Biblioteka


Powołanie Mateusza



Powołanie Mateusza

 Zbliżało się południe. Zdecydowali się nie wchodzić do miasta, ale przeczekać największy upał w pobliżu drogi nad rzeczką, w młodym lasku oliwnym. Jego chłopcy rzucili się w jeszcze zieloną trawę, która zachowała swą świeżość dzięki cieniowi, jaki dawały drzewa. I zasnęli natychmiast zmordowani ostatnim odcinkiem drogi, jaki przebyli już w upale słonecznym. Był to dzień targowy, co stwierdzili, gdy szli drogą. Teraz ruch był niewielki, jak to bywa po południu.
 Nie spał. Nie chciało Mu się spać. Może był nadto zmęczony tym marszem w słońcu, z wypatrywaniem jakiegoś korzystnego miejsca na południowy odpoczynek. A może zaciekawiło Go to, co się działo po drugiej stronie drogi. Stała tam zbudowana z kamienia rogatka. Celnik siedział na zewnątrz, na czymś w rodzaju ganku, pod dachem, który go chronił przed promieniami słonecznymi. Nic w tym wszystkim na pozór nie było nadzwyczajnego. Na obrzeżach wszystkich miast przy drogach znajdują się urzędy celne, w których siedzą celnicy pobierający cło. A więc nie mógł nikogo dziwić domek celnika, podobny do innych domków. Jeżeli musiało coś dziwić, to sam celnik. Postępował inaczej niż bywało na rogatkach. Po pierwsze, działał szybko. Nikt nie musiał czekać aż pojawi się łaskawie, do czego powszechnie byli ludzie przyzwyczajeni. Nie trzeba go było znikąd wywlekać i prosić, by oclił towar. To on na nich czekał. A po drugie, odbywało się wszystko cicho i po prostu. Bez jarmarczenia, proszenia o obniżkę opłaty, błagania, przysięgania, klnięcia się na wszystkie świętości, wołania o pomstę do nieba, klękania, żebrania, płaczu, składania rąk, podnoszenia oczu w górę, wołania Boga na świadka, odchodzenia, wracania, a wreszcie przekleństw, przezwisk. Tutaj celnik wychodził do karawany, do poszczególnego człowieka, notował, zliczał, mówił i z reguły ustępował, gdy natrafiał na sprzeciw.
 Od pewnego czasu nie tylko On obserwował celnika. Również Szymon-Piotr przyglądał mu się.
 – Jak długo żyję, jeszcze takiego celnika nie widziałem – usłyszał jego głos.
 Znowu przechodziła jakaś kobieta, prowadząc kozę na powrózku, najwyraźniej zakupioną na targu. Celnik wyszedł. Ona zaczęła coś do niego mówić zawodzącym głosem. Ten machnął ręką i wrócił na swoje miejsce, kobieta poszła dalej.
 – To nie pierwszy raz.
 – Widziałem, widziałem.
 – Wiesz, co o nim myślę?
 – Domyślam się.
 – No, to spróbujemy.
 Dźwignął się z trudem na nogi – jeszcze niewypoczęte po długiej drodze – Szymon-Piotr uczynił to samo i ruszyli w kierunku rogatki.
 – Pokój z tobą – powitali celnika.
 – Pokój i wam. Z czym przychodzicie?
 – Jestem Jezus z Nazaretu. Słyszałeś o mnie?
 – Na rogatki wiadomości dochodzą szybko.
 – Przyszedłem, żeby ci zaproponować, abyś do nas się przyłączył.
 Zobaczył jakby rumieniec – cień rumieńca, który przeleciał przez spokojną twarz celnika.
 – Czy wiesz, komu to proponujesz? Wiesz, kim ja jestem. Jestem celnikiem. A więc człowiekiem nieczystym. Jak Ty to sobie wyobrażasz? Biorąc mnie w krąg swoich uczniów, skompromitujesz siebie i całą resztę.
 -Dobrze, jeśli chcesz, to możemy się spytać pozostałych – jak to mówisz.
 Przeszli przez drogę. Już nikt z Jego ludzi nie spał. Przygotowywali południowy posiłek.
 – Przyprowadziłem wam celnika. Nie znam go. Obserwowałem tylko czas jakiś, jak traktuje ludzi i to mi wystarczyło, żeby mu zaproponować, by się do nas przyłączył. Ale ostatnie słowo należy do was.
 Zapadło milczenie. Tylko na moment. Zaczął Szymek:
 – Wśród nas świętych od urodzenia nie ma. Może Janek, no i Tadeusz – takie jest moje zdanie – bo to jeszcze prawie dzieci, choć Tadek taki prawie wysoki jak ja. Nie chcę mówić za nikogo. Ja byłem zelotą. Zgłosiłem się do Jezusa. Janek doradził mi, a nawet postawił warunek, żebym wyrzucił mój miecz w krzaki. Fajny miecz. Dla mnie miał bezcenną wartość. To nawet nie to, że był z przedniej stali i miał złoconą rękojeść wysadzaną kamieniami. Ale to była moja dusza, mój symbol. Cisnąłem go w krzaki. I ja myślę, że o to chodzi. Każdy, jeżeli chce iść za Jezusem, musi odrzucić swoje zło od siebie. Już wiem, że nie da się tego zrobić raz na zawsze. Mnie nieraz swędzi ręka. Ja nieraz szukam miecza przy sobie.
 Słuchał go i podziwiał. Zawsze Szymka szanował, ale nie spodziewał się, że go stać na takie myślenie i na takie formułowanie swoich myśli. A on, zwracając się do celnika, mówił dalej:
 – Jeżeli cię stać, żeby wyrzucić w krzaki swoje zło i wyrzucać je w przyszłości, to chodź z nami. I nie przejmuj się niczym. Ani tym, co powiedzą o tobie twoi koledzy, ani faryzeusze, ani saduceusze, ani zwyczajni ludzie.
 – Nie spodziewałem się, żeby to było dla mnie możliwe. Ale marzyłem o tym od pierwszej chwili, gdy tylko się o Tobie, Jezu, dowiedziałem, żeby przynajmniej kiedyś Cię choćby z daleka zobaczyć i posłuchać, bo słyszałem, że nie gardzisz biednymi ani chorymi. To tak sobie pomyślałem, że może nie pogardzisz i grzesznikami, takimi jak ja, który się stykam z poganami i zbieram dla nich cło.
 – A możesz z nami pójść?
 – Pójść mogę. Jestem samotny. Jak to mówią, stary kawaler, chociaż jeszcze nie taki stary.
 – A co będzie z twoim miejscem pracy?
 – Kandydatów na nie, wbrew pozorom, jest aż nadto.
 – Jak ci na imię?
 – Lewi.
 Popatrzył na niego z namysłem:
 – Będziesz się nazywał Mateusz.
 Jeszcze ten nie zdążył ust otworzyć, gdy wyskoczył Janek:
 – Och, jakie piękne imię. „Dar od Boga”. Już ci prawie go zazdroszczę. Ale nie zazdroszczę, bo moje też jest piękne: „Syn Gromu”.
 Dopiero teraz, gdy skończyły się zachwyty Janka, przemówił obdarowany:
 – Dziękuję za to imię. Nigdy mi się moje zbytnio nie podobało. Czy mogę o coś zapytać?
 – Słucham cię.
 – Chyba masz zamiar zatrzymać się w naszym mieście parę dni?
 – Z pewnością tak. Chciałbym wziąć udział w sobotnim nabożeństwie synagogalnym. Chciałbym wygłosić wtedy kazanie. Do soboty mamy jeszcze parę dni. Przez ten czas będziemy się wspólnie modlić, wygłoszę parę kazań – w synagodze, gdy nas wpuszczą, albo w polu. Na razie tyle.
 – To ja w tym czasie zlikwiduję wszystkie moje sprawy. – I uśmiechnął się, jakby mu coś ciekawego wpadło do głowy: – Może, jak się na to zgodzisz, urządzę przyjęcie pożegnalne.
 – Bardzo proszę.
 – Mogę zaprosić moich kolegów celników?
 – Ależ oczywiście.

 Musiał przyznać, że w życiu nie widział tylu celników naraz. Dom był ich pełen. Ale i domu brakło. Wobec tego ustawiono stoły na zewnątrz: na dziedzińcu i w ogródku przylegającym do domu. Siedział przy stole wewnątrz domu, ale w pobliżu okna otwartego na oścież, mógł więc wszystko dobrze obserwować. Równocześnie słuchał, co mówi do Niego Mateusz:
 – Mam wielu wśród nich przyjaciół. Nie dziw się, że tylu ich się zeszło – tłumaczył, domyślając się Jego zdziwienia. – Chcieli mnie pożegnać. Najpierw mnie odwodzili od tego zamiaru, tłumacząc, że mogę być Twoim uczniem, wykonując równocześnie swoją pracę, że między ludźmi żyjąc, można też wiele dobrego zdziałać. No, ale gdy zobaczyli, że nie ustąpię, przyszli mnie pożegnać. Wielu pośród nich to bardzo uczciwi ludzie. My pracujemy na zasadzie dzierżawy – tłumaczył Mu. – Płacimy ryczałtem, czyli musimy oddawać co roku Herodowi określoną sumę pieniędzy. Ani więcej, ani mniej. No, a reszta jest nasza.
 Wiedział o tej zasadzie, ale nie przerywał mu, a on tłumaczył dalej:
 – I tu jest pokusa. Są tacy, którzy potrafią pozostać uczciwi, są i tacy, którzy zdzierają niemiłosiernie. Wystarczy, żeby ich było kilku, a zaszkodzą w opinii ludzkiej wszystkim. Ale nie tylko celnicy tu przyszli. Przyszli i nasi miejscowi i zamiejscowi święci – powiedział z lekką nutą ironii w głosie, odwracając się w stronę grupy faryzeuszów stojących na drodze przed jego domem.
 – Zaproś ich – zażartował.
 – Po co, przecież wiesz, że nie przyjdą. Nie chcą się zanieczyścić. Przyszli, bo są Ciebie ciekawi. Całe nasze miasteczko jest poruszone Twoim przyjściem. Wielu było na wczorajszym Twoim nabożeństwie. Zrobiłeś nim taką furorę, że z każdym dniem będzie ich z pewnością coraz więcej. Nie tylko zwyczajni ludzie są Ciebie ciekawi, ale również faryzeusze i ich uczeni w Piśmie. Tylko nie spodziewałem się, że ta ciekawość przyprowadzi ich pod ten dom.
 – Niech się patrzą. Niech widzą. Nie mamy nic do ukrywania.
 – Tylko to jest ciekawość zawistna. Oni oczywiście nie darowaliby Ci nawet rozmowy ze mną. Ale że Ty razem ze mną – mówmy dokładnie: razem z nami spożywasz posiłek, tego Ci nie darują nigdy. Nawet gdybyś nie wiem jakie cuda na ich oczach potem uczynił.
 – A dlaczego jeść razem nie można, a rozmawiać można? – spytał ciekawski Janek.
 – W naszej kulturze, no i w naszej religii, jeść z kimś, to znaczy łączyć się z nim, wiązać się. To prawie wchodzić z nim w pokrewieństwo, a na pewno łączyć się więzami przyjaźni. Patrzyłem na nich, jak Cię obserwowali, gdy na początku naszego posiłku wziąłeś chleb, łamałeś go i dałeś mnie i współsiedzącym celnikom: jak głowy odwracali, jak pluli poza siebie.
 Nagle zobaczył, że idą drogą Jego maruderzy: spóźnialski Filip i jego opiekun, Bartłomiej. Przechodzili właśnie obok grupy stojących faryzeuszy, aby wejść do domu Mateusza, gdy zatrzymało ich pytanie jednego z nich:
 – Chciałem was o coś zapytać. Tylko się nie obraźcie, jeżeli to jest pomyłka.
 – O co chodzi? – spytał rzeczowo Bartłomiej, zanim Filip zdążył otworzyć usta.
 – Czy wy, szanowni nieznajomi, nie jesteście czasem uczniami niejakiego Jezusa z Nazaretu? Czy to być może?
 – Tak, a co wam się nie podoba? – warknął Bartłomiej, czując wyraźnie prowokację i ledwie wytrzymując ten ironiczny ton, w którym zwracano się do niego.
 Uczony w Piśmie zorientował się, że natknął się na nie najuprzejmiejszego interlokutora, przyhamował swój złośliwy ton i zaczął mówić łagodniej:
 – Chcieliśmy Cię prosić o pewne wyjaśnienie, którego nam możesz udzielić, będąc Jego uczniem: dlaczego twój szanowny Mistrz je i pije razem z celnikami i grzesznikami? Czy On nie wie, co to u nas znaczy? Może u Niego w Nazarecie panują inne zwyczaje. Przecież ty wiesz, zapewne, że u nas w ten sposób On utożsamia się z tymi, z którymi spożywa pokarm – jeżeli ci nie sprawia trudności rozumieć słowo „utożsamia się”. A może On to wszystko dobrze wie. Wobec tego: czyżby wasz Mistrz chciał zostać równy celnikom i grzesznikom?
 Ale nie ugłaskał Bartłomieja. Ten popatrzył na niego wściekłym wzrokiem i warknął kolejny raz:
 – Jakeś ciekawy, to się Go spytaj, przecież siedzi przy oknie. Dobrze? I na przyszłość, radzę ci dobrze, nie zwracaj się do mnie z głupimi pytaniami, bo tego po prostu nie lubię.
 Wobec tego wstał od stołu, przepraszając współsiedzących, i wyszedł na pole, aby zapobiec kłótni. Jeszcze nie doszedł do nich, gdy jeden z nich zaczął kordialnie:
 – Och, jak my się cieszymy, że Cię widzimy. Jak my się bardzo cieszymy. Witamy Cię, Nauczycielu z Nazaretu. To wielki zaszczyt, że możemy Cię poznać. Jaka szkoda tylko, że w takich okolicznościach.
 – Każde okoliczności są dobre, jeżeli chce się kogoś naprawdę spotkać.
 – Nie pytasz się, jakie okoliczności mi przeszkadzają? To ja Tobie i tak to powiem. Bo musisz wiedzieć, że od dawna dochodzą do nas słuchy o Twojej mądrości. O sprytnym Nauczycielu, który w Kafarnaum zrobił sobie siedzibę. Czy to źle? Nie, to bardzo mądrze. Nie za daleko od stolicy w Tyberiadzie i nieblisko. Na tyle blisko, żeby dobrze słyszeć, co się dzieje w stolicy, i na tyle daleko, żeby łatwo uciec, gdy okaże się groźna. Wszyscy mówią: takiego Nauczyciela jeszcze nie było. Jak tak mówią, to może być prawda, a może być nieprawda. Czekaliśmy, kiedy i do nas zajdziesz, bo słyszeliśmy, że chodzisz po Galilei. I wreszcie doczekaliśmy się. Tylko spodziewaliśmy się spotkać Ciebie na nabożeństwie, a tymczasem Ty zamiast do synagogi poszedłeś do domu grzesznika.
 – Jak widzisz, chodzę nie tylko do synagogi, ale i do celników.
 – Dlaczego się nie szanujesz? Dlaczego przebywasz w takim towarzystwie?! Jakaż to hołota Ciebie otacza…
 Przeszło Mu przez myśl, że na całe szczęście nie słyszy tego Szymek, bo znowu byłaby awantura. A faryzeusz już wymieniał skład Jego załogi:
 – …Jeden zelota, drugi nożownik, teraz jeszcze celnik. Jest jeszcze pastuch i do tego paru rybaków. I czy w takim towarzystwie mędrzec powinien przebywać? Ja Cię chcę szanować. Ale ja Cię zupełnie nie rozumiem. Co Ty robisz? A do tego dzisiaj te chmary celników. Jeżeli ten Twój Mateusz – jak go nazwałeś – już się nawrócił, to ta hołota ani myśli odejść od swojego grzesznego zajęcia. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co Ty robisz?
 Odpowiedział krótkim, suchym zdaniem:
 – Nie przyszedłem po to, żeby wzywać sprawiedliwych, ale grzeszników.
 Faryzeusz pogładził brodę, pokiwał głową, widać namyślał się nad tym, co usłyszał, aż wreszcie zabrał głos:
 – Słusznie panuje o Tobie opinia, że Twoja mowa jest trudna. Świadczy o tym i to, coś powiedział. Bo co znaczy to zdanie? Ono dużo znaczy. Ono znaczy i to: „Jeżeli ty jesteś taki ślepy, że nie widzisz własnych grzechów i uważasz się za sprawiedliwego, to nie mamy o czym rozmawiać”. Czy się mylę?
 Odpowiedział:
 – Dobrze mówisz i mów dalej, proszę.
 – To zdanie, jak czuję, jest skierowane przeciwko nam, którzy podzieliliśmy społeczeństwo na nieczystych, czyli grzeszników i na czystych, czyli sprawiedliwych. A uważasz, że to fikcja? Tyś chyba nawet powiedział kiedyś coś takiego, co tu bardzo pasuje: Sprawiedliwy siedmiokroć na dzień upada. Tym samym oświadczasz, że przyszedłeś do wszystkich ludzi, bo wszyscy są grzesznikami. A może masz coś do dodania?
 Słuchał tych wywodów i miał wewnętrzną satysfakcję: cieszyła Go precyzja rozumowania. Aż się uśmiechnął do niego. Ale tamten źle Go zrozumiał:
 – Ty się śmiejesz? Ty się nie masz co śmiać. Ty mi daj odpowiedź.
 Głośny wywód faryzeusza wzbudził zainteresowanie wśród gości Mateusza. Przerywali posiłek, wstawali od stołów. Podeszli na rytualną odległość do grupy rozmawiających i przysłuchiwali się uważnie, czasem wymieniając szeptem swoje uwagi.
 Odpowiedział faryzeuszowi, wciąż z serdecznym uśmiechem:
 – Podziwiam twój logiczny sposób rozumowania i zapewniam cię, że na tej drodze możesz dojść prędko do królestwa niebieskiego. A co do dodania, mogę powiedzieć: Nie zdrowi potrzebują lekarza, ale źle się mający.
 – Oj, oj, to znowu krok dalej. To znaczy, że Ty chcesz, aby człowiek czysty przychodził do nieczystego, tak jak lekarz do chorego. A my jesteśmy od początku do końca przeciwko takim kontaktom. Może mi  powiesz, że nasza zasada jest całkiem błędna. A co sądzisz o takim naszym starym przysłowiu: „Z jakim się zadajesz, takim się stajesz”. Mówią, że przysłowia są mądrością narodów.
 Chociaż zgromadziło się przy nich jeszcze paru Jego chłopców, odpowiedział Filip, który wciąż przysłuchiwał się z ciekawością tej wymianie zdań:
 – Jeżeli, Jezu, pozwolisz, to ja chciałbym coś wyjaśnić naszemu gościowi. – I zwracając się do faryzeusza, powiedział: – Przepraszam cię, dlaczego podchodzisz jednostronnie do tego przysłowia? Ono również mówi co innego: Ty, który troszczysz się o człowieka pogrążonego w grzechu, obcuj z nim, żeby twoje dobro w nim zamieszkało, żeby go zauroczyło, oczarowało, pociągnęło za sobą.
 Nie spodziewał się tego, że Filip stanie w Jego obronie. Ten nieśmiałek, który bał się własnego cienia,  który – jak to Janek nazywał – przepraszał, że żyje, teraz zaatakował groźnego faryzeusza. No, jak tak dalej pójdzie, to może będzie z niego wielki kaznodzieja. Uśmiechnął się do tej myśli. A tymczasem Filip walczył:
 – Trzeba przecież wierzyć w siłę prawdy, wolności, pokoju i dobroci. Czy się mylę? Odpowiedz mi.
 Uczony w Piśmie, jakby uważał Filipa za niegodnego siebie rozmówcę, udał, że nie dostrzegł tego, co on powiedział, i chciał mówić dalej, tylko Filip był szybszy i podjął drugą sprawę:
 – Przepraszam cię, ale jeśli pozwolisz, powrócę do tego, co byłeś łaskawy powiedzieć o nas, uczniach Jezusa. Powiedziałeś „hołota”. Otóż bądź tak dobry wziąć to pod uwagę, że my, uczniowie Jezusa, jesteśmy w pewien sposób reprezentantami całego Izraela. Narzekacie, że wśród nas jest nożownik, zelota i celnik. Gdy chcesz być ścisły, to dodaj z łaski swojej: były nożownik, były zelota, były celnik. W ten sposób Jezus wskazuje, że każdy może być Jego uczniem, nawet jeżeli ma na sobie ciężkie przewinienia, byleby się od nich odwrócił. – Tu już Filip przeskoczył samego siebie i rozgadał się na dobre: – Poza tym, jak słusznie zauważyłeś, są normalni rybacy, jest pastuch, ja jestem akuratnie z Jerozolimy, jest jeszcze Tomasz, który przeszedł szkołę faryzeuszy, jest Kuba – rzemieślnik. Brakuje tylko uczonego w Piśmie – dodał, lekko się uśmiechając. – Czeka wolne miejsce, bardzo zapraszamy, jeżeli tylko chcesz być „byłym uczonym w Piśmie”, prosimy z nami.
 I tym razem faryzeusz potraktował Filipa jakby nie istniał i dalej mówił, zwracając się do Niego z narastającym wzburzeniem, a na koniec ze złością:
 – Czy mogę Ci odpowiedzieć na te Twoje oświadczenia? Otóż my się nigdy nie zgodzimy na Twoje stanowisko. Można pozostać czystym tylko wtedy, jeżeli człowiek odetnie się od pogan, celników, grzeszników i chamów. Powiem więcej: to, co Ty głosisz, jest zabójcze dla naszego narodu wybranego, to grozi nam tym, że zginiemy, że się rozproszymy wśród przeklętych gojów i grzeszników. A tego nam nie wolno. No to co robić, gdy nie możemy mieszkać w naszej Ziemi Świętej, jak nam przyjdzie żyć na obczyźnie? – spytał nieoczekiwanie. – Naszą zasadą jest getto. To jest twierdza warowna i jedyna obrona, do której nie ma wejścia nawet prozelita! – Teraz już krzyczał: – A to, co Ty robisz, że nie tylko rozmawiasz z celnikami, ale jeszcze spożywasz z nimi posiłki, to ja to potępiam i pluję na to! – I tak też zrobił: splunął poza siebie, odwrócił się na pięcie i odszedł.
 Rozmowa była zakończona. Powrócił więc do swojego miejsca przy stole. Po drodze zbliżył się do Niego Lewi-Mateusz, który cały czas śledził z oddali tę rozmowę:
 – Nie wygląda, Jezu, na to, żeby ten uczony w Piśmie odszedł zadowolony. Możesz mieć niejakie przykrości z tego powodu, że przyszedłeś na to przyjęcie. Jak również zresztą – dodał – że mnie przyjąłeś w poczet swoich uczniów.
 – I z paru innych powodów – dorzucił, uśmiechając się.

 Już myślał, że program, jakie dla Niego wymyślili faryzeusze, jest wyczerpany, ale stwierdził, że się pomylił, w momencie, gdy zobaczył, że zbliża się do domu Mateusza jeszcze jeden człowiek. Ten zresztą wyglądał odmiennie niż tamci. Skołtunione włosy posypane popiołem, twarz pomazana błotem i zamiast szaty – wór ze zgrzebnego płótna. Wzbudzał zainteresowanie swoją osobą. Szła za nim grupa ciekawskich, ale i teraz, gdy się pojawił, podchodzili ku niemu ludzie. Zatrzymał się w „rytualnej” odległości od domu Mateusza i od zgromadzonych tam celników.
 Od momentu, gdy go zobaczył, wiedział, że zbliża się niebezpieczeństwo, że ten człowiek Mu zagraża. Nie przypominał go sobie, chyba nie spotkał go nigdy, ale on wpatrzony był w Niego jak wąż w swoją ofiarę. Jeszcze stał tak chwilę w milczeniu, wciąż świdrując Go oczami, jakby Go chciał sparaliżować, a równocześnie jakby czekał, by zgromadziło się wokół niego większe audytorium. Dopiero wtedy zaczął wołać:
 – To to jest ten Nauczyciel z Nazaretu, który głosi nowe Prawo Miłości? To On chce nas poprowadzić do nowego Jeruzalem, do nowego królestwa Bożego. To On jest tym oczekiwanym przez nasz naród Mesjaszem. To Ciebie zapowiada Jan Chrzciciel i przygotowuje nas na Twoje przyjście naukami pokutnymi i chrztem. Czy to prawda?
 Rozejrzał się po swoim otoczeniu, czekając odpowiedzi,, ale nie doczekał się. Wobec tego ciągnął swój atak:
 – Dowiedziałem się od Jana, żeś się pojawił. Wsadziłem na siebie wór pokutny, posypałem głowę popiołem, zacząłem pościć i poszedłem Cię szukać, Mistrzu z Nazaretu. Byłem na pustyni, myśląc, że Cię tam zastanę na pokucie i poście. I nie znalazłem Cię tam. Byłem w świątyni jerozolimskiej – że może tam składasz ofiary przebłagalne Bogu Jedynemu. I tam Cię nie było. Aż wreszcie mi powiedziano, że tu jesteś. Poszedłem do synagogi, będąc przekonany, że się tam modlisz wraz ze swoimi uczniami. Powiedziano mi, że jesteś na uczcie u celnika. Nie uwierzyłem. Przyszedłem, żeby przekonać się, jak Cię szkalują, jak rzucają na Ciebie oszczerstwa.
 Jedno było pewne: to wystąpienie wywołało wrażenie kolosalne. Ludzie słuchali pokutnika jak zaczarowani, z wybałuszonymi oczami, niektórzy z otwartymi ustami, bojąc się, by czegoś nie uronić. „Jeszcze chwila, a on zawezwie ich, moich chłopców, aby ode mnie odstąpili, a oni odstąpią”.
 – I co widzę! Widzę Cię przy dzbanie z winem i przy stole uginającym się od wszelakiego jadła, w towarzystwie celników. O, niech Cię piekło pochłonie! – wykrzyknął. – Bądź przeklęty, Ty pijaku i obżartuchu, który tarzasz się w błocie wraz z celnikami i grzesznikami! Już było wielu fałszywych Mesjaszy, farbowanych lisów, ale jeszcze takiego bezczelnego ta święta ziemia nie nosiła! – Krzyczał, wymachiwał pięściami, rwał włosy na głowie. – Tak chcesz ratować nasz naród?! W taki sposób prowadzić do Przymierza z Bogiem? Ty świętokradco! Tak chcesz zachowywać Przymierze z Bogiem – trzymając dzban wina i obejmując celnika? Ty bluźnierco! Jeżeli głosisz, że w grzechu żyjemy, czemu nie dasz pierwszy przykładu i nie pokutujesz i pościsz.
 Od chwili, gdy pokutnik zaczął mówić, zadawał sobie pytanie: Czy to zbieg okoliczności, czy też świetnie zaaranżowane przedstawienie? I kim jest ten człowiek? W miarę jak on mówił, odpowiedź na drugie pytanie stawała się jasna. To był niewątpliwie faryzeusz. Zdradzała go mowa.
 Ale widział, że niezależnie od tego czy to było wystąpienie spontaniczne, czy zaaranżowane, ten człowiek chciał Go zniszczyć przed słuchaczami:
 – No powiedz, wytłumacz mi, wyjaśnij, bo mi się ziemia zakołysała pod nogami, uratuj mnie, żebym całkiem nie zwątpił w Boga i w ludzi. Dzisiaj poniedziałek. Uczniowie Jana, faryzeusze, ich wierni uczniowie, jak i wszyscy bogobojni Żydzi poszczą. Dlaczego Ty w ten dzień postu jesteś przy uczcie? Ty, Zbawca Izraela! – kpił wprost, pewny swojego zwycięstwa.
 Uśmiechnął się do niego:
 – Czy goście weselni mogą pościć, dopóki pan młody jest z nimi? Nie mogą pościć, jak długo pana młodego mają u siebie.
 Teraz sytuacja zmieniła się diametralnie. Faryzeusze, którzy dotąd stali i przysłuchiwali się z wyraźną aprobatą, zostali zaskoczeni. Pierwszy opamiętał się doktor w Piśmie:
 – Czy zdajesz sobie sprawę, co Ty mówisz? Czy jesteś tego świadomy, że używasz obrazu uczty weselnej, który Pismo Święte rezerwuje wyłącznie Bogu i Izraelowi? Bo chyba wiesz, że Pismo Święte po wielekroć ukazuje Boga, który świętuje swoje gody z narodem wybranym. Nie, nie mylę się, weź cały pierwszy i drugi rozdział Ozeasza! On o tym opowiada. To jest wspaniały obraz miłości Boga do naszego narodu. Ale nie tylko Ozeasz. O tym i Izajasz pisze, chociażby w rozdziale 54. Znasz chyba ten tekst – i zaczął recytować z pamięci:
 – „Bo małżonkiem twoim jest twój Stworzyciel,
    któremu na imię – Pan Zastępów;
    Odkupicielem twoim – Święty Izraela!
    Nazywają Go Bogiem całej ziemi.
    Zaiste, jak niewiastę porzuconą
    i zgnębioną na duchu, wezwał cię Pan.
    I jakby do porzuconej żony młodości
    mówi twój Bóg”.
I Ty śmiesz tym obrazem się posługiwać! – zawołał już w najwyższym oburzeniu. – Kim Ty jesteś, który się nazywasz panem młodym? Kim są ci, którzy poszli za Tobą, a których nazywasz „nowym Izraelem”? Tak, może jeszcze powiesz, że należą tu nie tylko obrzezani, ale i goje, świniożercy. Ty heretyku!
 Nie dał mu żadnej odpowiedzi wprost, powiedział tylko:
 – Przyjdzie jednak czas, że zabiorą im pana młodego. I wtedy będą pościć.
 Teraz zabrał głos fałszywy czy prawdziwy pokutnik:
 – Oby ten czas jak najprędzej przyszedł! Oby Cię stąd jak najprędzej zabrali! – podniósł rękę najpierw wysoko w górę, potem machnął nią i już chciał odejść, gdy niespodziewanie odezwał się Filip:
 – Bardzo cię przepraszam, że może się tak nie w porę odzywam, ale widzę, że ty już odchodzisz, a ja chciałem się o coś spytać. Tylko nie czuj się dotknięty moim pytaniem. Dlaczego tak dziwnie wyglądasz? Paru z nas było u Jana, nawet uważaliśmy się za uczniów Jana, ale nie słyszałem nigdy, żeby Jan nakazywał wkładać na siebie wór albo sypać na głowę popiół czy też nie myć się.
 Niespodziewanie atmosfera zaczęła się rozładowywać. Z sytuacji, która wydawała się krytyczna, jakoś wszystko zaczynało powracać do normy. A Filip nie przestawał mówić swoim głosem nieśmiałym, prawie że przepraszającym:
 – Owszem, niektórzy ludzie tak robią, ale to ci, którzy są wychowywani przez faryzeuszów. Dla Jana – tym bardziej dla Jezusa – sposobem na życie jest wypełnianie obowiązków stanu, a więc jakaś prostota, a nie udziwnianie. Nawet jeżeli ktoś pości, to, zdaniem Jezusa, powinien umyć twarz, zaczesać włosy i uśmiechać się, a nie mieć wygląd ponury. A w ten sposób post będzie dla Boga, a nie po to, by się chwalić przed ludźmi.
 – Czy już skończyłeś? – spytał go ostro uczony w Piśmie.
 – Pozwól łaskawie dokończyć. Jeżeli już jestem przy poście. Nakazany mamy post raz w roku, w dzień święty Kippur. Niektórzy ludzie, zwłaszcza którzy są pod wpływem faryzeuszy, poszczą dwa razy w tygodniu, w poniedziałek i czwartek, ale Jezus nie jest pod wpływem faryzeuszy. Przepraszam, że przedłużam, ale ty pytasz, dlaczego Jezus dzisiaj i my z Nim razem ucztujemy w towarzystwie celników – to dłuższa historia. Jeśli chcesz ją zrozumieć i parę innych rzeczy, to się umyj, przebierz i chodź z nami.

 Gdy przyszli na wieczorne nabożeństwo, synagoga była już otwarta, choć jeszcze było dużo czasu. Wewnątrz zakrystianin zamiatał podłogę. Skoro zobaczył wchodzących, uśmiechnął się od ucha do ucha:
 – To bardzo pięknie, że już jesteście. Do wieczora jeszcze trochę czasu. Choć ja już kończę. Bardzo proszę. Bardzo proszę.
 – Nie, nie spiesz się. My jeszcze się umyjemy, to chwilę potrwa.
 Skierowali się w stronę sadzawki przylegającej do bocznej ściany synagogi – czegoś w rodzaju atrium. W środkowej części dziedzińca usytuowany był obszerny, choć płytki, basen wypełniony kryształową wodą spływającą z otworu znajdującego się na jednej ze ścian sadzawki. W basenie za moment zaczął szaleć Janek. Nie sam – sekundowali mu jego starsi koledzy, z Szymkiem i Tadkiem na czele. Temperował ich zwłaszcza Tomasz, który siedział na obrzeżu sadzawki i gruntownie mył nogi. To mu zresztą nie przeszkadzało i spokojnie pouczał rozbawionych chłopców:
 – Ty wiedz, jeden z drugim, po co jest ta sadzawka i dlaczegoś w nią wszedł. Tyś wszedł do wody po to, aby się w niej oczyścić. Nie tylko spłukać brud, kurz i pot, ale przede wszystkim, aby oczyścić swoją duszę – co Jezus wciąż podkreśla. Nie dlatego, że się spotkałeś z celnikiem ani tak zwanym grzesznikiem, nie dlatego, że padł na ciebie cień poganina albo że z nim rozmawiałeś – jak to uczą faryzeusze. Podczas obmywania się należy Pana Boga przepraszać za swoje grzechy, a nie dokazywać w wodzie jak młody kundel. Bierz przykład ze swojego Mistrza, który dostojnie i z powagą dokonuje ablucji.
 Tu wyraźnie przesadził, bo chociaż On sam, Mistrz ich we własnej osobie w tej chwili stał w wodzie z podciągniętą suknią i obmywał twarz, brodę i włosy, to wcale nie miał wyrazu twarzy „dostojnego”, ale wprost przeciwnie, uśmiechał się do dokazywania Janka i mentorskiego tonu Tomasza. Janek strzelił oczami w Jego kierunku, zorientował się, że nie grozi mu żadne upomnienie i zaczął się przekomarzać z Tomaszem:
 – A czy można Pana Boga przepraszać na wesoło? Czy można zamiast płakać za swoje grzechy, śmiać się z siebie? Czy radość dzieci Bożych – jak mówi Jezus – nie jest skuteczniejsza niż pokutowanie niewolników Prawa? – wygłaszał te wszystkie sentencje, broniąc się strugami wody wywołanymi uderzeniami dłoni w powierzchnię sadzawki przed atakami wodnymi Judasza i Filipa.
 – Woda, woda, co może być bardziej cudownego niż woda w taki upalny dzień! – bronił Janka Szymek. – A Filipowi należą się specjalne względy, bo był dzisiaj bardzo dzielny.
 Tomasz widział, że sobie z nimi nie poradzi. Oświadczył:
 – Już dosyć tego dobrego, wychodźcie z tej wody, bo inaczej nie zdążycie wyschnąć na nabożeństwo. A poza tym pozwólcie innym dokonać obmywań.
 Posłuchali i powychodzili, choć niechętnie, z wody. Tym bardziej, że zbliżali się do sadzawki obcy ludzie, którzy podobnie jak oni chcieli się obmyć przed wieczornym nabożeństwem.
 Byli mokrzy. Nie było na żadnym suchej nitki. Usiedli więc wszyscy zgodnie jak zmokłe kury pod ścianą synagogi i suszyli się w cieple późnego słońca, które jeszcze „porządnie grzało” – jak to określił Janek, wciąż jeszcze śmiejąc się i przekomarzając. Przyglądali się ludziom, którzy – podobnie jak oni poprzednio – teraz obmywali się w sadzawce.
 – Ty popatrz się i bierz przykład – pouczał młodszego brata Jakub – jak należy dokonywać ablucji całego ciała, rąk i nóg.
 – I nogami potrafimy zgrzeszyć? – Janek udawał zdziwienie.
 – Kochany, chociażby gdy idziesz do ludzi, którzy cię gorszą zamiast czynić dobrym. Potem trzeba myć oczy i uszy z tego, na coś niepotrzebnie patrzył, czegoś niepotrzebnie słuchał czy podsłuchiwał, płukać usta, potem i język, który nagrzeszył głupim gadaniem – Jakub specjalnie to podkreślił – a zwłaszcza głowę, gdzie lęgną się głupie myśli i głupie pomysły – tu Jakub już wyraźnie narzekał na Janka. Aluzje były jednoznaczne. – A na końcu serce, by w nim nie mieszkała nienawiść, mściwość, zazdrość i wszystkie inne złe uczucia, jak dotąd, ale żeby zamieszkała dobroć – pouczał Jakub cierpliwie Janka, który w odróżnieniu od niego kręcił się niecierpliwie, dobrze rozumiejąc, do czego są kierowane te nauki.
 A potem, gdy już wyschli „na pieprz”, jak to określił Szymek, weszli do synagogi. Po drodze jeszcze wyciągnęli ze swoich worków to, co do modlitw potrzeba – tałesy i tefiliny. Już siedząc w synagodze, zakładali sobie, z mniejszym lub większym szczęściem, rzemienne sznurki wokół głowy, żeby skrzyneczka z świętym tekstem była umieszczona tam, gdzie należy. Najwięcej kłopotu było oczywiście z Jankiem. Słychać było, jak się denerwuje na brata, który mu usiłował pomagać i tłumaczył, że:
 – To ma być tak: jak podniesiesz oczy w górę, masz widzieć choćby odrobinę tej świętej skrzyneczki.
 Ten się z kolei bronił, że nie będzie w górę patrzył, bo jeszcze dostanie zeza. Potem, gdy się uporali z tefilinami, były niejakie kłopoty z tałesami.
 – Bo mi zjeżdża albo na twarz, albo na plecy.
 – To się nie kręć. To jest święta szata, która ma cię całego okrywać.
 – Jak całego, skoro mi spod niej wystają ręce, a przecież sięga i tak nie do samego dołu.
 – Kochany, nie sprzeczaj się, siedź spokojnie i przygotuj się do modlitwy.
 Gdy nadszedł czas na rozpoczęcie nabożeństwa, zbliżył się do Niego zakrystianin i wyszeptał Mu, że dzisiaj nie będzie miał kto prowadzić nabożeństwa, bo przełożony synagogi nie przyszedł, wobec tego, jeżeli nie ma nic naprzeciw, niech poprowadzi modlitwy. Trochę się zdziwił, dlaczego akurat do Niego się z tą prośbą zwrócił, ale chętnie przystał. Jeszcze się go spytał, w którym kierunku znajduje się Jerozolima – gdzie należy się zwrócić podczas modlitwy – na szczęście synagoga była prawidłowo zbudowana i nie trzeba było zmieniać pozycji – i rozpoczął nabożeństwo.
 Zaczęli wspólnie recytować – jak zawsze na rozpoczęcie każdego nabożeństwa – z Księgi Powtórzonego Prawa 6, 4-9:
 – „Słuchaj, Izraelu, Pan jest naszym Bogiem – Panem jedynym. Będziesz miłował Pana, Boga twojego, z całego swego serca, z całej duszy swojej, ze wszystkich sił swych. Niech pozostaną w twym sercu te słowa, które ja ci dziś nakazuję. Wpoisz je twoim synom, będziesz o nich mówił, przebywając w domu, w czasie podróży, kładąc się spać i wstając ze snu. Przywiążesz je do twojej ręki jako znak. Niech one ci będą ozdobą przed oczami. Wypisz je na odrzwiach swojego domu i na twoich bramach”.
 Kątem oka zauważył, że synagoga wciąż się napełnia, że wciąż przybywają ludzie. Skończyli pierwszy fragment. Po małej przerwie podjął recytację następnego tekstu 11, 13-21:
 – „Jeśli będziecie słuchać pilnie nakazów, które wam dziś daję, miłując Pana, Boga waszego i służąc Mu z całego serca i z całej duszy, ześle On deszcz na waszą ziemię we właściwym czasie, jesienny jak i wiosenny i zbierzecie wasze zboże, moszcz i oliwę. Da też trawę na polach dla waszego bydła. Będziecie mieli żywności do syta. Strzeżcie się, by serce wasze nie pozwoliło się omamić, abyście nie odeszli i nie służyli obcym bogom i oddawali im pokłon, bo zapaliłby się gniew Pana na was i zamknąłby niebo, aby nie padał deszcz, ziemia nie wydałaby plonów i prędko zginęlibyście w tej pięknej ziemi, którą wam daje Pan. Weźcie przeto sobie te moje słowa do serca i duszy. Przywiążcie je sobie jako znak na ręku. Niech one będą wam ozdobą między oczami. Nauczcie ich dzieci wasze, powtarzając je im, gdy przebywacie w domu, gdy idziecie drogą, gdy kładziecie się i wstajecie. Napiszesz je na odrzwiach swojego domu i na swoich bramach, aby pomnożyły się twoje dni i dni twoich dzieci w kraju, który przodkom waszym poprzysiągł dać Pan – dni tak długie, jak dni niebios, które są nad ziemią”.
 Skończyli fragmenty Księgi Powtórzonego Prawa i po chwili przerwy zapowiedział fragment Księgi Liczb 15, 37-41 i rozpoczął recytację. Wtórowali Mu wszyscy zgromadzeni:
 – „I mówił Pan do Mojżesza: Powiedz Izraelitom, niech sobie zrobią frędzle na krajach swoich szat, oni i ich potomstwo, i do każdej frędzli użyją sznurka z fioletowej purpury. Dla was będą te frędzle, a gdy na nie spojrzycie, przypomnicie sobie wszystkie przykazania Pana, aby je wypełnić – a nie pójdziecie za żądzami swego serca i oczu, przez które plamiliście się niewiernością, byście w ten sposób o wszystkich moich przykazaniach pamiętali, pełnili je i tak byli świętymi wobec swego Boga. Jam jest Pan, Bóg wasz, który was wyprowadził z ziemi egipskiej, aby być waszym Bogiem. Jam jest Pan, wasz Bóg”.
 Potem jeszcze śpiewali osiemnaście błogosławieństw. Aż przyszła chwila czytania fragmentów Prawa.
 Wspiął się po paru stopniach na podium, podszedł do pulpitu. Spojrzał na salę i zdumiał się. Wszystkie trzy nawy były szczelnie zapełnione. W otwartych drzwiach stali ci, którzy nie znaleźli miejsca w środku. Ale nie to Go zaskoczyło najbardziej, lecz obecność faryzeuszy i doktora w Piśmie – wszystkich tych, z którymi rozmawiał przy okazji przyjęcia u Mateusza. I w tej chwili zdał sobie sprawę, że trzeba po odczytaniu Pisma Świętego powiedzieć kazanie do nich. Wykorzystać tę okazję, którą Ojciec Mu podsunął. Ale co powiedzieć? Ale jak powiedzieć? Najpierw: co? Przecież tyle spraw trzeba by było poruszyć, tyle rzeczy trzeba by było im powiedzieć. Które wybrać? Tym bardziej, że był ograniczony miejscem: będzie przemawiał w synagodze.
 Już prawie nie kontrolował tego, gdy zakrystianin odsunął zasłonę, wyjął Święty Zwój, zdjął z niego sukienkę, rozwinął i wskazał Mu do czytania palcem fragment, który przypada na ten dzień. Działo się to wszystko jakby poza Nim. Nawet wtedy, gdy odczytywał wyznaczoną perykopę. Prawie nie wiedział, co czyta, a przynajmniej treść tego fragmentu pozostawała na jakimś marginesie Jego świadomości. Ale jeszcze trwały w Nim teksty przed chwilą odmawiane – o Prawie Pańskim, które trzeba mieć zawsze w swoim sercu, w swoim umyśle, jak również przed swoimi oczami. Trwały polecenia, by odpowiednie fragmenty Pisma Świętego przywiązywać sobie na czoło i do ramienia. Trwały w Nim również gorzkie refleksje, że o wiele łatwiej przywiązywać je sobie do ramienia niż realizować w czynach swoich, o wiele łatwiej trzymać je na czole niż przechowywać je w swoim umyśle. A najgorzej, gdy się człowiek ograniczy do tego, że starannie troszczy się o długie filakterie u płaszcza – symbolizujące przykazania Boskie – i piękne tefiliny wiązane na głowie i do tego się ograniczy: to jest już koniec. Wtedy już nikt i nic nie potrafi go uratować. Ma swój klucz, swój sposób na życie, swoją instytucję i nigdy od niej nie odstąpi. Nie potrafiłby, nie odważyłby się jej odrzucić i zacząć żyć na nowo, z jakąś pierwotną spontanicznością. Już go na to nie stać, jest już za stary. A gdyby go było stać na takie życie, bałby się, dokąd go ono zaprowadzi. Woli zostać w starych formach. Bawi się tylko w przyozdabianie tałesów pięknymi haftami i przedłużanie frędzli u płaszczy.
 Zafascynowała Go ta sprawa, zdecydował się o niej powiedzieć. Szukał teraz tylko formy. Jak to wyrazić? Jak ukazać to, że wszystko zależy od naszego wnętrza, że ono jest najważniejsze, najbardziej istotne? Jak to przekazać, że zjednoczenie z Bogiem dokonuje się nie przez zewnętrzne działanie, nie przez obrzędy formalne? One są najwyżej pomocne, spełniać mogą i powinny funkcję inicjacyjną, ale ich celem jest i musi być nasze wnętrze, nasza miłość do Niego i zaufanie. „Jakoś trzeba im powiedzieć, że na tej drodze dochodzenia do miłości Boga znajduje się i ten etap, kiedy człowiek musi się zobaczyć w prawdzie. Musi zobaczyć swe ludzkie wymiary wielkości i małości, dobra i zła, mądrości i ograniczenia”.
 Już kończył czytać wskazaną Mu perykopę, a wciąż nie wiedział, jak ma mówić. I wtedy, już w ostatnim prawie momencie, przypomniał sobie jeszcze z lat dziecinnych faryzeusza, który modlił się w świątyni jerozolimskiej. Sam nie wiedział, dlaczego tak głęboko zapadło Mu to wydarzenie w pamięci. Już tyle lat upłynęło, a wciąż miał je przed oczami, jakby to miało miejsce wczoraj. Klęczał sobie i modlił się z zamkniętymi oczami, gdy nagle wyrwał Go z zamodlenia głośny szept. W Jego pobliżu stał jakiś faryzeusz i mówił półgłosem, na tyle wyraźnie, że mógł słyszeć każde słowo. Przyjrzał mu się – dostojny, ubrany w uroczyste szaty z filakteriami przedłużonymi aż do śmieszności, zabarwionymi ostrą, fioletową farbą, z głową zadartą aż do samego sufitu. Mimo swoich młodych lat, już zdążył poznać tę kategorię ludzi. Chodząca pycha i nadętość. A więc, chcąc nie chcąc, słyszał jego modlitwę wygłaszaną półgłosem, jak to wielu, zwłaszcza starszych ludzi, zwykło czynić: „Boże, dziękuję, że Ci mogę służyć, sam zachowując przepisy rytualne i ucząc ludzi, jakie przepisy mają wypełniać, by być prawdziwymi synami narodu izraelskiego. Dziękuję, że nie jestem jak inni ludzie: złodzieje, oszuści, fałszerze, krzywoprzysiężcy, cudzołożnicy, celnicy, jak na przykład ten celnik, którego dobrze znam”. Pamiętał, jak spłoszył się tym ostatnim stwierdzeniem i zaczął się rozglądać po świątyni i szukać celnika, o którym faryzeusz mówi, aż go znalazł oczami – stojącego daleko, prawie tuż przy wejściu. Równocześnie słyszał, jak faryzeusz dalej się modlił: „Poszczę dwa razy w tygodniu, w poniedziałki i czwartki, jak każdy pobożny Izraelita; nie wspominam święta Kippur, kiedy to poszczę bardzo a bardzo surowo”. Miał zanotowane w pamięci swoje zdziwienie, bo tusza modlącego się wcale nie wskazywała na to, że jest to człowiek umartwiony w jedzeniu. „Oddaję dziesięcinę ze wszystkiego, co mam. Z kopru, mięty, anyżku, z czosnku, cebuli, migdałów, fig, granatów, orzechów, z jajek, kur, indyków”.
 Już nie mógł słuchać dłużej tej modlitwy faryzeusza. Już było Mu wstyd za tego człowieka i żal Mu było Pana Boga, który słuchał tej modlitwy. Zdecydował się wyjść stamtąd. Odwrócił się i, prawie biegnąc, opuszczał to wnętrze, aż przy drzwiach mimo woli rzucił okiem na celnika, o którym wspomniał faryzeusz. Stał wciąż tak jak poprzednio, z pochyloną głową, tylko teraz bił się w piersi. Zatrzymał się obok niego. Celnik modlił się: „Boże, przepraszam Cię za moje grzechy. Ale jak mogę żyć inaczej? Nie potrafiłbym utrzymać ani siebie, ani mojej rodziny, gdybym nie siedział na cle. Przepraszam Cię, że biorę za wysokie cła, że wciąż obracam się wśród pogan”. Przypomniał sobie, że gdy wyszedł ze świątyni, pytał się Marii i Józefa, co to miało znaczyć, dlaczego tamten faryzeusz daje dziesięcinę nawet z kopru, mięty, anyżu, z migdałów, orzechów, granatów, a dlaczego oni nie dają. I jak to tłumaczyli Mu, że obowiązkiem każdego Izraelity jest dziesięcina z podstawowych produktów, takich jak zboże, a z wszystkiego innego jest dobrowolna, według woli.
 To wszystko stanęło Mu przed oczami w ułamku sekundy, gdy kończył czytać ostatnie słowa. I już wiedział, że po prostu opowie tę historię. Wobec tego zwijał rulon Świętego Pisma powoli, specjalnie powoli, by zdążyć skomponować przypowieść – odjąć, przydać, dopasować, uprościć, wzbogacić, nazwać wyrazami, określić zdaniami to, co się wtedy zdarzyło. I znaleźć pierwsze zdanie, pierwsze słowo, żeby zacząć! A potem utrzymać dominantę, nie zejść na marginesowe wątki, nie zgubić istotnej wartości w aluzjach czy dygresjach. Ukształtować całość i szczegóły jak kształtuje posąg ręka rzeźbiarza, żeby nie było zbędnego obrazu, zdania, określenia, ale tylko to, co konieczne. Bo przecież to opowiadanie ma być nie tylko o faryzeuszach. O każdym. Bo w każdym człowieku siedzi to, co w przypowieści będzie eksponowane aż po śmieszność: że świętość „formalna” zaczyna się wtedy, gdy kończy się autentyczna miłość. I trzeba ukazać, że sprawdzianem tej katastrofy, która się dokonuje w człowieku, jest zawsze chęć, aby sprzedać swoje najświętsze uczucia, najdroższe przeżycia, swoje bohaterstwo i swoje zaangażowanie się: pochwalić się. Niech podziwiają, niech cmokają ustami, kiwają głową. Ludzie. Nawet obcy. Nawet jak nie ma przed kim, to pochwalić się przed samym sobą. Ta chęć pochwały w tym opowiadaniu powinna być wyakcentowana aż po obrzydliwość. Bo to jeszcze jedna forma tej potwornej hydry, która nazywa się interesowność, a ta nas całkowicie zuboża, niszczy do gruntu naszą miłość. Ale na szczęście w każdym człowieku są te pokłady tęsknoty za Bogiem, prostoty, które byle tylko uruchomić, ogrzać słońcem, a rozkwitną jak pąki kwiatowe na wiosnę. Każdy człowiek tęskni za prostotą, spontanicznością, bezgranicznym oddaniem się Bogu. I to musi unieść postać celnika w tej przypowieści. I dlatego powinna być bardzo ogólna, prawie tylko zaznaczona jedną grubą kreską.
 Już zaczął mówić, bo poczuł niepokój wśród słuchaczy wywołany przedłużającym się Jego milczeniem:
 – Dwaj ludzie weszli do świątyni, żeby się modlić…
 Uciszyło się natychmiast. Rozjaśniły się twarze. Sprawdzało się i teraz, jak za każdym razem, gdy zaczynał opowiadać jakąś przypowieść, że z wszystkich form kazaniowych tę słuchacze odbierają najchętniej.
 -…jeden faryzeusz, a drugi celnik…
 Któryż to rabbi powiedział o przypowieściach, że powinna się każda zaczynać od trzęsienia ziemi, a potem napięcie ma wzrastać – przypomniał sobie w tej chwili żartobliwy przepis na dobrą przypowieść. „No, to trzęsienie ziemi już mamy – stwierdził. – Wziąć za głównego bohatera faryzeusza i to opowiadać w ich obecności, na pewno jest sensacją, tym bardziej gdy jego partnerem jest celnik. Kto nie wierzy, niech popatrzy na miny słuchaczy. Teraz napięcie powinno wzrastać. Ano, zobaczymy”.
 – Faryzeusz, stojąc, tak się modlił w duszy…
 Wyczuwał, ale nawet widział, co się dzieje z Jego adresatami. Z największą trudnością panowali nad sobą. Najwyraźniej wciągnięcie do przypowieści faryzeusza jako głównej postaci potraktowali jako skrajną bezczelność z Jego strony, a nawet prowokację. Teraz czekali, jaką ten bohater przypowieści odegra rolę.
 – …Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie: jak złodzieje, nieuczciwi, cudzołożnicy, jak na przykład ten celnik.
 Teraz już wiedzieli. Jeden z nich już nie wytrzymał. Podniósł się z ławy i chciał ruszyć w Jego kierunku. Ale przytrzymał go za ramię uczony w Piśmie – „Jego” uczony. Faryzeusz pod jego wzrokiem zmiękł, wzruszył ramionami bezradnie i usiadł z powrotem na swoim miejscu. A tymczasem On po króciutkiej przerwie mówił dalej:
– Poszczę dwa razy w tygodniu, oddaję dziesięcinę ze wszystkiego, co mam.
Znowu zrobił przerwę. Wciąż wiedział, że słuchacze z niecierpliwością czekają na drugą osobę tego dramatu, który się przed nimi rozwijał. Już pierwsza została określona jednoznacznie negatywnie, a czas na drugą:
– A celnik, stojąc z daleka, nie śmiał nawet oczu podnieść w górę; bił się w piersi i mówił: Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu.
Skończył. Ale cisza trwała. Nikt nie odezwał się ani słowem. Był przekonany, że gdyby piorun z jasnego nieba uderzył w synagogę, nie zrobiłby takiego wrażenia jak ostatnie zdanie. Nie tylko na faryzeuszach. Wszyscy słuchacze byli wstrząśnięci. Cisza wciąż trwała. Żeby ją przerwać, dodał swoje objaśnienie, które w gruncie rzeczy stanowiło zbędny dodatek, bo to, co było dotąd powiedziane, tłumaczyło się samo:
– Mówię wam, ten odszedł do domu usprawiedliwiony, nie tamten.
Ruszył, żeby zejść z bimy. Wtedy zatrzymał Go uczony w Piśmie:
– Poczekaj jeszcze chwilę. Ta Twoja przypowieść jest taka, jak każda przypowieść. Jeden ją przyjmie, drugi wyśmieje. Ja należę do tych drugich, ale nie o to chodzi. Mogą być śmieszni faryzeusze? Mogą. Mogą być wzruszeni celnicy, którzy w jakimś momencie zdadzą sobie sprawę, że grzeszą? Trudno mi sobie to wyobrazić, ale się zgadzam. Mogą być i tacy. Tylko z jednym się nie zgadzam i tego Ci nie wolno było powiedzieć, że celnik odszedł do domu usprawiedliwiony, a nie faryzeusz. Ja myślę całkiem inaczej. To faryzeusz odszedł do domu usprawiedliwiony, a nie celnik. Faryzeusz! Bo wypełnia wszystkie obowiązki, a nawet ponad miarę. A celnik dopiero wtedy wróci do domu usprawiedliwiony, jeżeli zrezygnuje ze swojego grzesznego zawodu i dokona wszystkich oczyszczeń rytualnych. A to, że się teraz wzruszył, to jest zupełnie nieważne, to się po prostu nie liczy.
Tu nie wytrzymał Kuba:
– Chwileczkę, przecież tu nie jest powiedziane, że celnik po tej modlitwie nie porzuci swego zajęcia. Zresztą ja nie o tym chciałem mówić. A wyobraź sobie inną sytuację. Jakiś celnik rozchorował się i nie może dłużej pracować, odchodzi od swojego zawodu, ale oczywiście niczego nie żałuje – gdyby był zdrowy, dalej by był celnikiem. Ale dla świętego spokoju dokonuje obmyć rytualnych. I jak ty to ocenisz?
– Wtedy on jest usprawiedliwiony.
– Przed kim?
– Jak to przed kim, przed kahałem, przed gminą naszą.
– A przed Bogiem?
– Jeżeli nie jest celnikiem i spełnił wszystkie przepisy, to i przed Bogiem.
– Otóż nie. On wewnętrznie pozostał nadal celnikiem w tym najgorszym sensie. On się z Bogiem nie złączył przez żal za swoje grzechy, w nim nie ma miłości. On wewnętrznie nie jest nawrócony. I tu jest różnica pomiędzy nami a wami.
– A może spytamy samego Mistrza, autora przypowieści, o zdanie? – zwrócił się do Niego uczony w Piśmie.
Odpowiedział mu:
– Nikt nie przyszywa łaty z nowego sukna do starego ubrania. W przeciwnym razie nowa łata obrywa jeszcze część ze starego ubrania i robi się gorsze przedarcie. Nikt też młodego wina nie wlewa do starych bukłaków. W przeciwnym razie wino rozerwie bukłaki: i wino przepadnie, i bukłaki. Lecz młode wino należy wlewać do nowych bukłaków.