Biblioteka


Spory o przepisy talmudyczne



 

Spory o przepisy talmudyczne

 W obozie na pozór nic się nie działo, poza tym, że tych paru uczniów, których zostawiono „na straży” ich dobytku, było maksymalnie zdenerwowanych. Jak się okazało, do nich już dotarły wiadomości o uzdrowieniu człowieka z uschłą ręką – z odpowiednim komentarzem – i to wprowadziło ich w taki stan. Wszystko było spakowane i przygotowane do tego, by można iść natychmiast w drogę. Opowiedzieli im pokrótce, jak się rzeczy mają, a przy okazji ustalono dalszy tok działania. A więc do zachodu słońca należy odpocząć, a nawet – kto tylko potrafi, niech spróbuje spać. Zaś po zachodzie słońca trzeba szybko spożyć kolację z tych darów, które dostarczy uzdrowiony kupiec, i potem natychmiast rozpocząć nocny marsz tak, by na rano być możliwie jak najdalej od Kursi. Pozostawało pytanie: dokąd?
 – Trzeba iść nie tam, gdzie faryzeusze przypuszczają.
 – A co oni mogą przypuszczać?
 – Że się schronimy w Kafarnaum, między swoimi.
 – A może całkiem odwrotnie, że zaszyjemy się głęboko w kraju Trachonitis, gdzieś w pobliżu Cezarei Filipowej.
 – Idźmy wobec tego z powrotem do Galilei, gdzieś na północ. Tylko nie przez Betsaidę.
 – Oczywiście, ale wtedy musimy zatoczyć duże koło wokół miasta.
 Usłyszał głos Janka – który nie brał udziału w rozmowie i od dłuższej chwili go nie było:
 – Chodźcie tu! Zejdźcie do mnie! Stąd widać Kafarnaum!
 Naprawdę, gdy zeszli z płaskowyżu w stronę jeziora, ujrzeli wspaniały widok na część jeziora i drugi jego brzeg.
 – Najważniejsze, że mam to, o czym marzyłem: piękny widok na jezioro i na nasze miasto. I zdaje się, że jakbym się rozpędził, to powinienem skoczyć na drugą stronę.
 – Najpierw byś zarył nosem na brzegu – pocieszył go Jakub. – Zleciałbyś z pieca na łeb. Przecież jesteśmy nad powierzchnią jeziora dobrych paręset metrów, a nasze Kafarnaum leży tuż przy wodzie. Wreszcie, w linii prostej stąd do Kafarnaum jest kilka kilometrów. To ci się tylko tak zdaje, że to blisko – tłumaczył mu cierpliwie.
 Ale Janek już od dawna tego nie słuchał. Wpatrywał się jak zauroczony w krajobraz, jaki się przed nim rozciągał.
 – A więc to, co tam widać – mówił trochę do siebie, a trochę do nich – to Kafarnaum. Widzę dokładnie synagogę w Kafarnaum, a to, co bliżej wody, to z pewnością dom Piotra. A mój dom bardziej na lewo, ale go nie widać, bo wciąż drzewa. Ale widać łodzie, maluśkie jak mróweczki. A tam dalej na lewo, nad brzegiem, co to za miasto?
 – To będzie Magdala.
 – A jeszcze bardziej na lewo?
 – To będzie, na pewno nawet, Tyberiada. To co tak błyszczy, to pałac Heroda Antypasa. Jeszcze się nie zdążył zestarzeć, wybudowany jakieś piętnaście lat temu.
 – Dobrze, że przyszliśmy tu przed zachodem słońca, bo można się napatrzeć. A tam dalej, te góry na horyzoncie za Tyberiadą?
 – Tamte to góry Karmel. Ale to nie nasze, to już Syrofenicja. Ciągnie się pasem nadmorskim od gór Karmel, potem na prawo, czyli na północ, wciąż na prawo, aż w górę. Tam gdzieś będzie port Tyr, jeszcze bardziej na prawo – Sydon. Dawniej na tych terenach mieszkał nasz ród Aser zabrany do niewoli przez Asyryjczyków wraz z innymi rodami. Na jego miejsce weszli Fenicjanie, którzy ciągnęli od południa, wzdłuż morza. Zresztą to wiesz dobrze.
 – No to nie patrzę na nich.
 – Spojrzyj wobec tego bardziej na lewo, czyli na południe. Ta góra to święta góra – Garizim, a więc Samaria.
 – Tu też nie patrzę.
 – To wykręć się jeszcze bardziej w lewo, czyli jeszcze bardziej na południe.
 – Już.
 – To góry judejskie i Jerozolima. Ten szczyt, który widzisz, to Hebron.
 – Już patrzę. A obok Jerozolimy – Betlejem, gdzie się urodził Jezus. Ale ja najbardziej wolę Galileę. A my teraz jesteśmy w Galilei?
 – Do niej należy całe jezioro wraz z brzegiem.
 – To znaczy, że Kursi już nie?
 – Już nie.
 – A do kogo należy?
 – To już Dekapolis.
 Ogromna, pomarańczowa kula słońca zbliżała się do horyzontu, dając na jeziorze odblask jak od lustra, który uniemożliwiał wprost patrzenie w dół. Czerwona poświata rozlewała się nad horyzontem i, idąc w górę, przechodziła w kolor żółty, seledynowy, błękitny, aż do jasnego granatu, który rozciągał się nad wschodem.
 – Jeszcze chwilkę, jeszcze chwilkę – mówił do siebie Janek.
 Słońce schodziło poza góry. Wszyscy trwali w zauroczeniu, patrząc na ten codzienny cud słońca i nocy, który się rozgrywał przed ich oczami.
 – Jeszcze pół minuty, jeszcze ćwierć, jeszcze tylko odrobina. Już!
 W tym momencie dał się słyszeć z miasta dźwięk rogu.
 – Oho, zakrystianin z synagogi daje znać, że się zakończył szabat. A u nas w domu mama nachyla się nad kagankiem szabasowym i gasi go. Teraz możemy iść spać.
 – Spać to ty, kochany, dzisiaj nie pójdziesz. Maszerujemy całą noc. Pośpisz dopiero, gdy słońce wstanie.
 – A to nic nie szkodzi, a to nic nie szkodzi. Ja lubię chodzić nocą, bo przynajmniej jest chłodno. Możemy już iść.
 – Odkąd ty taki dzielny? Najpierw zjemy kolację.
 – No to jedzmy. Chyba zapalimy mały, taki malutki ogienek, bo zaraz zrobi się całkiem ciemno, potem przyjdzie chłód i trzeba się zagrzać; od ogniska – ręce, a od opowiadania Jezusa – serce.
 I już nikogo nie pytając, zaczął zbierać patyki.

 Uzdrowiony kupiec spisał się bez zarzutu. Zaledwie kilka minut upłynęło od zachodu słońca, a już pojawili się ludzie z workami na plecach.
 – No, to mamy jedzenia nie tylko na dzisiejszą kolację, ale na dobrych parę  posiłków – skonstatował Judasz.
 Po kolacji ruszyli w drogę.
 – Ja te strony dość dobrze znam. Przecież niedaleko, w Betsaidzie, nasz dom rodzinny, Andrzeja i mój. Byle się stąd wydostać jak najprędzej – powiedział Piotr.
 – Będzie księżyc, możemy iść całą noc.
 Szli w zwartej grupie, szybko, przeważnie milcząc. Jakby zadowoleni, że spieszą się, że nie ma czasu na rozmowy, jakby chcieli to wszystko, co usłyszeli, co przeżyli, w sobie przetrawić, przemyśleć, uporządkować. Nie rozciągali się, jak to często bywało. Trzymali Go między sobą, nie pozwalając Mu ani wysuwać się na czoło, ani zostawać w tyle.
 Po paru godzinach zachmurzyło się. Niebo przykryła gruba warstwa chmur. Już nie można było iść szybko, ale Piotr i tak był zadowolony:
 – W razie czego będzie im trudniej nas znaleźć.
 Ten powolny marsz sprzyjał rozmowom. Powrócili do szabatu – przedmiotu sporu z faryzeuszami. Dopiero teraz przekonał się, że nie wszyscy zrozumieli, o co w tym sporze chodziło.
 On sam najchętniej milczał. Owszem, lubił zaczynać rozmowę wtedy, gdy nic się nie działo, podtrzymywał ją, gdy ustawała, odpowiadał, gdy Go wprost zapytywali, ale poza tym wolał, by dyskusja przebiegała pomiędzy nimi, by sami szukali rozwiązań, by sami odkrywali wskazania szczegółowe, wynikające z zasad podstawowych. Gdy im się to udawało, cieszyli się jak dzieci i szukali w Nim potwierdzenia swoich odkryć. Na ogół był z nich zadowolony – przynajmniej z niektórych. Choć czasami zachowywali się tak, jakby Go nigdy nie słyszeli, jakby nie zrozumieli nic z tego, co dotąd mówił albo pytali po wielekroć o sprawy najprostsze, które były już dawniej wyjaśniane. Tak było i w tym wypadku.
 Gdy już zdawało się, że wszystko zostało wyjaśnione, zapytał Janek:
– To my nie będziemy świętować szabatu?
– Cóż ci znowu do głowy przyszło – zareagował ostro Piotr.
– A przecież Jezus uzdrowił w szabat.
– A co, miał go zostawić cierpiącego?
– O co tu chodzi? Tu nie chodzi o to „cierpi” czy „nie cierpi”, ale o generalną zasadę: prawo miłości bliźniego jest ponad wszystkimi przepisami szczegółowymi – uzupełnił Tomasz.
– To znaczy, że ty jesteś przeciwny szabatowi?
– Czy jestem przeciwny? To po prostu nie ta droga. Dlatego też od nich odszedłem, a natychmiast przystałem do Jezusa, gdy tylko Go nawet trochę zrozumiałem. To, że jesteśmy chciwi na majątek, pazerni na każdy grosz, zazdrościmy, bo się drugiemu lepiej powodzi, że w domu wciąż kłótnie, że obok są ludzie domagający się od nas jakiejś pomocy – to oczywiście nikogo z nich nie obchodzi.
Przysłuchiwał się temu, co tłumaczył Tomasz, i cieszył się z każdego jego słowa. A ten opowiadał dalej:
– Co się u nas dzieje? U nas to się dzieje, że za uzdrowienie w szabat zabiją cię, ale jeśli nie opiekujesz się starymi rodzicami, to nikogo nie obchodzi.
– No to z tego, co ty mówisz, wynika, że można chodzić w szabat tyle, ile się komu podoba, wolno odwiedzać chorych, a nawet zmieniać im bieliznę, przygotować lekarstwo a nawet jedzenie. Czy tak? – spytał Janek.
– Tak! Po wielekroć tak. A nawet powinno się zalecać w szabat takie uczynki, dobre uczynki. I to nie dlatego, że wtedy mamy dzień wolny od pracy zawodowej, ale że to jest dzień szczególnego oddawania Bogu chwały.
– No, jeżeli tak, to czy można zupełnie przestać uczęszczać do synagogi w szabat, zrezygnować z chodzenia do Jerozolimy, a w zamian za to iść na przykład do starego dziadka z odwiedzinami.
– O nie, co to, to nie.
– A w czym różnica? – upierał się Janek.
– To jest zupełnie zasadnicza różnica. Czytanie Pisma Świętego w synagodze a potem modlitwy i śpiewy mają właśnie to na celu: pogłębienie naszego życia wewnętrznego przez spotkanie się z Bogiem, który jest obecny w słowie Pisma Świętego, abyśmy w naszym codziennym życiu potrafili się zdobywać na to, by żyć zgodnie z prawem sprawiedliwości, prawdy i pokoju.
Pierwszy nie wytrzymał Filip i zaproponował:
– A może byśmy coś zjedli.
Czuł, jak reszta przyjęła tę propozycję z ulgą. Nie zdziwił się temu. Szli dobrych kilka godzin bez przestanku. Tak jak przewidywał, z czasem ich grupa rozciągnęła się w długą procesję, na końcu której znaleźli się najsłabsi.
Ledwo tylko przysiedli, Jankowi zachciało się zapalić ognisko. Piotr upomniał go:
– Żadnych ognisk. Połóż się, wypoczywaj, jedz, bo zaraz idziemy dalej. Można napić się wody, wziąć coś do zjedzenia. Ja polecam owoce.
– A to nie będziemy tu spać? – ten zdziwił się niebotycznie.
– Słyszałeś. Idziemy aż do rana. Spać będziemy w dzień.
Jakby nagle coś zrozumiał, bo prawie zawołał:
– To my znowu uciekamy?
– A tyś myślał, że idziemy nocą ryby łowić? – zakpił z niego Jakub. – Oj, Janek, Janek, jaki ty czasem wydajesz się być mądry, a tu naraz okazuje się, że ty nic, ale to kompletnie nic nie rozumiesz. Wstyd mi, że jesteś moim bratem – dokuczał mu.
– Nie znęcaj się, a powiedz. Dlaczego uciekamy?
– Byłeś wczoraj w synagodze? Przecież to ty sam przyniosłeś nam tę wiadomość, że Jezusa chcą zabić. Wystarczy?
– To dlatego?
– A czegoś chciał więcej? Mieliśmy czekać, aż Jezusa ukamienują? Dlatego uciekamy.
– No to po co Jezus tak siebie naraża i nas? – spytał naiwnie.
– Po co, po co. To spytaj się, po co inne rzeczy mówił. Choćby, że Bóg kocha pogan na równi z nami – za co Go o mało w Nazarecie nie zabili.
– No to dlaczego Jezus mówi takie rzeczy?
– Janek, coś mi się zdaje, że jesteś bardzo śpiący, bo mówisz od rzeczy. Wolałbyś, żeby Jezus nic nie mówił, prawda? Najlepiej, żeby tylko z ludźmi śpiewał psalmy przy ogniskach, przy wtórze trąbek, bębenków, harf i cytr, a my organizowalibyśmy tańce. A ludzie żyliby dalej w głupocie, tak jak dotąd żyli. Tego byś chciał?
– A, daj mi spokój i nie denerwuj mnie jakimś kamienowaniem.
Spostrzegł, że Piotr tej rozmowie przysłuchuje się niecierpliwie, widząc, jak najbliżej siedzący uważnie śledzą tę wymianę zdań pomiędzy braćmi. Wreszcie nie wytrzymał i szepnął do Niego:
– Może już pójdziemy?
– Chodźmy.
– Jeszcze jedno – Piotr powiedział rozkazującym tonem, choć nie podnosił głosu. – W razie ataku nie bronimy się, bo nie mamy czym, ale uciekamy na kształt gwiazdy: we wszystkich kierunkach. Miejsce najbliższego spotkania: Korozain. Przekażcie to tym, którzy nie słyszeli. Powtarzam: uciekamy we wszystkich kierunkach. Nie wolno podejmować walki. Miejscem następnego spotkania jest Jerozolima. A teraz w drogę.
Ruszyli, choć Janek prawie nawet nie napoczął swojego jedzenia. Znowu szli szybko, pomimo że droga nie była łatwa, bo Piotr omijał wyraźnie utarte szlaki. Coraz rzadziej podejmowali rozmowy. Na końcu szli milcząc, a nawet podsypiając w marszu. Choćby jedną sekundę przymknąć oczy, oprzeć się o ramię towarzysza podróży. Dopiero gdy się zaczęło rozwidniać, Piotr znowu zaproponował odpoczynek:
– Ale trzeba zostać chyba cały dzień. Ludzie odpoczną, nabiorą sił i będziemy znowu mogli iść całą noc. W dzień nie powinniśmy się ludziom pokazywać na oczy, zbyt dużo nas idzie.
Przycupnęli w dogodnym lasku położonym w rozpadlinie terenu i natychmiast zasnęli. Widział, że Piotr zostaje na straży. Przedtem umówił się z Judą-Tadeuszem, Szymkiem i Andrzejem, że będą się zmieniać.

Zbudził Go żar południa. Rozejrzał się. Uczniowie spali. Straż pełnił Andrzej, z czego wynikało, że wszystko funkcjonuje prawidłowo. Zdjął płaszcz, został tylko w sukni, wymienił szeptem parę zdań i znowu zasnął. Obudził Go ruch. Było późne popołudnie. Większość uczniów była już na nogach. Filip z pomocą paru innych przygotowywał uroczysty obiad. Jak zwykle zadbał o to, by były czyste obrusy – przy jednym nie mogliby się wszyscy zmieścić. Poukładał je na ziemi rządkiem obok siebie, tak że stanowiły jeden. Znalazło się wszystko, co trzeba, łącznie z wodą, którą nieśli w bukłakach.
Wiedział nie tylko Filip, wiedzieli wszyscy, że zależy Mu na tym, aby przynajmniej jeden raz w ciągu dnia posiłki odbywały się „uroczyście”, jak to uczniowie zwykli nazywać, że nie zgadza się na to, by każdy posilał się gdzieś w drodze, przypadkiem, osobno, ale żeby – jeżeli tylko to jest możliwe – były wspólne i po Bożemu: z uroczystą modlitwą i psalmami na początku i na końcu. Tak było i tym razem, choć zamiast stołu był obrus rozłożony zwyczajnie na ziemi.
Nagle odezwał się głos sępa. Taki jak nieraz jest słyszany, gdy ten ptak leci wysoko nad głową. Teraz dochodził z zalesionego wzgórka. Popatrzył w tamtym kierunku, starając się odszukać wzrokiem Szymka, który gdzieś w górze stał na straży. Nie tylko On. Wszyscy. Jakby uderzeni rózgą, zamarli, prawie powstrzymując oddech, i skierowali w tamtą stronę głowy.
Zobaczył go leżącego pomiędzy drzewami. Teraz Szymek na moment  odwrócił głowę w Jego stronę i lekkim ruchem ręki zapraszał Go. Dźwignął się z miejsca, obserwując wciąż Szymka, który teraz trzymał palec przy ustach. Starając się, by nie wywołać najmniejszego hałasu, zaczął wysuwać się spomiędzy Janka i Piotra, którzy obok Niego siedzieli, a potem już na palcach podchodził w stronę pagórka. Tu, po ostrej stromiźnie, szedł na czworakach, prawie czołgając się, uważając, by nie zdradzał Go nawet szelest. Jeszcze jeden krok, jeszcze jeden pień drzewa, jeszcze jeden oset, kępa, znowu pień drzewa, aż dotarł do Szymka, który wpatrzony w to, co się tam gdzieś na dole działo, trwał nieporuszony w pozycji leżącej, a teraz wyciągnął rękę, chwycił Go za ramię i delikatnie ale i mocno podciągnął Go do pozycji najdogodniejszej. I wtedy zobaczył.
Szeroką doliną biegnącą w dole szedł oddział żołnierzy królewskich – w odwrotną stronę niż ta, w którą oni zdążali. Ale nie żołnierze byli najważniejsi, lecz jeńcy, których prowadzili. Ci znajdowali się pośrodku tego oddziału, przykryci siatką  podobną do siatki rybackiej, tylko że zrobioną ze sznurów i o wielkich okach. Siatka ta była jakby rzucona z góry na całą grupę jeńców, a bokami spadała prawie do ziemi. Żołnierze szli na czele i na końcu w zwartym szyku, a gęsiego po bokach tej siatki spinającej więźniów. W słońcu błyszczały hełmy i lekkie zbroje pokrywające ramiona i piersi żołnierzy. Trudno było wywnioskować, kim mogli być ci więźniowie. Zbyt wielka odległość dzieliła ich, a poza tym siatka utrudniała widzenie. Patrzył na to, co się dzieje przed Jego oczami, sparaliżowany swoją bezsilnością. Aż zniknęli za załomem skalnym.
– Ja schodzę – powiedział półgłosem do Szymka.
Szymek skinął w milczeniu głową i pozostał w tej samej pozycji. A On zsuwał się szybko w dół. Zastał uczniów wyczekujących na Niego wciąż w bezruchu. Opowiedział im to, co widział.
– Myślisz, że to wynik poszukiwania nas?
– Jak to nas? – zdziwił się Janek. – Przecież my dopiero tam idziemy, skąd oni idą. Nikt nas nie mógł wyprzedzić. Skąd by oni mogli o nas wiedzieć?
– Oj, Janek, Janek, po co ja cię wziąłem ze sobą, po to żeby się wstydzić? Czy nie wiesz o tym, że oni mają świetlny system porozumiewania się i jeżeli chcieli, przekazali o nas informacje wszystkim swoim strażnicom granicznym, gdy tylko wczoraj zapadł zmrok?
– A więc tamtych złapali za nas?
– Nie wiem. Tylko tłumaczę ci jak dziecku, że jeżeli zachowujemy środki ostrożności, to nie dlatego, iż nam się nudzi.

Do Korozain przybyli po południu. Nie zauważyli nic groźnego. Chociaż niby wszystko przebiegało normalnie, zapowiedział swoim ludziom, że jeżeli tylko spostrzegą cokolwiek podejrzanego, mają dać znać i na dany sygnał wszyscy natychmiast opuszczają miasteczko.
Wieczorem udali się do synagogi, by się modlić. Przełożonego nie było, zastępował go kantor. W synagodze byli prawie wyłącznie Jego ludzie. Od dawna czekał na taką okazję. Wiedział, o czym będzie mówił. To kazanie w Nim rosło, nie dawało Mu spokoju, czuł, że jakoś na nie wszyscy Jego uczniowie czekają. I teraz gdy stał przy pulpicie i na nich patrzył, wydawało Mu się, jakby ich po raz pierwszy spotkał, a przynajmniej na nowo. Widział ich zmęczenie, ogorzałe, spalone od słońca, ale równocześnie szare twarze, spłowiałe, znoszone odzienie. Spod sukien wystające stopy, niejednokrotnie poobijane, okręcone szmatami, w zniszczonych sandałach albo nawet bose. „Dlaczego oni jeszcze ze mną dzielą swój los? Dlaczego niosą na swych barkach mój los? Dlaczego jeszcze mi towarzyszą? Dlaczego w ogóle zdecydowali się do mnie przyłączyć? I trwają, pomimo że to nie przelewki, że tu chodzi o życie”.
Uśmiechnął się do nich. To im się od Niego też na pewno należało.
I zaczął mówić o ich uciekaniu. O tym, że można uciekać, jak ucieka pies, który boi się niezasłużonej kary; że można uciekać jak przestępca, który dokonał czynu złego; ale można uciekać jak prorok, który wypomniał grzesznemu królowi jego winy, jak prorok, który zapowiedział nieszczęście, jak prorok, który odwołuje z drogi błędu i naprowadza na drogę prawdy. I to jest ich uciekanie. To nie jest tchórzostwo. Wprost przeciwnie. Czasem najłatwiej byłoby głowę podstawić pod topór. Taka pokusa przychodzi, gdy człowiek jest zmęczony do ostateczności i były takie wydarzenia w historii Izraela, że prorocy prosili o śmierć, ale Bóg ich nie wysłuchał, tylko kazał pełnić wyznaczoną misję. I taka pokusa również im grozi – ale muszą pełnić misję swoją do końca.
Chociaż znajdowali się w publicznym miejscu, jakim była synagoga, dobrze im tu było, jakby wciąż byli gdzieś na pustyni, w swoim kręgu. Słuchali Go. Najwyraźniej wiedzieli, że to kazanie do nich – specjalnie do nich i o nich. Tak to odbierali, w najgłębszym skupieniu i uwadze.
Wobec tego mówił im dalej, że historia Izraela uczy i tego, że prorok jest prześladowany. To należy do definicji proroka. Można powiedzieć w sposób jednoznaczny: gdyby prorok nie był prześladowany, wtedy jest fałszywym prorokiem. Głosi nieprawdę, bo przeląkł się i mówi to, co ludzie chcą. Albo zaraził się światem i mówi to, co się ludziom podoba. Jest fałszywym prorokiem nawet, gdyby nic nie mówił, właśnie dlatego, że nic nie mówi. Tak też można uzyskać odpowiedź na pytanie, kim jest prorok. Prorok to jest ten, kto mówi prawdę i za prawdę jest prześladowany. Byli wielcy prorocy – tak my nazywamy Izajasza, Jeremiasza, byli mali prorocy – tak nazywamy Joela, Ozeasza.
Zaczęli przychodzić ludzie. Pojedynczo, po dwóch, po trzech. Jeszcze zagadani, zdyszani, przygnani tą sensacją, że Jezus z Nazaretu zawitał do ich miasta, wnosili ten rozgwar ze sobą, ale po wejściu zamierali, widząc Go na bimie mówiącego, widząc zasłuchaną grupę Jego ludzi. Przycichali, gasili innych, siadali gdzieś, byle nie przeszkadzać, byle nie uronić nic z tego, czego nauczał, wsłuchując się w każde słowo. Ten napływ ludzi zmuszał Go, by poszerzył adresata: by nim byli już nie tylko Jego uczniowie – aby nikt nie czul się intruzem, ale by znalazł dla siebie treści takie, jakich potrzebuje do życia.
Rozwijał więc ostatnią myśl szerzej, tłumacząc, że byli i są prorocy, których nikt nie nazywa prorokami, a którzy naprawdę są prorokami. To ci, co chodzą zwyczajnie ubrani i pracują tak zwyczajnie jak inni i żyją, mówią i zachowują się tak zwyczajnie jak inni, a w rzeczywistości zupełnie inaczej – bo oni naprawdę pracują, naprawdę mówią, naprawdę myślą, naprawdę modlą się. I to jest sól naszej ziemi, światło naszego świata, kwas, który zakwasza całe ciasto, jakim jest nasz naród. I oni, oczywiście, też są prześladowani, bo odstają od swojego środowiska, które jest przesycone dorabianiem się, dogadzaniem sobie, upatrywaniem treści życia w bogactwie. Tylko że każdemu prorokowi – i wielkiemu, i małemu, i całkiem zwyczajnemu – grozi, że zacznie narzekać na swoje życie, mówiąc sobie: „Czyż nie lepiej żyć jak inni, nie przejmując się Prawem Bożym. Ot, chodzić do świątyni raz czy drugi do roku, w soboty iść do synagogi, jak zwyczaj każe, zachowywać przepisy faryzeuszy – żeby nie narażać się – i tyle”. Ale przecież tak nie jest. Pan Bóg każdego woła po imieniu, jak wołał Samuela. Faryzeusze nazywają to łaską. A to jest sam Pan Bóg, który nam się daje: daje nam siebie, czyli światłość, prawdę, odwagę, wolność. Można Go odrzucić – i to jest największa tragedia człowieka.
Wciąż do synagogi wchodzili nowi ludzie. Z ostrego światła słonecznego do ciemnego wnętrza, mało co widzący. Przyzwyczajali wzrok do zmiany natężenia światła, tym bardziej nadstawiając uszu, przysłuchując się Jego słowom. Niektórzy po chwili, gdy zdążyli Go już rozpoznać, wypadali na zewnątrz, wołając do kogoś:
– Chodźcie, to On, Mistrz z Nazaretu!
Ten ciągły ruch przeszkadzał Mu. Starał się skupić maksymalnie, by nie dać się wybić z rytmu, by zachować ciąg logiczny. Mówił więc dalej, że w rzeczywistości każdy człowiek o coś się troszczy. Również ci, którzy nie wybierają Boga, tylko świat. Oni troszczą się o to, by mieć coraz więcej, by ochronić przed utratą to, co zdołali nagromadzić. Ludzie narzekają, że muszą się martwić o to, co będą jedli, w czym będą chodzili, gdzie będą mieszkali – tym wiązaniem końca z końcem comiesięcznym, cotygodniowym, codziennym – w gruncie rzeczy są bardzo zadowoleni, że mają takie kłopoty, bo czym życie swoje by wypełnili, gdyby im ktoś te kłopoty odjął. I to lubią. Przyzwyczajają się do tego. I gdy już nagromadzą rzeczy pod sam sufit, to zaczynają nimi napełniać kolejną izbę, wmawiając w siebie, że tak trzeba. A naprawdę, okłamując siebie, na to, by nie odkryć pustki swojego życia. A Bóg ludzi stworzył po to, by się troszczyli o Jego królestwo na ziemi. By już tu stawało się to, czym będziemy żyć w niebie. Ale tego trzeba się nauczyć. I na początku nie jest łatwo żyć wolnością dzieci Bożych i troszczyć się o królestwo Boże na ziemi i w nas.
Nie chciał już przeciągać. Zdecydował się podsumować to, co dotąd tak szeroko omawiał, w kilku konkretnych zdaniach. Powiedział:
– Nie gromadźcie sobie skarbów na ziemi, gdzie mól i rdza niszczą i gdzie złodzieje włamują się i kradną. Gromadźcie sobie skarby w niebie, gdzie ani mól, ani rdza nie niszczą i gdzie złodzieje nie włamują się i nie kradną. Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje.
Słuchali Go, ale czy rozumieli to, co On do nich mówił, czy też tylko słuchali Jego: Nauczyciela z Nazaretu – i słuchaliby Go niezależnie od tego, co by mówił. Dodał więc jeszcze parę zdań:
– Nikt nie może dwom panom służyć. Bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego będzie miłował, albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i mamonie.
Znowu fala ludzi wtargnęła z hałasem i przysiadła. Szkoda Mu było teraz właśnie kończyć. Spróbował wrócić do głównego tematu, poszerzając go o bezgraniczną ufność Bogu. Jak gdyby sobie teraz uświadomił, że dominantą życia człowieka jest strach przed nieszczęściem, wypadkiem, biedą, chorobą, śmiercią, że znamieniem świadczącym o powierzchowności religii człowieka jest poczucie samotności: osamotnienia wobec losu, świata, ludzi. „Tylko żeby to potrafili odebrać, zanotować w swojej pamięci, umieścić w obszarze swoich przeżyć. Tu trzeba przypowieści, a nie upomnień, rad czy poleceń – żeby każdy umiał znaleźć Boga przy sobie jako Kogoś wciąż obecnego i aby umiał odbierać od Niego wszystko, co On daje: radość i cierpienie, bogactwo i biedę, zwycięstwa i klęski – aby umiał pełnić wolę Bożą”.
– Dlatego powiadam wam – zaczął – nie troszczcie się zbytnio o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym macie je przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie? Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją, nie żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski żywi je. Czy wy nie jesteście ważniejsi niż one? – Z całą satysfakcją zauważył, że ten obraz wzbudził zainteresowanie. Powtórzy tę myśl w kolejnym porównaniu: – Kto z was przy całej swej trosce może choćby jedną chwilę dołożyć do wieku swego życia? A o odzienie czemu się zbytnio troszczycie? Przypatrzcie się liliom na polu jak rosną. Nie pracują ani przędą. A powiadam wam: nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich. Jeśli więc trawę polną, która dziś jest, a jutro będzie w piec wrzucona, Bóg tak przyodziewa, jakoż daleko więcej was, małej wiary. Nie troszczcie się więc zbytnio i nie mówcie: Co będziemy jeść? Co będziemy pić? Czym będziemy się przyodziewać? Bo o to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód o królestwo Boże i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane. Nie troszczcie się więc zbytnio o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie. Dosyć ma dzień swojej biedy.

Potem wybrali się na uroczystą kolację, którą im przyobiecał po tym parodniowym poście na pustkowiu. Spożywać ją mieli w gospodzie na skraju miasteczka, pod szerokim dachem z liści. Ludzie już Go nie opuszczali. Gospoda pękała w szwach. Zajęte były stoły wewnątrz i stoły na zewnątrz, a gdy ich brakło, ludzie siadali po prostu na ziemi, wszędzie gdzie tylko był skrawek wolnego miejsca.
Siedząc już przy stole, przyglądał się z zainteresowaniem zachowaniu się Jego chłopców. Prawie żaden z nich nie podszedł do kamiennych stągwi przygotowanych przy wejściu dla rytualnych oczyszczeń. Za wyjątkiem Filipa i Judasza. Ale Filip, jak to Filip, powszechnie znany strachajło, umył ręce, choć widział, że koledzy tego nie robią – jeszcze w dodatku rozglądając się trwożliwie z obawy przed obcymi i chyba przed swoimi. Judasz przyszedł ostatni i – nie wiedząc, jak zachowali się inni – na wszelki wypadek też umył ręce. Faktycznie nie musieli się myć ze względów higienicznych: co dopiero, tuż przed zachodem słońca, kąpali się w rzece. Jeszcze niektórzy mieli mokre włosy, jeszcze niektórzy wycierali brody. Obserwował ich, jak hałaśliwie, śmiejąc się i żartując, zajmowali swoje miejsca przy stole, czekając na wieczerzę.
Jeżeli przyglądał się ich zachowaniu z taką ciekawością, to dlatego, że spostrzegł, iż nie jest jedynym, który ich obserwuje. Przy sąsiednim stole siedziała grupa faryzeuszów, spożywając posiłek. Oświetlenie w gospodzie było słabe. Z rzadka porozwieszane kaganki nie pozwalały na dobrą widoczność. Dlatego też nie był w stanie rozpoznać ich twarzy, ale zdawało Mu się, że to są faryzeusze, którzy towarzyszą im od pewnego czasu. Pozostało pytanie, czy faryzeusze są przypadkiem w gospodzie, czy też nie. A jeżeli – to kto doniósł, a może się tylko wygadał, że On wybiera się tutaj ze swoimi uczniami?
Tajemnicę wyjaśnił częściowo Janek, który jak zwykle pierwszy przybiegł do stołu, żeby mu ktoś przypadkiem nie zajął „jego” miejsca „u boku Mistrza”, i teraz szeptał do Niego:
– Popatrz na prawo. Tylko jeszcze nie teraz, dopiero za chwilę. Będziesz się niby rozglądał po sali i wtedy spojrzyj na nich. To są ci „nasi”, którzy nas śledzą.
Niektórzy z faryzeuszów już od chwili przerwali jedzenie: odkąd zaczęli pojawiać się pierwsi Jego uczniowie. Byli tacy, którzy wpatrywali się w milczeniu, inni zaś wcale się z tym nie kryli i wymieniali półgłosem uwagi. Nie dochodziły one do Niego, ale domyślał się ich. I już tylko czekał, kiedy faryzeusze przystąpią do ataku. Jednego tylko nie był pewny: Czy Jego uczniowie to spostrzegli, że są przedmiotem obserwacji i dlatego tak się zachowują, robiąc im „na złość”, czy też są tego nieświadomi.
Janek znowu szeptał:
– Oni tu za nami przyszli, to ci sami na pewno. Poznaję ich. Teraz się pilnie przyglądają, że my nie obmyliśmy rąk przed jedzeniem. Ale będzie draka.
Po chwili Janek dalej szeptał:
– Ja też nie obmyłem. A może lepiej obmyć, żeby nie doszło do awantury? Jak myślisz?
– Rób, jak uważasz – odpowiedział mu, uśmiechając się.
– Jak tak, to nie. Nie boję się. Zresztą Jakub też nie obmył. On mnie nawet upomniał, żebym nie podchodził nawet do rytualnych konwi, bo ja zapomniałem – przyznał się.
Już wszystkie stoły były zajęte, a jeszcze wciąż nadchodzili tacy, którzy Go słuchali w synagodze, albo tacy, którzy dopiero się o Nim dowiedzieli. Zajmowali miejsca już tylko pod ścianami albo nawet pomiędzy stołami, byle być blisko Niego. Wyciągali swoje pożywienie i posilali się. Ani gospodarz, ani słudzy nie reagowali na to. Zwijali się jak w ukropie. Nie nadążali z obsługą tej masy gości, która im tak nieoczekiwanie wraz z Mistrzem z Nazaretu ściągnęła do gospody. Ci, którzy później przyszli, zostawali poza zasięgiem dachu. Rozsiedli się w kręgu drzew i krzewów i tak spożywali kolację. Na szczęście pogoda wróciła. I choć było chłodno, świecił księżyc i gwiazdy na bezchmurnym niebie. Siedzący obok faryzeusze znowu powrócili do spożywania swojego posiłku. „Może zrezygnują tym razem, może nie ośmielą się ze względu na ludzi, którzy zgromadzili się w takiej ilości”. Wreszcie przyszła kolej na Jego stół i pojawił się sam gospodarz we własnej osobie, niosąc im stos placków na rozpoczęcie wieczerzy. Powitał Go uroczyście i przeprosił za opóźnienie. Zaznaczył na wstępie, że traktuje Go  – jak i Jego uczniów – jako swoich osobistych gości i dlatego żadnej zapłaty od nich nie przyjmie.
Przystąpił do wieczerzy. Zaczął jak zwykle wspólną modlitwą. Dopiero wtedy, gdy łamał chleb i rozdawał uczniom, gdy się posilali, usłyszał pytanie:
– Mistrzu, można o coś spytać?
Zwrócił się w ich stronę:
– Słucham.
– Dlaczegóż to uczniowie Twoi nie przestrzegają zwyczaju ojców, lecz zasiadają do jedzenia z nieumytymi rękami?
Usłyszał to pytanie w pustce. Uświadomił sobie z niejakim zdziwieniem, że to duże, bądź co bądź, zbiorowisko ludzi, dotąd szumiące rozmowami na pozór swobodnymi, przetykanymi wybuchami śmiechu, cały czas na ten moment czekało i jest świadome, że tak faryzeusze, jak i uczeni w Piśmie nie przyszli tu na jakąś pogawędkę, ale na kolejną rozprawę z Nim, że pytanie jest tylko pretekstem do wejścia w istotne problemy.
– A nie przyszło wam do głowy, że my tak specjalnie robimy?
To mówił Tomasz, który usiadł przy bocznym stole, jakby podkreślając swoją niezależność. Był w znakomitym humorze i w dobrej formie – zawsze pora ranna i wieczorna najbardziej mu odpowiadały. I wyglądało na to, że zabiera się do generalnej rozprawy z obecnymi tu faryzeuszami. Trzeba było przyznać, że tym słowem „specjalnie” zaskoczył ich.
– Co to znaczy „specjalnie”? Jak ty to rozumiesz?
– Dlaczego powiedziałem „specjalnie”? Przypomnę wam waszą, faryzeuszów, historię. Był okres, przed mniej więcej dwoma wiekami, za dynastii Seleucydów, kiedy z grupy pobożnych chasydów oderwała się grupa faryzeuszów. Głosili, że trzeba żyć po żydowsku między Żydami i odrzucać wszystko, co jest pogańskie. Zorganizowali się w gminach zwanych chaburot, do których przyjmowali kandydatów po okresie prób i tak dalej, i tak dalej. Na owe czasy była to rewelacja i zdawało się, że odnowi skostniałą religię mojżeszową.
– Po co to opowiadasz? To, co wszyscy wiedzą – zaatakował go jeden z faryzeuszów.
Ale Tomasz jakby tego nie słyszał i mówił dalej:
– I zdawało się, że stanie się coś takiego, co będzie można porównać do reformy Ezdrasza i Nehemiasza, że faryzeusze ukażą w pełnym świetle prawdę Bożą, jaką On przekazał swojemu narodowi wybranemu. Że zabłyśnie ona nowym światłem jak gwiazda poranna i sprawi, że naród izraelski poprowadzi wszystkie ludy całego świata do nowego życia.
Tomasz przerwał na moment. Panowała taka cisza, jakby to nie mówił nieznany im bliżej człowiek, ale sam arcykapłan.
– No i upłynęło dwieście lat i okazało się, że góra urodziła mysz.
Wrażenie było piorunujące. Gdyby się w tym momencie odezwał grom i błyskawica rozdarła sklepienie, nie wywołałaby takiego efektu. Uderzenie było tak potężne, że wszyscy zamarli. Czekał, co będzie dalej. W tej ciszy wciąż trwającej wstał „Jego” uczony w Piśmie – jak go Janek przezwał: Szymon Trędowaty – i spytał głosem wydobytym gdzieś z głębi gardła:
– Coś ty powiedział? Góra urodziła mysz? Mógłbyś mi to wytłumaczyć, bo tego nie rozumiem?
Ale Tomasz był w dobrym humorze i wciąż jakby zdawał się nie widzieć niebezpieczeństwa w poruszaniu tych zagadnień powiedział ze swobodą dziecka bawiącego się sztyletem:
– Ty chcesz, żebym ci to wytłumaczył? Mogę ci to wytłumaczyć, choć liczyłem na twoją inteligencję i myślałem, że nie potrzebujesz dodatkowych wyjaśnień, ale trudno. Nie pierwszy raz rozczarowałem się w życiu.
Patrzył na twarz doktora w Piśmie i widział, jak ten się skręca z wściekłości, że Tomasz tak bezkarnie z niego kpi – a wciąż nie wiedział, o co chodzi Tomaszowi.
– Przecież obiecywaliście i zapowiadaliście, że będziecie wiernymi interpretatorami Pisma Świętego.
– I co? Ty uważasz, że nie jesteśmy?
– Wyobraź sobie: uważam, że nie jesteście żadnymi interpretatorami, a Pisma Świętego w szczególności. Za to wymyśliliście swoisty twór, który się nazywa Talmud, częściowo spisany, a w ogromnej reszcie przekazywany ustnie, który ma tyle wspólnego z Pismem Świętym, co ja z cesarzem rzymskim.
– Coś ty powiedział? – wykrztusił po raz drugi jego rozmówca.
– Nie uważaj mnie za idiotę ani nie zmuszaj mnie, żebym tak musiał myśleć o tobie. Ale dobrze, jak nie ma innej rady, to ci wytłumaczę. Weźmy tak całkiem praktycznie. Gdyby ktoś nie znał Pisma Świętego, a znał tylko wasz Talmud i chciał na jego podstawie coś wnioskować o Objawieniu Bożym zawartym w Torze, to do jakich wniosków musiałby dojść?
Uczony wciąż czekał na moment, kiedy Tomasz odkryje się, popełni jakiś prosty błąd wynikający z niewiedzy, z niedouczenia czy też z nielogicznego sposobu myślenia, a wtedy z łatwością go zniszczy. Wciąż czekał i denerwował się, że Tomasz nie stwarza mu możliwości ataku.
– Co to znaczy do jakich wniosków? – spytał któryś z faryzeuszów. – Talmud podaje wskazania praktyczne, życiowe, wynikające z Pisma Świętego.
Tomasz zaśmiał się w głos, ale natychmiast spoważniał i zapytał:
– Popatrz mi głęboko w oczy. Czy wyglądam na idiotę? Jeżeli tak, to trudno. Mów tak dalej. Ale jeżeli nie, to bardzo proszę, zastanów się nad tym, co mówisz. Bo, żebyśmy nie pozostawali na ogólnikach, powiedz mi, proszę, jakimi głównymi tematami zajmuje się Talmud? Jak można by pogrupować go tematycznie?
– Rozmaicie, zależy od zainteresowania.
– Może ja ci pomogę. Pierwszym wielkim tematem jest szabat. Zgoda?
– Masz rację, szabat, fundament Przymierza.
– Dość, wystarczy tych zachwytów. Drugi temat: czystość rytualna.
– Cieszę się, że jesteś tak dobrze zorientowany i tak nas oceniasz. Czystość rytualna gwarantuje nam, że jesteśmy Izraelitami, wybranym narodem.
– Dziękuję za komplementy. Trzecim tematem są dziesięciny.
– Nie mylisz się. To kolejna nasza izraelska sprawa wiążąca nas w jeden naród, zwłaszcza teraz, kiedy…
– No, można by dodać jeszcze: obrzezanie. I zasadniczo na tym wyczerpuje się treść Talmudu.
– A co ci się w tym nie podoba? Czy nie są to ważne tematy?
Tomasz już zaczynał „gotować się”, ale jeszcze potrafił zapanować nad sobą i zaczął spokojnie tłumaczyć:
– Co mi się nie podoba? Zaraz ci to wytłumaczę. Kto zna Talmud, a nie zna Pisma Świętego, może przypuszczać, że Pan Bóg objawił nam prawdy dotyczące szabatu, czystości rytualnej, dziesięcin, no i obrzezania. A gdybyśmy tak weszli w szczegóły Talmudu, co można się dowiedzieć na przykład o szabacie. Można się dowiedzieć, że istnieje trzydzieści dziewięć czynności, które, według rabinów, gwałcą szabat. Mam je wyliczyć? To by trwało zbyt długo. Podam niektóre szczegóły dla przykładu. Zabrania się związania czy rozwiązania węzła na sznurze, zgaszenia lampy, zrobienia dwóch ściegów igłą, napisania dwóch liter, przeniesienia z domu do domu choćby jednej suchej figi, rozpalenia ognia, aby przygrzać posiłek. I dalej, dla przykładu: gdy kogoś bolą zęby, może wypłukać usta octem, ale musi tę wodę połknąć, bo nie wolno dokonywać zabiegów leczniczych. A gdy ktoś zwichnie nogę, wolno mu ją włożyć do wody, bo to jest zwyczajne mycie codzienne, ale nie wolno nią w wodzie poruszać, bo to jest zabieg leczniczy.
Przycichło. Wyczuł, że wszyscy słuchają Tomasza świadomi, że on po prostu kpi z tego, co faryzeusze traktują z największą powagą.
– I tobie to się nie podoba? – chcieli go przyłapać chociażby na jakimś sprzeciwie.
– Mnie się to nie podoba? A tobie się podoba? Jak tobie to się podoba, to muszę cię zmartwić, bo są rabini, którym się to nie podoba i wysilają swoje mózgownice, jak wykręcić się z przepisów, które sami wymyślili.
– O czym ty mówisz?
– O czym mówię? Przecież niektórzy uczeni twierdzą, że jeżeli wielbłądnik potrafi rozwiązać węzeł jedną ręką, to nie narusza szabatu albo jeżeli węzeł wiąże się nie na sznurze, ale na taśmie, to wtedy nie podlega ta czynność pod zakaz szabatowy. Czy jest tak, jak mówię, czy nie jest tak?
– Tak, istnieją rozmaite opinie świątobliwych rabinów…
– W porządku – przerwał mu Tomasz. – Nie wysilaj się na więcej. Ale odpowiedz mi na pytanie: Czy już wiesz, o co mi chodzi?
– Nie, nie wiem – wyznał jego rozmówca.
– No to może ja ci pomogę innym faktem. Drugim głównym tematem waszego zainteresowania obok szabatu – jak to ustaliliśmy – jest czystość rytualna. Takie sprawy jak naczynia, namioty, krowy, łazienki, ogonki owoców, ręce. Zgoda?
Nie było odpowiedzi, wobec tego Tomasz mówił dalej:
– I dla przykładu, gdy chodzi o ręce, wasi mistrzowie mówią: Kto je chleb bez umycia rąk, podobny jest do tego, który uczęszcza do ulicznicy, kto zaniedbuje umywania rąk, będzie wykluczony ze świata. Nawet macie specjalne przekleństwa na tych, którzy tak się zachowują, a zmarły przed dwudziestu laty rabin Hillel mówił, że tacy zaliczają się do chamów.
Tu już któryś nie wytrzymał i wybuchnął:
– Ty się Hillela nie czepiaj, boś nie jest godzien mu butów czyścić.
– Nie, nie, ja się nie czepiam, tylko cytuję. A teraz, wracając do głównego mojego pytania, już wiecie, o co mi chodzi?
– Twoje myślenie jest bardzo dla nas skomplikowane.
– Moje myślenie jest skomplikowane! Mój Boże! Ale niech będzie. Mnie również chodzi o to, że zapraszacie cały naród do – jak to nazywacie – „łoża różanego”, gdzie wszystko – jak zapewniacie – jest jasne, określone, opisane i ustalone, i każdy już wie, co jest grzechem, a co nie, i kiedy jest prawdziwym Izraelitą, a kiedy nie. A w rzeczywistości tworzycie ludziom tysiące skrupułów, zmuszacie ich do zatrzymywania się na szczegółach, drobiazgach, odwodząc od spraw istotnych. I nie tylko innych prowadzicie na fałszywe drogi, ale sami z siebie robicie karykatury człowieka. Przecież nie bez powodu ludzie mówią, że jest siedem rodzajów faryzeuszy.
Nie spodziewał się, że Tomasz odważy się tak daleko pójść, że się odważy tyle powiedzieć. Otwarcie, publicznie, wobec wszystkich, całej tej społeczności, która naszła gospodę, idąc za Nim: Nauczycielem z Nazaretu. Posłyszał zduszone słowa któregoś z nie opodal siedzących faryzeuszów:
– Jak on śmie to mówić?
I miał rację. Tego, co ludzie mówili między sobą, nikt nie śmiałby powiedzieć im wprost w oczy, a co dopiero publicznie. A Tomasz, jakby nieświadomy tego, co robi, zaczął na wpół poważnie, na wpół kpiąco wyliczać słynne kategorie faryzeuszów:
– Faryzeusze chciwi, oczywiście na pieniądze; faryzeusze zgarbieni: okazują na zewnątrz swoją fałszywą pokorę; faryzeusze z rozbitym czołem: którzy chodzą ze spuszczonymi oczami, aby wzrokiem nie grzeszyć i co rusz rozbijają się o jakieś przeszkody; faryzeusze skrzywieni: którym się nigdy nic nie podoba; faryzeusze rozdarci: którzy nie wiedzą, co najpierw powinni wykonać; faryzeusze od „dobrych uczynków”…
– Wiemy, o czym mówisz – zdecydował się ratować sytuację faryzeuszów „Jego” doktor w Piśmie. Miał uśmiechniętą twarz, jakby rozbawioną usłyszanym dopiero co dowcipem, tylko złe błyski w oczach świadczyły, co myśli na ten temat. – Ale jeżeli cytujesz ten pamflet wymyślony przez naszych wrogów, to powinieneś dodać i jeszcze jeden typ faryzeusza: taki, który się boi Boga.
– Wiem, wiem, wymienia się i takich, podobno są i tacy, i ja osobiście życzę wam, by było takich wśród was jak najwięcej. Tylko przyznam się zupełnie szczerze, bardzo trudno takich spotkać. Podobno są tacy: Gamaliel, wnuk Hillela, Nikodem. Sam się dopytuję o takich, ale gdy mi usiłują wymieniać, nie jest ich więcej niż palców u jednej ręki, a przecież was jest kilka tysięcy. Mógłbyś mi postawić jeden zasadniczy zarzut: Co mnie to obchodzi. Wasza sprawa. Jeżeli lubicie chodzić na rękach, stać na głowie – proszę bardzo. Ale tak nie jest.
– Tak – któryś z nich powtórzył za nim. – Ja się ciebie pytam, co cię to obchodzi?
– A więc proszę bardzo. Ja już odpowiadam. Wy uczycie cały naród takiego postępowania. Nie ma miasta, żeby nie było kilku albo kilkunastu synagog, nie ma miasteczka, żeby nie było paru, nie ma wsi, przysiółka, żeby nie było synagogi a obok niej łaźni i chederu do nauki dzieci. A przełożonymi synagog w większości jesteście wy. I czego uczycie ten biedny naród izraelski? Talmudu. Nie, nie Pisma Świętego, ale waszego Talmudu. Czyż to nie o was powiedział prorok Jeremiasz:
„Naród mój jednak nie zna Prawa Pańskiego.
Jak możecie mówić ‘jesteśmy mądrzy
i mamy Prawo Pańskie’.
Prawda, lecz w kłamstwo je obróciło
kłamliwe pióro pisarzy”.
Już wiecie wreszcie, o co mi chodzi? Zagubiliście się w morzu spraw błahych. Prawdy istotne zniknęły w wielości bezwartościowych drobiazgów. Komentarz przesłonił Prawdę, którą chcieliście tłumaczyć. A jaka jest ta Prawda, którą niesie Pismo Święte? Coście zagubili, przegadali, no co? – przypierał ich do muru, chciał, by wreszcie wypowiedzieli to największe słowo.
 Ale mu uciekali, wymykali się jak ryba z sieci:
 – Bądź przekonany, my boimy się Boga.
 Wobec tego nie miał wyjścia i musiał je sam powiedzieć:
 – Już zostaw, zostaw twoje zapewnienia o bojaźni Bożej, bo mi działasz na nerwy. Wyście wciąż nie doszli do głównego przykazania Prawa: miłości Boga i bliźniego, nawet tych tematów nie dotykacie. Jeżeli czegoś uczycie, to nienawiści do tych – żeby było śmieszniej – którzy nie zachowują mycia rąk. I o to mam do was pretensje, wy za to ponosicie odpowiedzialność przed Bogiem i historią swojego narodu, że zaprowadziliście go na manowce.
 – Nie doceniasz tego, cośmy zrobili dla narodu wybranego.
 – Coście zrobili? – zdziwił się Tomasz. – Może ci, którzy przed dwustu laty rozpoczynali reformę, mieli w zamiarze dotrzeć do najważniejszych prawd Pisma Świętego, ale im nie wyszło. Brakło siły, inteligencji, rozpędu, ochoty, zatrzymali się na pierwszych odkryciach i zaczęli się kręcić jak pies wokół własnego ogona. Tak oni, a za nimi i wy przez te ostatnie dwieście lat: wokół szabatu, czystości rytualnej i dziesięcin. Na więcej was nie stać i tak ogłupiacie siebie i ludzi.
 To ich rozwścieczyło do białości. Swoją bezsilność pokryli wrzaskiem i przezwiskami:
 – Toś jest głupi. Ty nic nie rozumiesz. Przecież to jest miłość ku Bogu, gdy staramy się zachować szabat tak jak On.
 – Czy naprawdę na tym ma polegać szabat, żeby nic nie robić?
 – A czy w Piśmie Świętym, którego tak bronisz, nie jest napisane, że w siódmym dniu Bóg odpoczywał?
 Odpowiedział, prawie śmiejąc się im w nos:
 – Przecież w szabat świeci słońce, pada deszcz, rosną rośliny, wiatr wieje, rzeki płyną, ptaki latają, a krowy dają mleko – w szabat świat istnieje. Nie przyszło to wam nigdy do głowy?
 Oni bardzo dobrze zrozumieli, o co mu chodzi, od pierwszego już zdania. Bo od razu poderwały się głosy protestu, wyskoczyły nad głowami zaciśnięte pięści. To była sama wściekłość, niepoparta żadnymi argumentami, żadną obroną. Uciekli z tego tematu w poprzedni:
 – Jakim prawem tak o nas mówisz?! Co się czepiasz Talmudu! Czyż dla nas jest coś ważniejszego niż Pismo Święte? My tylko chcemy je wyjaśniać i nauczyć wprowadzać je w życie codzienne.
 Ale w ten sposób wpadli po same uszy. Tomasz wykorzystał natychmiast ich błąd, tym bardziej, że to pomogło mu powrócić do jego głównej myśli:
 – Wy i Pismo Święte. Wam na Piśmie Świętym zależy? Po co ja w ogóle z wami jeszcze rozmawiam, jeżeli nie orientujecie się, czego nauczają wasi wielcy rabbi?
 – No powiedz, jakeś taki mądry.
 – Wcale nie jestem taki mądry, ale wiem, co oni głoszą. Jeśli nie wiecie, posłuchajcie: „Większą moc posiadają słowa uczonego niźli słowa Tory”. Wystarczy? Może jeszcze trochę: „Gorszą rzeczą jest postępować wbrew słowom uczonego niźli wbrew słowom Tory”. Mam jeszcze coś dodać? Proszę bardzo: „Słowa Tory zawierają rzeczy zakazane i rzeczy dozwolone, przykazania ważniejsze i mniej ważne, ale słowa uczonych są wszystkie ważne”.
 To ich do końca wytrąciło z równowagi. Tak jak się tego spodziewał, wybuchnęli wściekłością:
 – Tyś jest głupi cham!
 – Ty nic nie rozumiesz!
 – Jak śmiesz nas krytykować!
 Ale teraz „Jego” uczony w Piśmie uznał, że jest okazja do tego, by przejąć inicjatywę. Wstał, uspokoił rozwścieczonych:
 – Cicho, sza!
 I gdy się uciszyło, z wielką pewnością siebie zaczął pouczać Tomasza, jak człowieka, który ma podstawowe braki w swoich wiadomościach:
 – Powinieneś to już wiedzieć, że Pan Bóg dał Mojżeszowi Torę, która zawiera tylko sześćset trzynaście przepisów. Ale oprócz tego Torę niepisaną, o wiele obszerniejszą, która też obowiązuje! I my ją przekazujemy – skończył.
 Tomaszowi jeszcze tylko to było potrzebne do pełnego szczęścia. Uśmiechnął się, jakby mu ktoś tron cesarski obiecał, i tonem wielkopańskim oświadczył:
 – Nie wiedziałem, że przede mną stoi jeszcze jeden prorok, któremu Pan Bóg objawia nowe prawdy.
 – Nie, nie ja. My podtrzymujemy te niespisane prawdy.
 Tomasz się nagle odmienił, powrócił do dawnego rzeczowego stylu:
 – A przecież to również wy utrzymujecie, że w Prawie jest wszystko napisane, tylko trzeba je skrupulatnie studiować, a znajdzie się przepis na wszystkie czynności życia codziennego, prywatnego i publicznego, religijnego i świeckiego. No to po co to Objawienie niepisane? Już nie mów mi o tym, bo mi się mdło robi, a nie chcę cię upokarzać. Zostańmy przy tym stwierdzeniu, bo inaczej się pogubimy.
 – Przy jakim znowu stwierdzeniu?
 – Dochodzimy do najważniejszego stwierdzenia: przed dwoma wiekami chcieliście zrobić rewolucję, ale wam się nie udała: nie dotarliście do istotnych prawd Objawienia. I teraz stajecie przed Człowiekiem zapowiedzianym przez Jana Chrzciciela, który ukazuje wam i całemu Izraelowi, że istotą Objawienia jest miłość Boga i bliźniego, i tłumaczy, jak należy ją rozumieć. Choćby w Jego wizji Sądu Ostatecznego – i w Jego postępowaniu: w Jego stosunku do chorych i biednych. Uwierzyłem w Niego i wierzę, że On może uratować nasz naród izraelski od błędów, w których tkwi. On spełnia to Przymierze, jakie Bóg zawarł z naszym narodem. Nie tylko ja uwierzyłem w Niego, ale i ci, których tu widzicie, którzy chodzimy za Nim. Uwierzyły już w Niego rzesze ludzi, którzy Go słyszeli. I teraz ja zwracam się do was, żebyście do nas dołączyli – nie do nas, ale do Niego.
 – Czyś ty zwariował? My, faryzeusze i doktorzy w Piśmie mamy uwierzyć w tego cieślę, nieuka?
 – To nie on zwariował, to wyście zwariowali – tu się odezwał Andrzej. – A kim był Dawid, gdy go Pan powołał. Zwykłym pastuchem, a stał się największym królem Izraela i największym prorokiem.
 – Milczeć, chamy, i nie wtrącać się – to mówił uczony w Piśmie, który znowu zabrał głos, gdy uznał, że ważą się sprawy istotne. – My mamy iść za tym waszym Nauczycielem z Nazaretu? To przecież myszygene. To nawet nie myszygene, to heretyk.
 – To wy jesteście heretykami! – Andrzej nie dał się zakrzyczeć.
 Przycichli jak stado rozgdakanych kur, gdy zobaczyły jastrzębia. „Spodziewali się odpowiedzi ode mnie, a tymczasem zaatakował ich Andrzej” – pomyślał z satysfakcją, że znalazł się taki obrońca i wyręczyciel.
 – To wyście zwariowali – powtórzył już spokojnie Andrzej. – Zamiast powtarzać, coście sami wymyślili albo wasi poprzednicy, i uczyć tych głupot ludzi, powróćcie do czytania Pisma Świętego! A przestaniecie widzieć sprzeczność pomiędzy miłością Boga a bliźniego.
 Ale tylko tyle zdążył powiedzieć, bo już faryzeusze opamiętali się i napadli na niego:
 – Jak śmiesz, chamie, tak się odzywać! Czy wiesz, do kogo mówisz?!
 – To On, wasz Mistrz z Nazaretu, tej bezczelności was nauczył! Do czego to podobne!
 – Chamy milczeć i słuchać, co wasi nauczyciele wam mówią! – już wrzeszczeli na cały głos.
 – Tylko nie „chamy”! – posłyszał z tyłu czyjś wściekły bas.
 Odwrócił się. To Szymon Zelota tym razem nie wytrzymał i, przepychając się przez swoich towarzyszy, parł do przodu. Stanął – wysokie, smagłe chłopisko z rękami jak konary – przed nimi. Jeszcze raz, prosto w ich twarze, powtórzył:
 – Tylko nie „chamy”! Każdy ma prawo zabrać głos – mówił przez zęby, lekko się zacinając, jak warczący pies, i wszystkim było wiadomo, że nie wolno wykonać żadnego fałszywego ruchu ani wymówić żadnego fałszywego słowa, bo on już nie wytrzyma. A on mówił, wciąż wściekły: – Każdy ma prawo zabrać głos, każdy ma prawo być wysłuchany. Taka u nas zasada obowiązuje, a jak jej nie znacie, to się nauczcie. On ma prawo mówić, jak długo chce – powiedział, wskazując na Andrzeja. – Dobrze? – spytał głosem, od którego mogły ciarki przejść człowiekowi po grzbiecie. – I już nigdy „chamy”. Dobrze? Bo inaczej gnaty wam poprzetrącam.
 Jeszcze chwilkę stał tak przed nimi, rozglądając się prowokacyjnie po ich twarzach. Faryzeusze zachowali się z godnością księżyca, który nie reaguje na obszczekiwanie go przez psa. Niemniej, już słuchali tego, co po tej przymusowej przerwie mówił Andrzej:
 – Jest jedna miłość, nie dwie: osobna do Boga, a osobna do bliźniego. A poza tym, do czego i jak byście chcieli ograniczyć miłość Boga? Do świątyni czy do synagogi? Do śpiewów i modlitw?
 – To są bardzo trafne myśli, które ty wypowiadasz – zaczął jeden z faryzeuszów w odpowiedzi na opinię wyrażoną przez Andrzeja, pojednawczym tonem, w którym jednak można było wyczuć nutę wyższości. – Ale to, co mówisz, brzmi jakby z ust przybysza z dalekich światów, który nie rozróżnia faryzeuszów od kapłanów. To może kapłani tak uważają. My właśnie wprost przeciwnie – choć przecież również modlimy się w synagogach, to jednak dbamy o to, by świat był świątynią, by całe życie nasze było jak służba w świątyni, jak ona czyste. A więc myjemy ręce przed posiłkiem, tak jak tego rytuału dokonują kapłani. Dbamy o to, by nie jeść nic nieczystego, nie stykamy się z ludźmi nieczystymi. Chcemy być jak świątynia Boża czyści i święci.
 Już miał dość tych rozmów. Nie widział najmniejszych szans, by faryzeusze i doktorzy Pisma Świętego ustąpili bodaj na jotę. Dyskusja prowadziła donikąd. Całe logiczne i mądre rozumowanie Tomasza zginęło w krzyku i wyzwiskach. Nie było sensu dłużej w tym tkwić. Zamiast tu mitrężyć, lepiej iść do ludzi. Będzie przynajmniej jakiś z tego pożytek.
 – A może sam Mistrz zechce do nas przemówić. Choćby na temat Talmudu – usłyszał propozycję ze strony faryzeuszów.
 Nie spodziewał się takiego zaproszenia. Ale też nie miał już zamiaru korzystać z tego na pozór uprzejmego gestu. Już wszystko zostało wyjaśnione i nic z tego nie wynikło. Powiedział krótko:
 – Słusznie Izajasz o was prorokował, mówiąc: Lud ten czci Mnie wargami, lecz serce jego daleko jest ode Mnie: próżna jest cześć, którą Mi oddają. A nauka, którą głoszą – to nakazy tylko ludzkie.
 Wstał od stołu i wyszedł do ludzi zgromadzonych w ogrodzie, do których przebieg rozmowy nie dochodził. Czuł się jakoś wobec nich zobowiązany, aby poinformować ich, co się stało w tym czasie.
 I wtedy ich zobaczył. Dosłownie nadział się na nich. Z pewnością nie przypuszczali, że wyjdzie z gospody, aby jeszcze przemawiać do ludzi posilających się na polu. Siedzieli osobno w zamkniętym kole. Wyglądało na to, że dopiero co przyszli. Niektórzy zdejmowali zakurzone sandały, rozkładali płaszcze w trawie. Że to byli żołnierze w cywilu – nie miał wątpliwości. Zresztą zdradzili się sami. Gdy się pojawił, niczego nie podejrzewając, poderwali się, jakby już chcieli Go zaatakować. Uspokoił ich dopiero faryzeusz, który z nimi siedział. Tego rozpoznał łatwo. To z nim dyskutowali w Kursi uczniowie na temat szabatu. „Jednak dopadli mnie”. A miał cichą nadzieję, że zrezygnują.
 Ale potrafił opanować się. Udał, że ich nie zauważył. I zaczął mówić do ludzi na temat przepisów rytualnych faryzeuszy. Równocześnie pomyślał: „To po to faryzeusze w gospodzie wciągnęli mnie i moich chłopców do dyskusji, bo chcieli nas zatrzymać. Bali się, że udamy się w drogę, a chodziło o to, by zdążyli dojść żołnierze. Liczą, że przenocujemy tutaj. Albo w drodze nas napadną. Dopóki ludzie nas otaczają, jesteśmy bezpieczni”. Usiłował skupić się maksymalnie na tym, co chce ludziom powiedzieć, z czym do nich przyszedł. Gdy mówił na temat czystości rytualnej, o którą faryzeusze tak walczą, wciąż Go prześladowała jedna myśl – czy zaryzykować i spróbować dopowiedzieć rzecz do końca gdy chodzi o jedzenie tak zwane koszerne i poruszyć sprawę jedzenia wieprzowiny. Wahał się, czy ryzykować, czy też odłożyć ten temat na potem. Zdawał sobie sprawę, że to będzie szok nie tylko dla faryzeuszów, ale i dla samych uczniów. Zresztą, jak mogłoby być inaczej. Wreszcie zdecydował się na sformułowanie ogólne. „Ile z niego zrozumieją – ich sprawa, ale wreszcie niech to będzie raz powiedziane”. Zamknął więc całą relację jednym zdaniem:
 – Zrozumcie, człowieka plami nie to, co wchodzi do jego ust, lecz to, co z jego ust wychodzi. Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha – dorzucił na koniec, chcąc ich pobudzić do myślenia.
 Był ciekaw reakcji. Ale nie było żadnej. Nie zrozumieli? „Ale to nic, może z czasem”. Gdy wracał do wnętrza gospody, spostrzegł, że Jego chłopcy byli już na nogach. Czekał na to, że poinformują Go o żołnierzach przed gospodą, ale chyba nikt z nich nie zauważył ich obecności. „Może i lepiej” – pomyślał. Stwierdził, że stoją w pobliżu wejścia do kuchni. I wtedy Mu zaświtała pewna myśl: „A może by tędy się wycofać?”. Na razie podeszli do Niego Bartłomiej z Filipem, mówiąc:
 – Czy wiesz, że faryzeusze byli zgorszeni, gdy usłyszeli to, co powiedziałeś?
 „A więc jednak ktoś zrozumiał”. Ale już nie chciał wracać do tego tematu. Nie było na to czasu. Powiedział tylko:
 – Zostawcie ich, sami są ślepcami i ślepym wskazują drogę. Otóż jeśli ślepy będzie przewodnikiem ślepego, obaj wpadną do dołu.
 Wszedł do kuchni, gdzie było gorąco i parno, a kucharz z pomocnikami uwijali się jak w ukropie. Ale gdy wszedł, przerwali pracę. Podziękował im za smaczne jedzenie. Powiedział:
 – Jak to dobrze, że macie przewiew z drugich drzwi. A dokąd one wychodzą?
 – Na ulicę.
 Wyjrzał, rozejrzał się na obie strony. Była pusta. Powrócił do swoich chłopców. Zwrócił się do Niego Piotr, prosząc:
 – Wyjaśnij nam tę przypowieść, bo chłopcy nic z tego nie zrozumieli ani ja też.
 – O której myślisz? – spytał, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi.
 – O tym, że tylko to człowieka plami, co wychodzi z jego ust, a nie to, co spożywa. Czyżby to znaczyło, że wszystko nam wolno jeść, łącznie z wieprzowiną?
 Widział przed sobą oczy Piotra wyrażające absolutne zdumienie. „No, Piotr również zrozumiał” – pomyślał z satysfakcją. Uśmiechnął się do niego i zaczął odpowiadać nie tylko jemu, ale wszystkim, którzy otoczyli Go zwartym kołem, czekając na kolejną rewelację. Zganił ich dobrotliwie:
 – I wy też nadal tak niedomyślni jesteście? Nie wiecie, że nie może uczynić człowieka nieczystym to, co wchodzi doń z zewnątrz, gdyż nie przenika aż do jego serca, ale dostaje się do żołądka, a potem jest wydalane na zewnątrz.
 Filip jeszcze nie dowierzał i powtórzył pytanie Piotra:
 – Bardzo Cię przepraszam, że ośmielam się zabierać Ci czas, ale to znaczy, że wieprzowina nie jest nieczysta i wolno nam ją jeść?
 „No, to jednak gnębi ich ta wieprzowina najbardziej. Zwłaszcza Filipa, naszego kucharza”. Ale nie dał się zbić z tropu i mówił dalej:
 – Nieczystym czyni człowieka to, co zeń wychodzi. Z wnętrza bowiem, z serca ludzkiego, pochodzą złe myśli, nierząd, kradzieże, zabójstwa, cudzołóstwa, chciwość, złośliwość, podstęp, wyuzdanie, zazdrość, obelgi, pycha, głupota. Wszelkie to zło z wewnątrz pochodzi i ono właśnie czyni człowieka nieczystym.
 – Jak tak, to my już nie jesteśmy wyznawcami religii mojżeszowej – zakonkludował Bartłomiej. – No tak, jeśli zaczniemy jeść wieprzowinę, którą Mojżesz zakazał…
 – Ty nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany – zabrał głos Tomasz. – Ja też jestem tak samo zaskoczony tym wszystkim, co usłyszałem, jak ty, ale myślmy logicznie. Przecież Bóg sam, a nie na spółkę z szatanem, stworzył świat, wobec tego jest słuszne, co mówi nasz Mistrz, że nie ma zwierząt nieczystych ani pokarmów nieczystych. Ja nieraz na ten temat myślałem, niejeden dzień z moimi kolegami przegadałem. I tu by mi się zgadzało. Może się mnie spytacie, o co mi chodzi. Zaraz to wam wytłumaczę. Zakaz spożywania wieprzowiny był niewątpliwie zakazem sytuacyjnym: Izrael wtedy był w drodze do Ziemi Obiecanej. I nie miał warunków potrzebnych do odpowiedniego hodowania i z kolei przechowywania, konserwowania tego mięsa. Stąd musiały być częste wypadki zatruć, a nawet zatruć śmiertelnych.
 Przysłuchiwał się tej rozmowie, stojąc oparty o ścianę obok wejścia do kuchni, rozglądając się niby przypadkiem po sali – nie stwierdzał nic budzącego niepokój – i cieszył się mądrością swoich uczniów.
 – Czy mogę o coś jeszcze spytać? A jedzenie nieczystymi rękami? – Filip wciąż chciał wyjaśnić swoje niepokoje.
 – I to jest nie tylko twoje pytanie, ale i moje, i nas wszystkich. Z tego, co dotąd zdążyłem zrozumieć – dla naszego Mistrza nie ma „nieczystych rąk”. Mogą być brudne, ale to jest inna sprawa. Jezus pojęcia „czysty” – „nieczysty” wiąże z kategoriami moralnymi, a nie higienicznymi.
 – W ten sposób jesteśmy świadkami nowej rewolucji, która burzy dotychczasowy porządek: nie ma nieczystych zwierząt, nieczystych potraw i nieważne są „nieczyste ręce”. Tego nam faryzeusze nie podarują i postawią się na głowie, żeby nas zlikwidować – zamknął sprawę Bartłomiej.
 Uznał, że już najwyższy czas, ażeby uciekać stąd. Przerwał im nieoczekiwanie:
 – Piotr, zostaniecie tu jeszcze z godzinę. Potem pójdziesz z większością prostą drogą nad jezioro Galilejskie, czekaj na mnie w Ka