Biblioteka


Uzdrowienie sługi setnika i wskrzeszenie córki Jaira



Uzdrowienie sługi setnika i wskrzeszenie córki Jaira

 Gdy po kilku dniach wracał do Kafarnaum, prosił tylko w duszy Boga Ojca, żeby nie było żadnych chorych, którzy by domagali się od Niego uleczenia. Zdawał sobie sprawę, że gdy tacy przyjdą, to nie będzie w stanie powstrzymać się, by im nie pomóc, a przecież wiedział, że faryzeusze, na czele z przełożonym synagogi, Jairem, uznają to za prowokację. A więc niech nie przychodzą. Niech nie proszą.
 Na Kafarnaum zależało Mu nie tylko osobiście – potrzebował jakiegoś stałego punktu oparcia na mapie swojego wędrowania po Palestynie, tym bardziej, gdy przestał nim być Nazaret – ale chodziło Mu również o takie domy, jak Piotra i synów Zebedeuszowych, aby one nie były narażone na prześladowanie.
 Pierwszy człowiek, który Go zobaczył na drodze już niedaleko miasta, stanął jak wryty, a potem odwrócił się i zaczął w popłochu uciekać. Za chwilę ujrzał kilka osób zbitych w małą gromadę, wśród których był i  pierwszy napotkany. Ten wskazywał na Niego ręką i coś gwałtownie tłumaczył. Domyślił się już wcześniej, o co chodzi. Po prostu potraktował Go jak ducha. Zresztą były i podstawy ku temu. Jego wygląd też przypominał bardziej upiora niż zwyczajnego człowieka. Niemniej, wyglądało na to, że wiadomości o tym, co się zdarzyło w Nazarecie, musiały dotrzeć i tutaj, ale – jak z tego wynika – w trochę innej wersji. Uznano Go za zabitego. Zaczął do nich wołać:
 – Witajcie!
 Tkwili wciąż niepewni, przyglądając Mu się podejrzliwie. Udawał, że tego nie dostrzega i gdy jeszcze bardziej się do nich zbliżył, zaczął się wypytywać, jak gdyby nigdy nic:
 – Co słychać w mieście? Nie było mnie kilka dni, to już jestem ciekawy, co nowego zaszło…
 Przerwali Mu lawiną pytań:
 – To Ty żyjesz?
 – Przecież ludzie nam donieśli, że Cię zrzucono w przepaść.
 – Dobrze o Tobie mówią, żeś cudotwórca, że Tobie nikt nic nie może zrobić, bo w Tobie są moce cudowne.
 Choć już mówili w miarę normalnie, wciąż jeszcze tliła w nich nuta niepewności, wciąż oddzielał ich od Niego mur strachu.
 Zobaczył w rękach jednego człowieka koszyk z podpłomykami.
 – Długa droga za mną. Zgłodniałem trochę. Możesz mnie poczęstować chlebem?
 – Proszę bardzo – tamten wyciągnął koszyk w Jego stronę.
 Wziął jeden, rozłamał i zaczął jeść, udając, że nie zwraca uwagi na to, z jaką ciekawością patrzyli na Niego. Prawie słyszał, jak myślą: „Skoro może jeść, to jest człowiekiem, a nie duchem”. Dopiero teraz opadły więzy bojaźni. Zaczęli już normalnie rozmawiać. Ruszyli w stronę miasta. Przybywało ludzi. Szli, biegli, wołali do Niego, pozdrawiali z radością. Wychodzili z domów. Nie spodziewał się, że Jego pojawienie się wywoła takie poruszenie. Pytaniom wciąż nie było końca:
 – Ale o co poszło? Co się stało? Czego chcieli od Ciebie?
 – Coś Ty im powiedział, że się tak wściekli? I to swoi?
 – Przeciwko swojemu rodakowi? Myśmy tu nie mogli tego zrozumieć.
 – Jak Ci się udało wydostać z ich rąk? Jak potrafiłeś się od nich uwolnić?
 Przysłuchiwał się temu zalewowi pytań, równocześnie obserwując to, co przed Nim się działo. Przed sobą zauważył miejscowego centuriona idącego środkiem drogi, omijanego jak zwykle – jako że to poganin – z daleka, na ile tylko szerokość ulicy na to pozwalała. Znał go z widzenia, słyszał o nim dużo dobrego, że ten Syryjczyk jest człowiekiem bardzo tolerancyjnym, szanującym zwyczaje Izraelitów. Ale teraz, wbrew temu, co o nim mówiono, szedł wprost na Niego i na tłumek, który Mu towarzyszył, zajmujący już całą szerokość ulicy. Za moment dojdzie do kolizji. Zatrzymał się, patrząc, co będzie dalej. Przystanęli również otaczający Go ludzie. Centurion szedł spokojnym, ciężkim krokiem, nie zbaczając ani na centymetr. Ci, do których się zbliżał, rozpryskiwali się jak wróble. Setnik jakby nie widział zamieszania, które wywołuje, szedł dalej wprost na Niego czy do Niego. Teraz już nie było wątpliwości.
 – On idzie do Ciebie, po Ciebie. Uciekaj – usłyszał za plecami czyjś głos.
 Z tego samego i On sam zdawał sobie sprawę. „Czyżby Herod Antypas nakazał mnie uwięzić? Ale za co? Czyżby chciał zyskać sympatię faryzeuszów albo saduceuszów?” . Teraz stał sam na środku drogi, czekając na setnika. Wszyscy odbiegli, aby nie zetknąć się z poganinem. „A więc przyszedłem z deszczu pod rynnę. Uratowałem się w Nazarecie, a pochwycą mnie w Kafarnaum. Ale za co?”. Choć wytłumaczenie nasuwało Mu się z łatwością: „W końcu nie potrzebuje nikomu niczego wyjaśniać. Uwięzi i koniec. Nawet pod prostym zarzutem wzniecania zamieszek. Zamieszki w Nazarecie były? Były. Kto winien, nie jest takie ważne. Mogę być winny i ja. Uciekać? A po co. Ucieknę teraz, a schwycą mnie za godzinę. Jak nie tu, to gdzie indziej. Chyba, że będę żył na pustyni. Ale nie po to przyszedłem, żeby siedzieć na pustyni. Jeżeli, Ojcze, tak chcesz, niech się dzieje wola Twoja. Jestem gotów zawsze ją wypełniać”. To wszystko przelatywało Mu przez głowę w tych kilkunastu sekundach, jakie dzieliły Go od momentu, gdy setnik stanął przed Nim. Już patrzył na jego usta, które ułożą się, by wypowiedzieć formułę aresztowania. Ale nie. Setnik powiedział:
 – Szukam Cię.
 „No, to odwleka się wyrok na mnie o jedno zdanie”.
 Obserwował, że już od chwili ludzie, którzy rozprysnęli się na widok poganina zbliżającego się do nich, teraz powracają. Ciekawość była silniejsza niż zakazy faryzeuszów: już otoczyli ich obu szerokim kręgiem, przysłuchując się z najwyższym zainteresowaniem ich rozmowie. Zresztą nie dziwiło Go to. Bo to, co mówił setnik, mogło zaskoczyć niejednego z nich:
 – Może się spytasz, po co Cię szukam. Otóż mam sługę, który od pewnego czasu leży sparaliżowany. I bardzo cierpi. W ostatnich dniach bardzo mu się pogorszyło. To już chyba jego ostatnie godziny.
 Teraz poczuł, jakby kamień spadł Mu z serca. A więc nie. To jeszcze nie uwięzienie. Jeszcze nie. „Boże, Ojcze mój, niech Ci będą za to dzięki”. A centurion mówił dalej:
 – Powiedziałem „sługa”. Bo też jest moim sługą. Ale naprawdę, to przyjaciel mój serdeczny, prawie syn. Toteż nie dziw się, że Cię szukam. I nie dziw się, że o uzdrowienie ja – poganin, Ciebie – Izraelitę proszę.
 Odkąd to usłyszał, rosła w Nim jak światło radość i wdzięczność do Boga Ojca za to, że ten człowiek przyszedł do Niego z tą prośbą. „Niech się wreszcie stanie, niech będzie przekroczony ten próg, granica pomiędzy Izraelem a poganami. Niech wreszcie dojdzie do wszystkich, że jesteś Ojcem zarówno jednych i drugich i nie ma różnicy pomiędzy nimi, i wszystkich kochasz jednako”. A Jego rozmówca ciągnął dalej:
 – Mówią o Tobie, że jesteś Mesjaszem. Nie znam się na tym zbytnio. Ale wiem, że jesteś człowiekiem mądrym i wielkiego serca, że jesteś człowiekiem Bożym. I wiem, żeś wielu ludzi cudownie uleczył. Również ludzi biednych. Chociaż ci są u was w pogardzie. Wiem też, że jeszcze dotąd nie uzdrowiłeś poganina. Ale przecież nauczasz, że Bóg Twój stworzył wszystkich. Więc uzdrów go, proszę.
 Mówił cały czas spokojnym głosem, jakby referował sytuację urzędów celnych, które miał pod swoją kontrolą. A równocześnie tak pełnym ufności, że to, o co prosi, zostanie mu spełnione.
 Słuchał tego, co setnik mówi, i myślał sobie, że nigdy dotąd nikt Go nie prosił w takiej formie i nigdy dotąd żadna prośba nie była bardziej przekonywająca, jak ta właśnie. Odpowiedział mu tonem podobnym do tego, w którym zwracał się do Niego setnik:
 – Przyjdę i uzdrowię go.
 I już nawet zrobił pierwszy krok, by ruszyć w drogę, ale setnik Go zatrzymał, mówiąc:
 – Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiony mój sługa.
 To była kolejna niespodzianka, która Go spotkała od tego człowieka. Nie bardzo wiedział, jak ma rozumieć tę odmowę. Czym była podyktowana. Czy wypływała z troski o to, by Go nie narażać na oskarżenia faryzeuszów, że wszedł do domu poganina, czy też z ogromnej prostoty. A on, jakby chciał wyjaśnić swoją odmowę, mówił dalej:
 – Bo ja sam, podlegając władzy, również mam poddanych mi żołnierzy. I kiedy mówię do jednego: Idź – to on odchodzi. A kiedy mówię drugiemu: Przyjdź – to przychodzi. A do sługi gdy mówię: Zrób to – on to zrobi.
 Było w tym na pewno coś z mentalności żołnierza, która dla Niego była obca, ale ponad nią wyrastała wiara tak ogromna, że nie można jej porównać z niczym, co dotąd napotkał. Był tym faktem wstrząśnięty: „Jak to być może, że ten poganin i w dodatku żołnierz może się zdobyć na taką bezgraniczną wiarę, jest w stanie przyjąć Ewangelię w całej jej głębi, a mnie traktuje jak człowieka zesłanego od Boga”. Spostrzegł, że nie tylko On jest zaskoczony tym, co mówi setnik. Otaczający Go ludzie również przysłuchiwali się temu z najwyższym zdumieniem. Zwierzył się im z tego, co Go tak uderzyło:
 – Naprawdę, u nikogo w Izraelu nie znalazłem tak wielkiej wiary. I mówię wam, że wielu przyjdzie ze wschodu i zachodu, aby zasiąść wspólnie z Abrahamem, Izaakiem i Jakubem w królestwie niebieskim, gdy tymczasem poddani królestwa zostaną wyrzuceni na zewnątrz, w ciemności.
 Setnik wciąż z prawie kamienną twarzą przysłuchiwał się temu, co o nim mówi. Zwrócił się więc do niego:
 – Idź i niech się stanie, jak uwierzyłeś.
 Patrzył, jak on tym samym spokojnym krokiem, jakim przyszedł, teraz odchodzi od Niego. Gdy nagle usłyszał skierowane do siebie pytanie:
 – Możesz mi coś wyjaśnić, bo nie bardzo dosłyszałem albo może nie bardzo zrozumiałem?
 To był jakiś faryzeusz, którego nie znał, a który cały czas był chyba świadkiem ich rozmowy. Teraz najwyraźniej przystępował do ataku:
 – Jak Ty to powiedziałeś, że kto to przyjdzie do królestwa niebieskiego? Ja usłyszałem: wielu ze wschodu i zachodu. Co to u Ciebie znaczy: wielu? Czy może – co nie daj Boże – wielu pogan? Czyś się nie pomylił? Czy może ja się pomyliłem i źle zrozumiałem?
 – Nie, tyś dobrze zrozumiał.
 – Czy ośmieliłbyś się to powtórzyć przed Sanhedrynem?
 – Tak.
 – I czy wiesz, co to oznacza? Śmierć. Bo może ktoś się zapomnieć i powiedzieć głupstwo, obrazić człowieka, może ktoś się unieść gniewem i uderzyć człowieka, może nawet zabić drugiego człowieka i to jest bardzo niedobrze.
 Słuchał, co mówi faryzeusz, ale równocześnie obserwował zachowanie się tłumu. Początkowo otaczający ich ludzie przysłuchiwali się temu, co mówił faryzeusz, ale ciekawość przemogła: ciekawość, czy sługa został uzdrowiony, czy nie. Najwyraźniej wciąż jeszcze trudno było im się pogodzić z tym, jak mógł dokonać cudu dla poganina. „A do tego cudu na odległość”. Najpierw poszczególne osoby a potem już całe grupki zaczęły iść w stronę domu centuriona. Faryzeusz nie przestawał mówić:
 – Ale czy jest większa zbrodnia niż jeżeli ktoś fałszywie naucza? Wprowadza w błąd ludzi? A Ty to robisz, twierdząc, że do nieba mogą wejść poganie. Czy to wszystko? Nie wszystko. Ty jeszcze twierdzisz, że prawdziwi Izraelici nie wejdą do królestwa niebieskiego.
 Ze spokojnego na pozór mówienia przeszedł prawie do krzyku:
 – I czy Ty się dziwisz, że chcieli Cię zabić w Nazarecie?! Ja się wcale nie dziwię! Czy ja Ci źle życzę? Tego nie powiedziałem. Ale powiem Ci co innego. Ja się dziwię, że Ciebie nie zabili. A do tego wygląda na to, żeś Ty uzdrowił poganinowi jego sługę. Ja przypuszczam, żeś Ty nie uzdrowił – żeś Ty go po prostu okłamał. A czy to trudno tak powiedzieć: „Stało się, jak uwierzyłeś”? Nietrudno. Bo zresztą, kto to widział albo kto to słyszał, żeby można było uzdrawiać na odległość. I powiem Ci, że dla Ciebie lepiej by było, żeby to było kłamstwo. Bo jeżeli się okaże, że Ty traktujesz na równi Izraelitów i pogan i uzdrawiasz również pogan, oj, to będzie dla Ciebie bardzo niedobrze. A teraz pójdę tam i na własne oczy się przekonam.

 W domu Piotra zastał tylko teściową, która przywitała Go jak przybysza z tamtego świata:
 – To myśmy Ciebie już rzewnymi łzami opłakali. Szymon wraz z Twoimi chłopcami udał się natychmiast – gdy tylko ta straszna wieść do nas dotarła – do Nazaretu, bo chciał Twoje ciało pogrzebać, ale niczego nie mógł się dowiedzieć. Niczego. Ani czy żyjesz, ani czy umarłeś. Matki Twojej nie zastał. Sąsiedzi powiedzieli, że opuściła dom na niewiadomy okres. Chciał odszukać Twoich przyjaciół, o których Ty sam tyle razy z czułością wspominałeś, i nic. Jakby zapadli się pod ziemię. Nikt się nie przyznawał, że przyjaźnił się z Tobą. Jakby trafili do innego miasta. Wrócili z niczym, z próżnymi rękami.
 Czekał z niecierpliwością na zakończenie relacji, chcąc jak najprędzej zobaczyć się z Piotrem, prawie że jej przerwał pytaniem:
 – A gdzie jest Szymon-Piotr
 – Jest przy łodziach. Pójdziesz do niego?
 – Tak.
 – Ale najpierw usiądź, zjedz coś, przecież jesteś z drogi.
 – chciałbym jego i pozostałych wreszcie spotkać po tak długim niewidzeniu. Chętnie zjem, gdy wrócę.
 Wyszedł z domu w stronę jeziora. Zobaczył ich daleko od brzegu, jak zarzucali sieci na połów. Warunki mieli znakomite. Trwała bezwietrzna pogoda. Tafla wody była gładka jak stół. Nie widzieli Go, zajęci swoją robotą. Chwilę przyglądał się ich pracy, ale potem nie wytrzymał i zawołał do nich:
 – Ahoj!
 Usłyszeli. Przerwali swoje zajęcie. Piotr przytknął dłoń do czoła, żeby zasłonić oczy przed słońcem, i rozglądał się po brzegu, szukając człowieka, który wołał. Andrzej pierwszy Go dostrzegł.
 – Jezus! – wykrzyknął.
 – Czyś ty zwariował? – zaprzeczył gwałtownie Piotr. – Gdzie?
 Słyszał głos Piotra, jakby ten stał w odległości zaledwie paru kroków.
 – Tam, popatrz, w cieniu drzewa – Andrzej pokazywał mu. – Nie, nie mylę się. Płyńmy.
 – Czekaj, nie widzę. To niemożliwe. Mylisz się. Pokaż, gdzie? – Piotr się denerwował.
 – Płyńmy, szkoda czasu.
 Głos niósł się po wodzie znakomicie.
 – Ahoj! – zawołał raz jeszcze.
 Teraz wreszcie Piotr Go zobaczył.
 – Ahoj! – odkrzyknął, wyrzucając ręce z radości w górę.
 I zaraz uczynił taki ruch, jakby chciał wskoczyć do wody, ale najwyraźniej połapał się, że prędzej będzie na brzegu łodzią. Natychmiast usiadł na ławeczce obok Andrzeja, który już siedział i czekał na niego, i zabrali się do wiosłowania.
 Wreszcie dobili do brzegu – dobijał Andrzej, bo Piotr nie wytrzymał, wskoczył do wody i ostatnie metry pokonał, płynąc i na koniec idąc przez wodę. Chlapał przy tym niemiłosiernie. Wpadli na Niego obaj zdyszani, rozpromienieni, szczęśliwi. Ściskali Go, aż trzeszczały kości.
 – Wiedziałem, że żyjesz. Byłem pewny, że Cię nie zabili. Za mądryś na to i za mocny, żeby Cię ktoś mógł pokonać – Piotr pomrukiwał.
 – Istotnie, Piotr wciąż tak mówił – Andrzej potwierdzał słowa brata. – Jak ja się cieszę, że Ci się nic nie stało.
 – Widać jeszcze na mnie nie przyszedł czas. Widać, że jeszcze nam trzeba popracować. No to co? Wolicie łowić ryby czy łowić ludzi dla królestwa niebieskiego?
 – Z Tobą nawet na koniec świata. A teraz, dokąd się wybierasz?
 – Będziemy powoli szli w stronę Jerozolimy, po drodze odwiedzając wsie i miasteczka, aby tam zajść na kilka dni przed Paschą. A gdzie reszta naszych chłopców?
 – Rozproszyli się. Ale się zbiorą, jak tylko się dowiedzą, że jesteś. Tu, gdzieś w pobliżu, powinni być Jakub i Janek, widziałem ich niedawno na jeziorze, ale już teraz ich nie widzę.
 – Chodźmy do ich domu.
 Jeszcze patrzył za nimi na jezioro, ale zobaczył ich na brzegu w grupie ludzi siedzących i naprawiających sieci. Jakub i Janek tkwili w wyciągniętej na brzeg łodzi. Nie zauważyli ich. Dopiero Piotr zawołał do nich:
 – Popatrzcie, kto do was przyszedł!
 Jakub wstał i zamarł jak żona Lota, za to Janek ze zwinnością wiewiórki zeskoczył z łodzi i już był w Jego objęciach, wrzeszcząc jak opętany:
 – A nie mówiłem?! A nie mówiłem?! To mi nie wierzyli! A na moje wyszło! Niech tata poświadczy – mówił w kierunku rybaka w bardziej niż średnim wieku.
 – Nasłuchaliśmy się a nasłuchali o Tobie – potwierdził stary Zebedeusz. – Już wiemy dobrze, że nie ma na świecie mądrzejszego, lepszego, świętszego niż Ty. Cieszę się, że znowu jesteś między nami i mam nadzieję, że odwiedzisz i nasz dom. Na pewno będzie równie gościnny jak Szymona. Jeśli macie chwilę czasu, to wejdźcie, proszę. Choćby na chwilę.
 – Przyjdę kiedyś z pewnością. A teraz mam do ciebie pytanie. Pozwolisz mu znowu iść ze mną?
 – A czy potrafiłbym go utrzymać? Zresztą, niech idzie, niech zmądrzeje, niech dojrzewa pod Twoją opieką. No, ale wiem, że i Jakub też o to samo poprosi.
 – Obejdziesz się w domu bez nich?
 – Roboty u nas dla każdego aż zadość. Ale na szczęście nie jestem sam. Mam dobrych najemników – tu wskazał na ludzi przy sieciach, przysłuchujących się pilnie tej rozmowie.
 – No, Janek, co ty na to, że twój ojciec się zgadza?
 – Tatuś kocha swojego synka – tu objął starego Zebedeusza za szyję i pocałował – i wie, co mu potrzeba. – A odskakując od ojca, powiedział: – Ale, Jezu, czy nie jestem Ci potrzebny, no powiedz, powiedz tacie, kto Ci tak ładnie śpiewa, kto dzieci zabawia i naucza. Jak byś się beze mnie mógł obyć? Jak?
 – A już nie mówisz, że kto by tak paplał – dorzucił Jakub. – Gdyby nie ty, panowałaby wśród uczniów Jezusa ponura cisza.
 – Żebyś wiedział! No, powiedz sam. Piotr milczy, bo mruk. Andrzej milczy, żeby nie przeszkadzać. Judasz milczy, bo zarozumiały. Juda Tadeusz powiedziałby niejedno, ale – jak to pasterz – mówić nie umie. Szymon Zelota też by mówił, ale nie ma co.
 – Janek, Janek, zastanów się, co ty pleciesz.
 Ale on był tak zapamiętały w tym, co mówił, że nawet nie usłyszał napomnień Jakuba.
 – Ty nie mówisz, boś ty taki milczący filozof. Bartłomiej mówi wtedy, gdy jest albo-albo, a tak na szczęście nie jest często. Filip nie mówi, tylko przeprasza, że żyje. A więc kto ma mówić? Ja ratuję sytuację. Powinniście mi być wdzięczni.
 – Jeszcze zapomniałeś: jest jeszcze Tomasz, który ma co do powiedzenia i mówi, tylko ty go nie dopuszczasz do głosu…
 – Tomasz jest wciąż jeszcze potłuczony i muszę go zastępować.
 – Jest jeszcze kuzyn naszego Mistrza, Kuba, który bardzo dużo wie, a nie mówi, bo by musiał wciąż cię krytykować.
 – A nieprawda, a nieprawda. No, powiedz, Jezu: „Bez ciebie, Janku, byłoby bardzo smutno”.
 – Ale szykują ci się, Janek, konkurenci – powiedział Andrzej.
 – Jacy znowu konkurenci?
 – Piotr mi mówił, że zgłosiło się do niego dwóch nowych chłopaków. Oni też chcą należeć do nas.
 – A skąd się wzięli
 – Oni już idą z nami od Kany Galilejskiej, ale dopiero teraz odważyli się prosić o to. Piotr obiecał przedstawić ich Jezusowi.
 – Nie boję się, nie boję się. Prawda, Jezu, nie muszę się bać?
 – Chciałbym – przerwał tę paplaninę Janka jego ojciec – żeby Ci było dobrze w naszym mieście, myślę, że już nigdy nie dojdzie do tych zajść, które miały miejsce.
 – Jair zapewne bardzo dokładnie zapowiedział ludziom, że nie wolno mnie prosić o uzdrowienia, wobec tego nie proszą. Dlatego jest spokój. Nie dziwię się temu. Jair ma duże poważanie wśród ludzi, a po drugie, dziś jestem, jutro mnie nie ma. Jair pozostanie. A ludzie chcą żyć. Nawet gdyby on odszedł, przyjdzie następca podobny do niego. Spodziewam się zresztą, że lada chwila tu przyjdzie, żeby mi zrobić wymówki z powodu uzdrowienia sługi centuriona.
 Zapanowało milczenie pełne jakiejś konsternacji. Spostrzegł, że jest coś nie tak, jak myślał. Zapytał wprost:
 – O co chodzi? Coś się wydarzyło pod moją nieobecność?
 – Córka Jaira ciężko zaniemogła – zamknął sprawę stary Zebedeusz.
 To było jedyne zdanie, jakie padło na ten temat. Nie trzeba było żadnych więcej komentarzy.
 Wkrótce zjawili się: wójt i jego zastępca, znani saduceusze, żeby wyrazić swoją wdzięczność za to, że zechciał przychylić się do prośby centuriona.
 – To bardzo porządny człowiek ten nasz centurion. On pomógł nam przy budowie synagogi, łaźni i chederu. Ja bym nawet powiedział, że jemu to się należało, żebyś mu zrobił tę przysługę.
 – I Ty się wcale nie przejmuj tymi głupimi faryzeuszami – dodał zastępca wójta – że robią Ci awanturę. Oni dotąd robią awanturę, dopóki na nich samych jakie nieszczęście nie padnie – tu już wyraźnie nawiązywał do Jaira i jego córki.

 W ciągu następnych dni dowiedział się od Piotra, że to jest jedyne dziecko Jaira, ukochana, dwunastoletnia córka. Wyobrażał sobie rozdarcie, w jakim tkwił ten człowiek. Jair z pewnością wiedział, że On – Jezus z Nazaretu – przyszedł właśnie do miasta. Ale przecież również wiedział, że wszyscy mieszkańcy pamiętają zajście sprzed paru dni i jego zachowanie się. Jak musiał cierpieć, patrząc na umierającą córkę, będąc świadomy, że ratunek jest tuż obok: na wyciągnięcie ręki. Czy zdobędzie się na tyle pokory i odwagi, by przyjść i poprosić o uzdrowienie córki? „Ale, po pierwsze: czy jest w nim tyle wiary, że ja mogę jego córkę uleczyć, że ja to czynię mocą Bożą, a nie siłami szatańskimi? Czy potrafi mi aż tak zawierzyć? Czy stać go na to po tym wszystkim, co mi powiedział, jak mi naubliżał”.
 – On by może i poprosił, ale wie, co to znaczy.
 – A mianowicie?
 – Jeśli poprosi Ciebie o uzdrowienie, niezależnie od tego czy spełnisz tę prośbę, czy Ci się uda uzdrowić, on będzie musiał odejść ze stanowiska przełożonego synagogi. A to jest bardzo dobre stanowisko. Ludzie w Kafarnaum są bogaci i ofiarni.
 Miał powód, aby przebywać w Kafarnaum – czekał na swoich uczniów. Przychodzili pojedynczo i po paru radośni, szczęśliwi, gotowi do pracy apostolskiej. Cieszył się nimi – każdemu z nich poświęcał tyle czasu, ile tylko chcieli. Słuchał ich opowiadań, sam zadawał pytania, dziwił się, współczuł, martwił się, dawał rady, ostrzeżenia, opowiadał sam – i czekał na Jaira.
 – Ale Jair wie, że gdy Ciebie poprosi o pomoc, pozostanie mu jedno, najlepsze wyjście: może do nas dołączyć jako Twój uczeń – oświadczył Szymon-Piotr, uśmiechając się pobłażliwie. – Albo ryby łowić; oczywiście u mnie – uzupełnił.

 Któregoś dnia rano przyszedł młody żołnierz. Stanął przed Nim – ogromne chłopisko.
 – Ty jesteś Jezus z Nazaretu?
 – Tak.
 – Ty mnie uzdrowiłeś. Dziękuję Ci – i runął Mu do nóg.
 Gdy już go dźwignął i usiedli przed domem, zaczął Mu się tłumaczyć:
 – Przepraszam, że dopiero teraz pojawiłem się u Ciebie, ale musiałem powrócić do pełnej sprawności.
 Tak było już w innych wypadkach – powtórzyło się to i tym razem – że ludzie przez Niego uzdrowieni traktowali Go jak kogoś najbliższego, jakby Go znali od lat, od dzieciństwa prawie. Jakby już odtąd byli związani z Nim na całe swoje dalsze życie – jakby należeli do Niego. Tak było i w tym wypadku. Chłopiec traktował Go jak kogoś najbliższego.
 – Przyjdź do nas, proszę. Chciałbym, żebyś poznał nasz dom.
 – To jest twój dom rodzinny?
 – Teraz już prawie tak. Moi rodzice zginęli w czasie wojny. Nade mną zlitował się setnik i przygarnął mnie. To miało miejsce przed ponad dziesięciu laty.
 – A ten paraliż?
 – To w potyczce. Przeciwnik rzucił mną o ziemię. Źle upadłem. Kiedy mógłbyś do mnie przyjść?
 – Zapraszasz mnie, choć jestem Żydem?
 – Myślę, że jeżeli Ty odważyłeś się uzdrowić mnie, poganina, to czymże jest dla Ciebie wejście do mojego domu. To zresztą wytłumaczyłem centurionowi.
 – Kiedy chcesz, żebym przyszedł?
 – Gdy tylko zechcesz. Choćby teraz.
 – Czy zastaniemy go?
 – Tak, codziennie z rana jest obecny przy ćwiczeniach żołnierskich, które odbywają się na placu. Mniej więcej do jedenastej. Po południu, gdy upał minie, również. Chyba że jest jakiś wymarsz.
 – No to chodźmy.
 – Nie będziesz się krępował ze mną iść przez miasteczko?
 – Sam powiedziałeś, że jeżeli nie bałem się ciebie uzdrowić… – zaśmiał się w odpowiedzi.
 – No, to mnie przyłapałeś.
 – Mogę Ci towarzyszyć? – spytał Piotr, który cały czas był obecny przy tej rozmowie.
 – Ależ oczywiście.
 – A ja mogę? – dołączył się Szymek.
 – Możesz.
 I poszli.
 Dom centuriona znajdował się w „getcie rzymskim”, jak to przekornie nazywali ludzie w Kafarnaum. Oprócz dużego domostwa centuriona stały tu również koszary dla żołnierzy. Całość tworząca czworobok, wewnątrz którego znajdował się plac ćwiczeń, przypominała twierdzę łatwą do obrony. Obiekt otoczony był jeszcze dodatkowo palisadą z wielką bramą wjazdową, przy której stała straż.
 Na placu wojskowym, wysypanym grubym żwirem, który zapobiegał powstawaniu kurzu, sporo się działo. Trudno Mu było na pierwszy rzut oka zorientować się, co to były za ćwiczenia. W słońcu pobłyskiwały metalowe okucia hełmów, naramienników, pancerzy chroniących piersi, pasów, mieczy, dzid. Wreszcie ujrzał centuriona. Siedział na ławce przed domem, w cieniu, jaki dawał okap dachu, i przyglądał się ćwiczeniom prowadzonym przez podoficerów. Podniósł się, gdy tylko ich spostrzegł. Przywitał Go słowami:
 – Dziękuję za przyjście. A przede wszystkim, oczywiście, dziękuję Ci za to, żeś go uzdrowił. Wybierałem się z nim do Ciebie, ale jak widzę, on namówił Cię na przyjście do nas. Wejdziemy od razu do domu czy jeszcze chwilę tu posiedzimy?
 – Chętnie przyjrzymy się temu, co tutaj się dzieje – uprzedził Jego odpowiedź Szymek.
 – A i warto się temu przyglądnąć.
 Usiedli więc na ławce i chwilę trwali w milczeniu, wpatrując się pilnie w to, co się działo przed ich oczami. W końcu centurion zaczął objaśniać im, jako ludziom niemającym pojęcia, o co chodzi w tych ćwiczeniach i czemu służą te poczynania:
 – Oddział, mówiąc obrazowo, to twierdza poruszająca się, blok zamknięty tarczami, zwarty, ale i ruchliwy, mogący błyskawicznie zmieniać kierunek i atakować, względnie bronić się w rozmaity sposób.
 – Na przykład? – spytał prowokacyjnie Szymek.
 Centurion powiedział coś w obcym języku do siedzącego obok oficera. Ten wstał i poszedł w kierunku żołnierzy.
 – Żołnierze – dodał centurion, jakby tłumacząc się – to ludzie z całego imperium: Syryjczycy, Gallowie, Trakowie, Samarytanie. Nie umieją po łacinie. Niektórzy, gdy dłużej tu stacjonują, znają parę słów po aramejsku. Tylko rozkazy są po łacinie.
 A tymczasem na placu rozpoczęła się groźna parada. Oddział zbił się w regularny kwadrat otoczony tarczami, stanął. Z drugiego szeregu ukazały się, pomiędzy głowami żołnierzy pierwszego szeregu, łuki. Padły strzały. Dopiero teraz zauważył, że na palisadzie zrobiona jest długa krecha biegnąca na wysokości człowieka, od jednego końca do drugiego. Strzały utkwiły prawie idealnie w narysowanym pasie. Padł następny rozkaz. Oddział ruszył krokiem marszowym. Kolejny rozkaz – strzały padły wzdłuż kreski. Już nie tak idealnie, ale prawie. Usłyszał słowa podziwu, jakie wyszeptywał Szymek:
 – Znakomite, znakomite.
 Kolejny rozkaz – oddział zaczął biec. Strzały już trochę rozrzucone, ale przecież w pobliżu kreski. Nie wiadomo, co bardziej podziwiać – czy widok zwartego kwadratu albo raczej graniastosłupa poruszającego się z dowolną szybkością, czy celność strzałów.
 – A teraz zobaczycie to samo, ale z atakiem oszczepów – powiedział ich gospodarz.
 Blok żołnierzy tkwił nieruchomo na środku placu, ale zza pierwszego szeregu pojawiły się włócznie. Na wydany rozkaz poszybowały w palisadę. Uderzyły prawie wszystkie w namalowaną krechę. Z kolei oddział ruszył krokiem marszowym, gdy padł następny rozkaz, zobaczył lecące w stronę palisady włócznie, które trafiały w samą krechę albo w jej pobliże.
 – Ale chyba najgorszym wrogiem piechoty jest uzbrojona konnica – zauważył Szymek.
 – Tak, ale na nich mamy też swój sposób. Najpierw są nim oczywiście łuki, ale potem włócznie, dzidy, oszczepy – to różne nazwy tej samej broni. Rozmaite są długości i rozmaity materiał. Mogą być lekkie drewniane, a mogą być ciężkie, metalowe. Rozmaite też mają zastosowanie. Zaraz wam pokażę.
 Nagle oddział zatrzymał się, pierwszy rząd ukląkł i wystawił ciężkie włócznie pod kątem 45 stopni, wbijając ich końce w ziemię. Podobnie uczynił i drugi rząd, trzeci, aż do ostatniego.
 – To nazywamy jeżem – uśmiechnął się centurion. – To jest nasz ostateczny sposób na jeźdźców, którzy po strzałach z łuków i po rzuconych oszczepach potrafią do nas dobrnąć.
 Myślał sobie, że to wszystko, co się rozgrywało przed Jego oczami – uporządkowane, celowe, sensowne, mieniące się kolorami – mogłoby być nawet urzekające, gdyby nie krok dalej. Gdyby nie trzeba było sobie wyobrazić, że te świszczące strzały przecinające powietrze, lecące łagodnym łukiem oszczepy nie będą wbijały się w palisadę, ale w ciała ludzkie, że te ustawione pod kątem ciężkie dzidy będą rozrywały brzuchy końskie wśród kwiku i rzężenia. Wstrząsnął się.
 Tymczasem centurion tłumaczył, nie zwracając uwagi na to, jakie wrażenie te ćwiczenia uczyniły na Nim:
 – Zresztą włócznie są nie tylko do rzucania lub do nabijania koni na rożen. To znakomita broń do walki wręcz. W tym wypadku najlepsza jest dzida, lekka i krótka. Jak powiedziałem, w naszych szeregach są ludzie z całego świata. Wszystkie narody wchodzące w skład Imperium Romanum mają obowiązek dostarczać żołnierzy. Nie ma tylko Żydów. Dla was uczyniono wyjątek, ażebyście nie musieli naruszać waszych przepisów, które zakazują wam kontaktów z poganami. Możecie być Rzymowi wdzięczni, że tak jest. Niemniej, czy wy sobie zdajecie sprawę, że to ma i drugą stronę?
 – O czym myślisz? – spytał Piotr.
 – O tym, że wy, marzący wciąż o państwie żydowskim, nie macie żołnierzy żydowskich, a jak można mieć armię, nie mając wyszkolonych żołnierzy. Armia to cała ogromna wiedza, najpierw czysto teoretyczna, dotycząca choćby taktyki prowadzenia wojny, prowadzenia bitwy, a po drugie tego, co tu widzicie w tej chwili. Trzeba mieć wyszkolonych żołnierzy, wyszkolonych podoficerów, wyszkolonych oficerów, wyszkolonych wodzów. Czy wy sobie zdajecie sprawę, że my te ćwiczenia, te i tym podobne, wykonujemy codziennie, wciąż je doskonaląc. Kto się z nami może zmierzyć? Ten, kto będzie robił  podobnie, kto codziennie będzie tak ćwiczył, jak my to robimy.
 – Nie boicie się partyzantki? – spytał Piotr.
 – My partyzantki w ogóle nie bierzemy poważnie jako przeciwnika. To jest dla nas śmieszna zabawa fanatyków.
 Wszystko, co mówił, było adresowane niewątpliwie do Szymka. „Skąd centurion wie, jaka jest przeszłość Szymka?” – pomyślał.
 Wciąż stawiał sobie pytanie, jak długo Szymek to wytrzyma. Aż się okazało, że już dłużej nie wytrzyma. Wstał z ławy.
 – Mogę spróbować? – z pytaniem zwrócił się do centuriona.
 Powiedział to przez zęby, jak zawsze gdy go coś albo ktoś maksymalnie zdenerwował. I, nie czekając na zezwolenie, podszedł do rzędu oszczepów opartych o mur.
 Zrozumiał, o co chodzi: trafić w krechę na palisadzie. Szymek wziął pierwszy lepszy. Wyważył go w rękach.
 Centurion nawet nie drgnął, tylko głowę wtulił bardziej w ramiona, ale siedzący obok oficerowie poderwali się na równe nogi, gotowi rzucić się na Szymka. Poderwał się i Piotr. Oficerowie zawahali się, zerknęli niepewnie na swego dowódcę. Ale on podniósł dłoń gestem przyzwolenia.
 Zachowanie się oficerów zwróciło uwagę żołnierzy na placu. Momentalnie zorientowali się, co się stało. Broń bojowa w rękach Żyda. Bał się, czy Szymek zdąży zrobić to, co zamierzył. Czy mu nie odbiorą oszczepu. Odległość Szymka od palisady była przynajmniej o połowę większa niż ta, z której rzucali żołnierze. Po to, żeby osiągnąć cel, potrzeba było rozbiegu. No, a poza tym, trzeba było trafić w krechę. Szymek zamachnął się długim wychyleniem całego ciała do tyłu i rzucił tak lekko, jakby bez wysiłku. Oszczep poszybował łagodną parabolą i rąbnął w palisadę, dokładnie w krechę. Tego Szymek nie widział, bo gdy tylko oszczep wypuścił z ręki, odwrócił się i zajął swoje miejsce na ławce. Zrobiła się cisza tak wśród żołnierzy, jak wśród oficerów stojących pod ścianą budynku. Dopiero po chwili któryś z nich mruknął:
 – Mistrzowski rzut.
 Ale czekali wszyscy na to, jak się zachowa dowódca. Przestępstwo było przestępstwem, chociaż popełnione przez gościa.
 Centurion dźwignął się z ławki i polecił oficerom:
 – Żołnierze do łaźni, potem do refektorium. – A zwracając się do swoich gości, powiedział spokojnie, jakby nic się nie wydarzyło: – A my chodźmy na chwilę do mnie, potem, jeśli pozwolisz, zjemy posiłek z żołnierzami.
 Poprowadził ich do swojej izby. Obszerna, ale urządzona po spartańsku. W pustym wnętrzu jedynym obiektem, który skupiał uwagę, była mapa-niemapa imperium rzymskiego. Na całej wielkiej ścianie nasmarowany węglem drzewnym niezgrabny kształt Europy, północnej Afryki, Małej Azji z napisami nazw poszczególnych krajów naniesionymi na rysunek. A więc pod sufitem – na północy: widniała Brytania, przy drzwiach – na zachodzie: Hiszpania, nad podłogą – na południu: Egipt, koło okna – na wschodzie: Mała Azja, a za nią niezmierzone obszary określone na tej mapie słowem: Azja. Oczy wszystkich mimo woli utkwiły w tej mapie. Zauważył to centurion:
 – Przyznacie, że imperium jest to fenomen na miarę historii świata. Nie było dotąd tak wielkiego organizmu państwowego, trwającego tak długo, w którego skład wchodzą tak różne narody. I nie jesteśmy państwem, które utrzymuje się dzięki sile wojska.
 – A jak sądzisz, co trzyma tego kolosa, jeżeli nie wojsko? – spytał lekko drwiącym głosem Piotr.
 – To, co trzyma tego kolosa, to prawo. Nie tylko „trzyma”. Dzięki prawu zaistniała cywilizacja: wyższy stopień bytowania jednostek i narodów w oparciu o zasadę sprawiedliwości. Wejście w skład Imperium Romanum jest marzeniem wielu barbarzyńskich narodów.
 Z łaźni dobiegały okrzyki i śmiechy kąpiących się żołnierzy. Jeszcze chyba komentowali rzut Szymka, bo usłyszał: „A ty dorzuciłbyś tak jak on?”
 – Dzięki prawu trwa pax romana – pokój rzymski. Narody, które należą do imperium, mogą się swobodnie rozwijać. Pomagamy im w tym procesie. Nie gwałcimy ich zwyczajów, nie niszczymy ich kultury. Mają wszelakie swobody, łącznie z religijną.
 – A my byśmy chcieli, żebyście nas przestali uszczęśliwiać – powiedział Piotr.
 – To ty tak mówisz. Ale przecież przed niespełna stu laty wasi dwaj synowie królewscy, Hirkan II i Arystobul II, walczący o prawo do sukcesji poprosili Pompejusza o mediację.
 – O mediację. A wyście tu zostali.
 – Żebyście się nawzajem nie wyrżnęli. I musisz przyznać, że Herod Wielki, ich następca, otrzymał władzę królewską wraz z wszystkim, co do tego należy, a więc i z wojskiem.
 – Ale gdy mordował swoich synów i żonę, niewinnych obywateli, to wyście nie zareagowali.
 – Gdybyśmy go usunęli, to wrzask szedłby pod niebiosy, że nie respektujemy godności królów. Ale respektowaliśmy testament Heroda Wielkiego. Jego syn Archelaus na początku otrzymał władzę etnarchy nad Judeą i Samarią.
 – I skazaliście go na wygnanie do Galilei.
 – Nie, nie, poczekaj. Dopiero wtedy, gdy zaczął się szarogęsić i popełniał wszelakie samowole, łącznie z morderstwami. Dopiero wtedy, gdy wasi ludzie wysłali prośbę do cesarza, by zabrał Archelausa i wprowadził rzymską władzę.
 – A wyście prędko to życzenie spełnili.
 – I w ten sposób został wprowadzony namiestnik cesarski nad Judeą i Samarią. Piątym z kolei jest obecny: Piłat.
 – Skoro was tak kochają Izraelici, jak mówisz, to po co tu tyle waszego wojska.
 – Wojsk naszych jest niewiele: pięć kohort od pięciuset do sześciuset ludzi. Żeby nie drażnić was swoim widokiem, namiestnicy rezydują nie w Jerozolimie, a w Cezarei. I trzeba przyznać, w Palestynie panuje spokój.
 – Tylko od czasu do czasu przybija się do krzyża kilku lub kilkudziesięciu zelotów albo innych buntowników – powiedział złośliwie Szymek.
 Wszedł adiutant:
 – Żołnierze w refektorium. Obiad na stole.
 Centurion, zwracając się do swoich gości, powiedział:
 – Nie dajmy ludziom czekać. A i nam się należy jakiś posiłek.
 Refektorium była to sala podłużna, przestronna, jasna, ze stołem ustawionym w podkowę, na którym były już przygotowane półmiski z dymiącymi potrawami. Na ławach przy dwu dłuższych skrzydłach stołu siedzieli żołnierze. Teraz, na widok swojego dowódcy, podnieśli się i stanęli na baczność. Goście zajęli miejsce u czoła podkowy, obok centuriona. Gospodarz wskazał po swojej prawicy miejsce dla Niego:
 – Tyś tu, Jezu, dziś najważniejszy.
 Padł rozkaz:
 – Do modlitwy.
 Jeden z żołnierzy wzniósł ręce w górę i odmówił krótką modlitwę błogosławiącą Boga za dar pożywienia. Po zakończeniu centurion życzył wszystkim smacznego posiłku, usiedli i przystąpili do jedzenia. Gospodarz tytułem wyjaśnienia powiedział:
 – Modlitwę odmawia codziennie coraz to inny żołnierz. My jesteśmy religijni. I wierzymy w Boga.
 – W bogów – poprawił go niegrzecznie Szymek.
 Centurion nie zwrócił uwagi na tę złośliwość.
 – Już dość długo żyję na tym świecie i dużo myślałem na te tematy. Cały nasz rok jest nasycony Bogiem, którego my – naród rolników, czcimy zwłaszcza w przyrodzie i rodzinie. Pierwszy miesiąc w roku, marzec, to miesiąc boga Marsa, boga rozwoju roślinności, a potem i wojny. Kwiecień to miesiąc kiełkującej roślinności. Maj – wzrostu roślinności i bydła. Czerwiec – rodziny. Lipiec – lasów i jezior. Grudzień – nasion i zmarłych. Styczeń – obejmowania władzy przez konsulów. Luty – jako ostatni miesiąc w roku – oczyszczenia i ekspiacji.
 Przy stole wśród żołnierzy panowała swobodna atmosfera. Coraz wybuchały kaskady śmiechu, czasem przygaszanego przez kolegów bardziej zwracających uwagę na obecność gości.
 Centurion mówił dalej:
 – Dla mnie jest wciąż jeden i ten sam Bóg. Ludzie ze słabości swojego umysłu czy z potrzeby swojego nadwrażliwego serca nazywają Go rozmaicie i tworzą Jego wizerunki i mity. A On, ten sam, jest wszędzie, we wszystkim, co się nazywa: przyroda, człowiek, społeczeństwo.
 – A dla ciebie? Gdzie jest dla ciebie najbardziej obecny? – dopytywał się Piotr.
 – Dla mnie w prawie, w porządku społecznym, w przestrzeganiu sprawiedliwości.
 Przy stole uciszyło się. Jeden z żołnierzy trzymał rękę w górze, prosząc o głos. Centurion przyzwolił.
 – Chciałem zadać jedno pytanie. Dlaczego Mistrz z Nazaretu uzdrowił swojego wroga?
 Piotr podjął się odpowiedzi:
 – Jezus głosi zbawienie wszystkim, którzy chcą żyć w miłości – którzy kochają nawet swoich wrogów. To głosi i tak postępuje.
 – A co robi ten zelota w Jego towarzystwie?
 – Chodzi wam o obecnego tu Szymona. To nie jest zelota. To jest były zelota. Teraz on przyjął naukę swojego Mistrza.
 Pytający usiadł. Naraz chwiejnym ruchem powstał drugi żołnierz i nie prosząc o zezwolenie, zapytał głosem zdradzającym, że jest pod wpływem alkoholu:
 – A czy wasz Mistrz zdaje sobie sprawę, że może się tak złożyć, że adiutant centuriona – ten, którego uzdrowił – będzie Go kiedyś przybijał do krzyża, a tu obecny centurion będzie nadzorował tę egzekucję?
 Zaskoczenie było całkowite. Wszyscy słuchający byli zaszokowani.
 – Nie bierzesz takiej ewentualności pod uwagę? – pytający stał tak jeszcze moment, a potem, uśmiechając się głupkowato, usiadł.
 Cisza jeszcze bardziej pogłębiła się. Tylko spokojny zawsze centurion, słuchający wypowiedzi żołnierza – wedle swojego zwyczaju – z głową wciśniętą między barki, podniósł energicznie głowę.
 – Satis – warknął, co zabrzmiało jak uderzenie biczem, i machnął ręką. Dźwignął się od stołu, wskazując tym samym, że i inni powinni to samo zrobić.
 Wstał wobec tego ze swoimi chłopcami i poszedł za centurionem, który już po paru krokach powrócił do równowagi i skwitował całe to zajście, to wyjaśniając, to przepraszając:
 – Wypił za dużo i plótł głupoty. Wejdźmy jeszcze na chwilę do mnie.
 Gdy zasiedli znowu przy stole, a żołnierz-adiutant przyniósł kubki i dzban z winem, centurion, nawiązując do swoich własnych myśli, powiedział:
 – Na tym odludziu, w codziennym jednostajnym kieracie, pociechą moją i źródłem rozmyślań są księgi. Włożyłem w nie większość mojego żołdu. Ale nie żałuję. Robię sobie notatki, wypisy. Nie wiem, na ile macie kontakt z naszymi rzymskimi filozofami i poetami, dlatego, jak pozwolicie, chętnie przeczytam wam choćby parę zdań z tego, co napisał Wergiliusz. Dla mnie jest on źródłem inspiracji. To już autor starszego pokolenia – zmarł przed pięćdziesięciu laty. Oczywiście, są nowsi. Mam ich również. Dla mnie Wergiliusz to nie tylko klasyk gdy chodzi o piękno języka, to coś więcej niż poeta – to mędrzec. Oczywiście, jego największe dzieło to Eneida, zresztą będąca pod wyraźnym wpływem Odysei i Iliady Homera. Ale ma w swojej twórczości mniejsze utwory. Ma serię Bukolik, czyli Eklogi pisane heksametrem. Jest ich dziesięć. Opisują życie wieśniaków. Wyjątek stanowi Ekloga czwarta. Otóż kiedyś, wczytując się w jego utwory, natrafiłem na fragment bardzo zastanawiający, którego nie byłem w stanie zrozumieć wiele lat, a uważam, że Ty mi go wyjaśniłeś.
 – Przecież Jezus nie zajmuje się rolnictwem – zażartował Szymek.
 – Ale ta ekloga stanowi wyjątek. Jest swoistym proroctwem na temat nowego świata, nowego porządku, który ma na świecie zapanować. Żeby się nie rozwodzić, najlepiej ją przeczytam. – Zaklaskał w dłonie. Wszedł adiutant. – Podaj mi Wergiliusza. Księgę Bukolików.
 Gdy ten wyszedł, centurion dodał tytułem wyjaśnienia:
 – Nauczyłem go łaciny i już razem czytamy rzymskich pisarzy. Nie wiem, co z niego jeszcze będzie, ale to cichy, mądry chłopak.
 Wszedł adiutant z rulonem rękopisu.
 – Znajdź mi czwartą.
 Gdy otrzymał rozwinięty tekst, zaczął czytać:
 – „Oto na nowo się wieków odradza wielki porządek.
    Już Dziewica powraca, powraca królestwo Saturna.
    Nowy Potomek z niebios wysokich na padół zstępuje.
    Ty jedynie Dziecięciu, co rodzi się – aby żelazne
    Znikło plemię, a złote na całym świecie rozbłysło –
    Sprzyjaj”.
I potem następuje opis nowego świata, który pod Jego władzą zacznie nowe, inne życie. O, na przykład:
    „Znikną pod twoją wodzą, jeżeli zostały, występków
    naszych ślady i świat od wiecznej trwogi uwolnią”.
I dalej:
    „Patrz, jak wszystko dokoła z przyszłego się wieku raduje.
    Obyż mi życia tak długo ostatnie ciągnęły się lata,
    Oby i ducha starczyło – bym zdążył wysławić twe czyny”.
A więc jemu się nie udało, umarł jakieś trzynaście lat przed Twoim urodzeniem. Jedno jest pewne, że świat tęskni za życiem, gdzie nie będzie przemocy ani nienawiści. Ja dotąd myślałem, że spełnić to może prawo. Ale czegoś mi nie dostawało. Tyś wypełnił ten hiatus, a nazywa się on miłość. Gdyby Rzym połączył się z Tobą, to nastałby ten nowy świat, o którym marzył Wergiliusz. Powstałby w granicach imperium nowy porządek, w którym człowiek byłby człowiekowi bratem, do czego Ty wciąż nawołujesz.
 Na dziedzińcu przed oknami trwał przytłumiony szum głosów zgromadzonych tam żołnierzy. Nie było nic z poprzednich okrzyków i głośnych śmiechów. Centurion mówił dalej:
 – Szkoda, że już chyba Cię nie zobaczę. Wzywali mnie do Cezarei. Od Piłata dostałem rozkaz przeniesienia. Idę do Jerozolimy. Podobno potrzebują wzmocnienia kontyngentu piechoty. Szkoda mi Kafarnaum. Dużo lat tu spędziłem. Wcale mi się Jerozolima nie uśmiecha. No, ale służba nie drużba. Jedyna pociecha to ta, że chłopiec trochę świata zobaczy, pozna interesujących ludzi. Może się jeszcze kiedy spotkamy w Jerozolimie. Przecież będziesz przychodził na Święta do świątyni.
 Gdy wyszli od centuriona, zauważyli w pewnej odległości najwyraźniej czekającą na nich grupę ludzi, którym przewodził znany już Mu faryzeusz. Gdy tylko się do nich zbliżyli, rozpętała się natychmiast istna burza: wygrażanie pięściami, gwizdy, plucie, wyzwiska i przekleństwa.
 – Zdrajcy Izraela! Za miskę strawy duszę oddali!
 – Z poganami, z nieobrzezanymi kumają się, z wrogami naszego narodu!
 – Jeśli myślisz, że oni pomogą Ci w szerzeniu Twoich bredni, to się grubo mylisz!
 Jakaś kobieta podbiegła do Niego i, wygrażając Mu pięścią przed twarzą, wrzeszczała:
 – Ojciec Twój w grobie się przewraca! Lepiej by było, żeby Cię matka jako dziecko udusiła!
 Widział, że Szymek ledwo wytrzymuje, zaciska zęby, aż mu żuchwy bieleją.
 – Jak widać na obrazku, nie tak łatwo jest wszystkim dogodzić – Piotr usiłował to w żart obrócić.
 Wrzaski nie ustawały:
 – Teraz dopiero się pokazało, kim jesteś i jakie masz zamiary!
 – Idźcie przynajmniej do synagogi się oczyścić i Boga przepraszać za wasze cudzołóstwo przeciwko narodowi naszemu!
 Był przekonany, że pomocnik Jaira będzie Mu częściej organizował podobne niespodzianki jak ta ostatnia. Czyżby Jair miał na to wpływ? Nie był tego pewny; niemniej jedno było faktem, że – jak plotki niosły – stan zdrowia jego córki pogarszał się gwałtownie.
 Czekał na Jaira każdego dnia od rana do wieczora, modlił się dzień za dniem o niego, żeby uwierzył w Boga, który jest miłością, który nie mści się na jego dziecku za jakiekolwiek grzechy, ale jest wciąż nad każdym człowiekiem nachylony z czułością matki, z troską ojca. Nasuwały Mu się pytania: czy on potrafi przeskoczyć stereotypy Boga okrutnego, Boga mszczącego się za niewierność aż do siódmego pokolenia, w których się wychował, a które zostały w nim utrwalone przez jego wieloletnią pracę na stanowisku przełożonego synagogi. Czy zdobędzie się na to, by przyznać rację Jemu: biednemu rzemieślnikowi z Nazaretu, którego sponiewierał, zwymyślał, wyrzucił, na którego donosił, a może nawet współdziałał w zamachu na Jego życie zorganizowanym w Nazarecie. „Przecież chyba się domyśla, że wszystko to jakoś do mnie doszło. Czy się odważy przyjść, aby mnie prosić o cokolwiek?”. Pytania te dręczyły Go, nie dawały spokoju.
 – Coś Ty taki wciąż zamyślony? Myślisz wciąż o nim? – spytał Go kiedyś Szymon-Piotr.
 Skinął głową:
 – Czy można nie myśleć?
 – Może jego córka wyzdrowieje i sprawa się sama rozwiąże.

 W któryś kolejny wieczór, gdy siedział w domu Piotra, rozmawiając z uczniami, ktoś powiedział do Niego półgłosem:
 – Jair przyszedł.
 Odwrócił się. W drzwiach stał przełożony synagogi. Blady, postarzały, z wytrzeszczem oczu, z których emanowała rozpacz i determinacja człowieka, który stracił wszystko. Nie spuszczając go z oczu, zerwał się od stołu, podszedł do niego.
 – Chciałem ratować siebie, a straciłem córkę – powiedział Jair beznamiętnie, jakby Mu donosił rzecz zupełnie nieważną. Choć nie musiał nic mówić. Wszystko było jasne. Każde słowo było zbędne. Ale on mówił, tak jakby musiał mówić:
 – Już nie żyje. Czekałem do ostatka. Nie wierzyłem w jej śmierć. Nie dopuszczałem tego do siebie, że to się może stać. Przecież była czysta jak łza, jak kryształ górski. Tak dobra i oddana nam, tak pracowita, chociaż pracować nie musiała. A więc za co miałaby spotkać ją śmierć? Nie miał Bóg powodu, żeby ją tak ukarać. A przecież uderzył ją. A więc za co? Za grzechy jej przodków? Ja nie mam niczyjej krwi na swoich rękach. Znam przeszłość moich ojców i praojców. Nie byli zbrodniarzami, złodziejami, krzywoprzysiężcami. Nie było na ich karcie grzechów, za które Bóg mógłby szukać zemsty na moim dziecku. Prosiłem Go nawet o to, jeśli ma mścić się za grzechy przodków, niech mnie ukarze śmiercią, a oszczędzi moją córkę. I nie przyjął tej prośby.
 Przerwał. Jakby przed przeszkodą, którą przebrnąć mu najtrudniej.
 Stał cierpliwie, wyczekując na decydujące słowo z ust Jaira. Nie chciał tej ciszy zakłócić. Nie tylko On na nie czekał, ale i wszyscy zebrani w izbie – mimowolni uczestnicy tej rozmowy.
 – Wielokrotnie przychodziło na mnie pragnienie, żeby przyjść tu do Ciebie i prosić o uzdrowienie córki. Dlaczego nie przyszedłem? Powstrzymywała mnie ambicja. Mówiłem sobie: jak mogę prosić o pomoc ja, który Cię potępiłem. Miałbyś prawo mi odmówić. Miałbyś prawo kierować się zasadą: oko za oko, ząb za ząb. Tego uczyłem całe życie. A po wtóre, wstrzymywał mnie strach przed kompromitacją. Przed tym, co ludzie powiedzą, gdy to dotrze do ich wiadomości. I tak straciłem swoją córkę.
 Nagle upadł na klęczki, schylił głowę i wymamrotał:
 – Ale wierzę, że Ty możesz przywrócić ją do życia.
 Już go dźwigał z klęczek, obejmował w pół, już go prowadził do drzwi, na drogę, żeby jak najprędzej mu pomóc. Idąc, modlił się gorąco: „Przecież nie mogę odmówić. Wszyscy wiedzą, jak Jair mi szkodził, jakim był wrogiem. Uzdrów jego córkę, okaż, że przykazanie miłości, któreś mi polecił głosić, obejmuje również naszych wrogów”.
 Ich wejście do domu wywołało panikę. Najwyraźniej nikt z domowników nie przypuszczał, że Jair zdecyduje się iść po Niego. Jakiś starszy człowiek zagrodził im drogę. To był chyba dziadek zmarłej. Stanął przed rabinem i, patrząc mu twardo w oczy, powiedział:
 – Po co trudzisz Nauczyciela, twoja córka umarła. – A półgłosem dodał, mówiąc mu do ucha: – Nie dość, że straciłeś córkę, to chcesz jeszcze stracić swoje stanowisko. Odpraw Go. Niech idzie w spokoju do swojego domu. Ten szarlatan już jej nie pomoże, a skompromituje ciebie na zawsze.
 Ale Jego przewodnik tego popłochu jakby nie dostrzegał. Jakby nie rozumiał zagrożeń, które mu były przedstawiane. Wysłuchał do końca starego człowieka, ale potem odsunął go łagodnie.
 – Wejdź, proszę, mój Panie – powiedział.
 Ujął Go za rękę, jakby potwierdzając, że związek z Nim nie jest przypadkowy, żeby nikt nie miał wątpliwości, że jest jego Gościem. A On, uśmiechając się do starego człowieka, powiedział na wpół żartobliwie:
 – Nie umarła, tylko śpi. Zaraz się obudzi.
 Stary człowiek dosłyszał to zdanie. Wybuchnął:
 – Kogoś ty przyprowadził na swoje nieszczęście. Słyszysz, co ten szaleniec mówi? Niech Go ciemności pochłoną!
 Nie słyszał dalszego przeklinania. Szedł poprzedzany przez Jaira i wciąż się modlił: „Ojcze, przywróć ją do życia. Przywróć ją zrozpaczonemu ojcu. Okaż mu swoje miłosierdzie. Nie pamiętaj mu chwil jego słabości. Niech się przekona, że jesteś miłością, nie tylko sprawiedliwością, że i ludzie nie mogą kierować się tylko sprawiedliwością i powinni darować krzywdy”.
 Przeszli bez słowa przez obszerną izbę przeznaczoną dla gości, pełną ludzi przybyłych, aby złożyć wyrazu współczucia przełożonemu synagogi i uczestniczyć w obrzędzie żałobnym. Dostrzegł również płaczki i orkiestrę pogrzebową. Wszyscy oni, podobnie jak przed chwilą stary człowiek przy drzwiach, zareagowali na Jego widok całkowitym zaskoczeniem, a nawet przerażeniem.
 Weszli do izby, gdzie leżała na łożu dziewczyna o wyniszczonej chorobą twarzy. Niedawno umarła. Jeszcze nie była przebrana w strój pogrzebowy. Widocznie czekano na ojca, by razem dokonać rytualnych obrzędów i odmówić przewidziane modlitwy. Jair, wciąż z tą samą kamienną twarzą, stanął u nóg córki, czekając, co On uczyni. Odpowiadając na to czekanie, schylił się nad nią, ujął ją za rękę i powiedział:
 – Dziewczynko, mówię ci, wstań.
 Martwa twarz drgnęła, drgnęły zamknięte powieki i podniosły się. W pierwszej chwili oczy były jeszcze nieprzytomne, ale już dostrzegł błysk świadomości: zdziwienie, skąd nad nią On – ten obcy człowiek. Ale chyba nie obcy. Chyba ją kiedyś widział – chyba ona Go kiedyś widziała. Jeszcze ruch oczu na swoją rękę trzymaną wciąż przez Niego. Na ojca wpatrzonego w nią z najwyższym zdumieniem. I już zrozumiała wszystko. A w tejże chwili znalazła się w ramionach Jaira, który porwał ją z łóżka i wołając jak oszalały:
 – Żyjesz! Żyjesz! – zaczął się kręcić z nią w jakimś niepojętym tańcu i zacałowywał jej twarz, a potem wytoczył się z pokoju do sali, gdzie oczekiwali goście żałobni. Tam ją po chwili zostawił, wpadł z powrotem i rzucił Mu się na szyję, szlochając jak dziecko: – Dzięki, dzięki. Niech będą Bogu dzięki i Tobie, który Jego mocą dokonujesz tych wielkich dzieł. Przebacz mi wszystko zło, które Ci wyrządziłem. Jak Ci się potrafię odwdzięczyć, żeś nie pamiętał krzywd. Życia braknie!
 Za chwilę musiał przetrzymywać falę uwielbienia i wdzięczności, jaka opanowała dom. Najbardziej wzruszony i wdzięczny był dziadek dziewczynki – ojciec Jaira, ten którego spotkali przy drzwiach wejściowych. Spośród żałobników dziękowała Mu najwyżej połowa. Reszta wychodziła pospiesznie, nawet bez żegnania ani tłumaczenia, jakby opuszczała dom zadżumiony.
 Zaskoczeń było więcej: ze zdziwieniem obserwował, jak szybko Jair powraca do normalnego stanu. Już był tym dawnym spokojnym, opanowanym człowiekiem, energicznym i wiedzącym dokładnie i precyzyjnie, jak ma postąpić w najdrobniejszej nawet sprawie:
 – Jeżeli tylko możesz mi uczynić ten zaszczyt, przyjmij moje zaproszenie na wieczorną ucztę. To będzie Twoja uczta, na Twoją cześć. Wymień mi tylko, proszę, kogo chcesz mieć przy stole.
 – Przede wszystkim twoich domowników i tych, którzy przybyli, aby opłakiwać śmierć twojej córki.
 – Proszę bardzo. Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, mój Dobroczyńco – takim to tytułem obdarzał Go teraz Jair.
 Gdy Go odprowadzał do domu, nawiązał do żałobników:
 – Niektórzy opuścili mój dom w popłochu, jak dom, w którym nagle ktoś zachorował na trąd, i odtąd już nie będą moimi przyjaciółmi. Prawda, że jest to paradoksalne: bo przecież zdawałoby się, że na niczym nie zależało im bardziej – tak to się zdawało – jak na uratowaniu mojej córki. I rozpaczali z tego właśnie powodu, że zmarła. Ale zapomnijmy o nich. Nie dziw się, że nie przez wszystkich jesteś przyjmowany z entuzjazmem czy radością. W zasadzie dla ludzi sprawa polega na tym samym, co i w moim wypadku. Jeżeli Ciebie zaakceptuję, wtedy wszystko tracę i to we wszystkich wymiarach. Mogę najwyżej wyjść na ulicę i żebrać, choć też nie za bardzo. Dopiero sam na własnej skórze stwierdzam, jak znakomicie, lecz okrutnie, funkcjonuje ta ideologia, że biedny jest dlatego biedny, bo go ukarał biedą Bóg za jego grzechy. Teraz dopiero w pełni widzę, że ona służy podtrzymywaniu status quo – ustroju, w którym żyjemy. Dlatego też on jest taki silny. Nawet ci, którzy przestali w niego wierzyć, muszą być mu posłuszni, jeśli chcą żyć.
 Przyznawał słuszność jego trafnym spostrzeżeniom i myślał o swojej przyszłości – o przyszłości swojej Ewangelii. Nie wystarczy, żeby znaleźli się ludzie, którzy przyznają Mu rację, ale muszą być i tacy, których stać będzie na heroizm: by byli zdolni poświęcić wszystko dla Ewangelii.
 Akuratnie doszli przed domostwo Piotra, gdzie stali Kuba, Piotr, Janek, wyczekując Jego powrotu.
 – Żyje? – spytał Piotr.
 – Wskrzesił ją – odpowiedział Jair tak spokojnie, jakby chodziło o coś absolutnie oczywistego.
 Piotr objął Go w serdecznym uścisku, a potem – mimo Jego oporu – ucałował Mu ręce.
 A tymczasem Jair powrócił do rozpoczętego tematu:
 – Ale Ty dlatego jesteś taki słaby, choć wielu przyznaje, że masz rację – jesteś słaby, bo nie stoi za Tobą organizacja, bo nie zdążyłeś takiej jeszcze stworzyć.
 Odpowiedział Kuba, który się natychmiast zorientował, o co chodzi:
 – Chwileczkę, tu istnieje jakieś nieporozumienie. Po pierwsze, Jezus wcale nie ma zamiaru zakładać jakiejś organizacji. On chce zreformować Izrael, ażeby stał się narodem oddającym cześć Bogu – jak On to mówi – w Duchu i prawdzie.
 Jair zdumiał się:
 – Jak to, to Ty chcesz przekonać do swojej nauki wszystkich faryzeuszów, saduceuszów, zelotów, esseńczyków, herodianów, a jeszcze do tego chamów, bogatych i biednych, cały naród?
 Znowu za Niego zabrał głos Kuba:
 – A po drugie – może nawet nie potem, ale równocześnie – wyjść do pogan, traktując ich jako nam równych, ucząc ich tego samego co Izraelitów. W ten sposób pojęcie ludu wybranego rozciągnie się na wszystkich, którzy oddają cześć Bogu w Duchu i prawdzie.
 – Przekonać faryzeuszów i kapłanów? – powtórzył Jair zdumiony. Wciąż nie mogło mu się to pomieścić w głowie.- Chyba żartujesz. Przecież to jest niemożliwe. Musiałaby się wpierw chyba świątynia zapaść pod ziemię. Ale i tak wtedy pozostaną faryzeusze ze swoim Talmudem.
 – Plany są ogromne, stąd potrzebujemy pomocy. Pójdziesz z nami? – przerwał rozmowę Szymon-Piotr.
 Jair uśmiechnął się do niego:
 – Myślałem o tym. To była moja największa pokusa. Ale doszedłem do wniosku, że nie mogę. Mam córkę. Muszę ją wychować. Gdybym ją samą zostawił, to by ją zadziobali.
 – Zostaniesz w Kafarnaum?
 – Tu już nie zostanę. Może na wieś, do rodziców – mamy w Judei mały mająteczek. Ale najprawdopodobniej do Jerozolimy, do brata, który jest kupcem i dobrze mu się powodzi. Ciągnie mnie tam od dawna, a i ja chętnie bym w ten świat wszedł. Może się wam tam też przydam.