łamią Jego przykazania, grzeszą!
Wreszcie zdecydował się uspokoić rozwścieczonych słuchaczy i łagodnie, nie unosząc się, oświadczył im jak dzieciom, że Pan Bóg rzeczywiście wybrał Izrael i przekazał nam prawdę o sobie i o tym, jak żyć, by pozostawać w zjednoczeniu z Nim.
Przerwano Mu:
– Wreszcie mądrze mówi!
– A widzisz, jednak jesteśmy lepsi niż inne narody!!
– Sam to przyznajesz, że się czymś różnimy.
Dopiero teraz, gdy się trochę uciszyło, podjął przerwaną myśl: że Bóg powołał nas również i do tego, byśmy tę prawdę przekazali poganom. Ale jak to zrobić, jeżeli faryzeusze zakazują wszelkich kontaktów z poganami, jeżeli polecają się strzec, aby nawet cień poganina nie padł na nikogo z nas. Jak oni dojdą do prawdy objawionej, jeżeli uczeni i faryzeusze zabraniają im nawet korzystać z Pisma Świętego. Przecież głoszą: Poganin, który by się zajmował studiowaniem Pisma Świętego, godzien jest śmierci.
Wybuchł wrzask, jakiego się zupełnie nie spodziewał:
– Pismo Święte! Pismo Święte! Święty Zwój oddać w ich plugawe ręce?!
– Żeby zbezcześcili go swoimi grzesznymi oczami, żeby znieważyli go czytaniem swoimi grzesznymi ustami.
– Pismo Święte!
– To bluźnierca!
– Gojom? Tym przeklętym świniożercom?
Uznał, że tylko teraz albo nigdy może dopowiedzieć to, co tutaj dopowiedzieć pragnął. Chociaż próbował ostrożnie, jakby szedł po rozżarzonych węglach: że przyzwyczailiśmy się do tego, jakobyśmy byli narodem uprzywilejowanym od Boga, jakoby nam się należało pierwszeństwo wśród narodów.
Zaczęło się natychmiast uciszać w pierwszych szeregach. Cisza zapadała w synagodze coraz głębsza. Środek sali już przysłuchiwał się Jego mowie z najwyższym napięciem. Jeszcze tylko przy wejściu i pod ścianami ludzie gadali, ale i tam krąg ciszy poszerzał się błyskawicznie. Bo zrywały się upominania:
– Sza, cicho, niech mówi.
Więc szedł dalej, mówiąc, że niektórzy z nauczycieli nawet błędnie nauczali i nauczają, że mamy u Boga zarezerwowane specjalne prawa. Niektórzy posuwają się do tego, że twierdzą, iż tylko my będziemy zbawieni.
Wiedział, że padło z ust jego zdanie najważniejsze, najdrażliwsze. Czuł, że w słuchaczach rośnie protest pod sam sufit. Na pewno myślą sobie, jak On to mógł powiedzieć. „Co znaczy: «niektórzy nauczyciele»? To cały naród jest najgłębiej przeświadczony i wierzy w to święcie, że tylko Izrael jest narodem Boga prawdziwego, że tylko on ma prawo do obcowania z Nim w niebie”. Jeżeli nie wybuchli, to chyba również dlatego, że nie uwierzyli w to, co usłyszeli. Wobec tego zdecydował się powtórzyć tę myśl, dopowiedzieć ją do końca – wobec tego już prawie wbrew sobie mówił, że Bóg, który również pogan stworzył, chce ich zbawić i zbawi, jeżeli tylko będą zachowywali Jego Prawo wyryte w sercu każdego człowieka.
Ale teraz już widział, że zostali całkowicie zaskoczeni tym, co powiedział. Zamarli ze zdumienia, z przerażenia, że ktoś może tak myśleć, że się ośmielił to wypowiedzieć na głos, co było najgorszym bluźnierstwem ze wszystkich, jakie tylko dotąd zostały powiedziane. Po prostu tego się nie spodziewali. Ktoś wydał zduszony okrzyk, jakby zasłabł na serce:
– Och!
I to był dla Niego ostatni sygnał. Spostrzegł, że zagalopował się. Nie ocenił prawidłowo ich możliwości, które już dawno się skończyły. Wiedział, że Jego dalsze tłumaczenia na niewiele się zdadzą. „Trzeba się natychmiast wycofać” – przemknęło Mu przez myśl. Wtedy przypomniał sobie rozmowę z Judaszem. Zaczął im opowiadać, tak jak dzień wcześniej jemu:
– Pamiętacie, jak to wiele wdów było umierających z głodu w Izraelu za czasów Eliasza, kiedy niebo zamknęło się na okres trzech lat i sześciu miesięcy i głód zapanował na całej ziemi.
Ale widział, że mówi do ściany, że nie słyszą Go, że zaczął się ratować za późno. Choć zdawał sobie sprawę ze zbliżającej się katastrofy, nie rezygnował:
– A jednak do żadnej z nich nie był posłany Eliasz, tylko do poganki: wdowy z Sarepty pod Sydonem.
Mówił dalej tym samym spokojnym głosem. Jakby nie dostrzegał, jaka zmiana zaszła na sali, jakie niebezpieczeństwo Mu grozi:
– I wielu również było trędowatych za czasów proroka Elizeusza, lecz żaden z nich nie został oczyszczony, tylko poganin: Naaman Syryjczyk.
Chciał dalej mówić, ale to było ostatnie zdanie, które zdążył wypowiedzieć. „Ostatnie zdanie w moim życiu” – pomyślał. Nagle wybuchnął wrzask, który zdawał się rozsadzać mury. I natychmiast rzucili się wszyscy na Niego, aby Go zabić. Ujrzał przed swoimi oczyma las wyciągniętych ramion zakończonych rozcapierzonymi palcami jak szpony sępie. I już były one wszystkie na Nim, wyrwały Go z podestu, na którym siedział, jednym ruchem ściągnęły Go stamtąd, wczepiły się w Niego, w Jego ramiona, włosy, twarz, nogi i podając Go sobie uniosły Go jak piórko.
– Nie w synagodze! – rozległ się przeraźliwy wrzask.
Poznał, że to był chyba głos przełożonego synagogi. Ale to był okrzyk niepotrzebny. Gdyby chciano Go zabić, już by nie żył. Mogli to zrobić w pierwszej sekundzie. Rozdrapaliby Go, rozerwali od razu. Nie. Wir, w którym się znalazł, wytaczał się z synagogi głównym wejściem. Był tak ściśnięty, tak zgnieciony, że wciąż jeszcze nie dotykał stopami ziemi. Ogłuszony trwającym wrzaskiem miał przed sobą kalejdoskop nabrzmiałych krzykiem twarzy, otwartych ust, z których wyrywały się złorzeczenia, wyłupiastych oczu, potarganych bród. Teraz nawet ci, którzy Go trzymali w swoich rękach, którzy by chcieli Go uderzyć, nie byli w stanie spuścić na Jego głowę uniesionych w górę pięści. Wiedział, że to koniec, tylko nie wiedział, jaki. „Chcą mnie ukamienować. Ale za co. Przecież nie powiedziałem nic takiego, aby można to było ocenić jako bluźnierstwo”. Sam się dziwił, że Go jeszcze stać w tym ostatnim momencie życia na jakieś spokojne rozumowanie. Wytoczyli się wreszcie na zewnątrz synagogi. Był pewien, że rozluźni się ten kłąb wściekłych szerszeni, ale nie. Może tylko na tyle, że już poczuł ziemię pod nogami. Jeszcze jakby zatrzymali się w niepewności, w którą stronę się skierować, dopiero pchnął ich okrzyk:
– Do przepaści!
Teraz zrozumiał. Nawet nie kamienowanie. „Nie chcą, żeby moje ciało zanieczyściło ich miasto” – pomyślał gorzko. „Ale jeszcze kilka minut życia przede mną”. Wiedział dobrze, że przepaść jest w pobliżu synagogi. Ileż to razy, gdy był jeszcze dzieckiem, ostrzegała Go Matka przed tym miejscem. Jakież straszne opowieści krążyły na temat tego urwiska, z którego strącano zbrodniarzy, co zresztą nie przysporzyło Nazaretowi dobrego imienia. – Zdziwił się nawet, że to wszystko przyszło Mu na pamięć i to z taką wyrazistością, w tak wolnym rytmie, jakby nie chodziło o ostatnie chwile Jego życia. To działo się na powierzchni Jego świadomości. Ale gdzieś w głębi wciąż trwał w zdziwieniu: „To już? Tak chcesz, Ojcze, żeby się zakończyła moja działalność? Już to ma wystarczyć? Niech się dzieje wola Twoja”.
Tymczasem tłum parł w kompletnej ciemności. W tym zamieszaniu nie zdążono porwać pochodni. Dopiero teraz, po chwili, pojawiły się światła na skraju tego wściekłego ludzkiego wiru. Wciąż coraz to innych ludzi czuł koło siebie, jakby wszyscy w opętańczej nienawiści chcieli się nacieszyć tym, że uczestniczą w Jego śmierci. Wciąż czuł jakieś szarpnięcia, uderzenia, kuksańce, plucia, ale to wszystko wyhamowane przez ciasnotę, w której to się działo. Był tak zmaltretowany, że chwilami zdawało Mu się, że umrze po drodze i do przepaści wrzucą tylko Jego ciało. Nagle poczuł jakby inny uchwyt na swoim ramieniu. Przyjacielski? Niemożliwe! I z drugiej strony także. Prawie równocześnie usłyszał tuż przy uchu wyszeptane znajomym głosem zdanie:
– Pochyl się i uciekaj z nami.
„Boże, to moi chłopcy z Nazaretu”. Poczuł nagły przypływ energii. Na ile tylko Mu ciżba na to pozwoliła, z najwyższym trudem usiłował się skurczyć, zniżyć, wgnieść jak najbliżej ziemi. I już rozgrzebując rękami przed sobą na oślep tłum ludzki, parł głową do przodu za tym, który powoli drogę torował. Nie zawsze natrafiał na luki, szpary, wolne przejścia, co raz musiał przekręcać się to w jedną, to w drugą stronę, wić się jak wąż, wymijać zagradzające Mu dalszą drogę ludzkie ciała. Byle nie zgubić tych, którzy torują Mu drogę, byle nie utonąć w tym ludzkim morzu, nie utknąć w martwym punkcie. Tylko bez paniki, tylko spokojnie. „Byle nikt się nie zorientował, że moje miejsce zajął kto inny”. Szczęście, że noc bezksiężycowa. Żeby tylko nie zbliżyły się pochodnie. I naprzód, naprzód, poprzez gęstwę ludzką, poprzez mieszaninę rąk i nóg, torować sobie drogę wśród morza wściekłości, we wciąż trwającym wrzasku przekleństw, złorzeczeń, wycia, gwizdów. Byle się nie zgubić za przewodnikiem, byle za nim nadążyć, choć już coraz bardziej boli każdy krok, obtłuczone ramiona, chociaż omdlewają nogi, serce tłucze się jak oszalałe, chociaż się zdaje, że następny ruch już jest niemożliwy, że braknie tchu. Czuł, że traci przytomność. Wycie tłumu przycichało, jakby nikło, oddalało się, mięśnie wiotczały, zapadał się w jakąś pustkę bez dna. Już prawie nie czuł trudu przebijania się, uderzeń, potrąceń, popychań, kułaków. Aż runął na ziemię. Wtedy dopiero ból upadku przyprowadził Go do przytomności. I ręce, które Nim targnęły w górę. Dopiero teraz spostrzegł, że jest poza tłumem. Posłyszał rozkaz:
– Teraz prędko. Zanim się spostrzegą.
Dźwignął się nadludzkim wysiłkiem z pomocą przyjacielskich ramion na równe nogi.
– I biegiem.
Ale jak biec, gdy nogi nie chcą słuchać rozkazu, plączą się i wloką, zostają w tyle, potykają się o kamienie, wzgórki, wpadają w dziury? Jak biec, gdy tak trudno złapać równowagę, gdy prawie nic nie widać. Gwałtownie tracił siły. Już by dawno upadł, już by nie potrafił, ale nie chciał ich zawieść, rozczarować, zrobić przykrości, powiększyć kłopotów. Niechby już był złapany, wrzucony w przepaść. I nagle zatrzymali się w tym niemożliwym biegu. Padł kolejny rozkaz:
– Wsiadaj.
Co to znaczy „wsiadać” – gdyby w tym momencie nie poczuł pod palcami ciepłej sierści osiołka.
– Boże! Żeście o tym pomyśleli.
I już gramolił się na cierpliwe zwierzę. Z największym trudem przekładał nogę. A potem trzymał się grzywy i starał się zachować równowagę, o co nie powinno być trudno przy spokojnym truchtaniu osiołka. Sam nie wiedział, jak długo trwała ta droga. Zasypiał, drzemał, budził się instynktownie, by nie spaść z grzbietu wierzchowca. Aż wreszcie usłyszał kolejny rozkaz:
– Schodź powoli.
Znowu trud schodzenia, dotknięcie ziemi zdrewniałymi nogami. Wciąż jeszcze na wpół przytomny, na wpół śpiący słuchał poleceń i wskazówek:
– Tu jesteś już bezpieczny. Znajdujemy się poza granicami Nazaretu. Masz dobre miejsce na odpoczynek – stara stajnia owiec. Jest trochę jedzenia. Bukłak z wodą. Jak nabierzesz sił, wracaj do Kafarnaum. My musimy jak najprędzej do swoich domów, żeby, o ile to możliwe, uniknąć podejrzeń. I już nie przychodź do Nazaretu. Tym razem się udało. Drugim razem nie uda się. Na pewno.
Zdążył im tylko krótko podziękować i już zniknęli w ciemności.
Obudził się następnego dnia chyba koło południa. Dzień był pochmurny i chłodny, tak jak i poprzedni. Padał deszcz. Spałby dłużej, ale zbudził Go głód. Był posiniaczony, obtłuczony, pokrwawiony, obszarpany, podrapany, każde poruszenie sprawiało Mu ból. Posilił się i znowu zasnął.