Przypowieść o miłosiernym Samarytaninie
Powracał z Tyru i Sydonu jak z ziemi obiecanej. Miało to być miejsce ucieczki, schronienia przed zagrożeniem, jakie pojawiło się ze strony herodianów. Przy tej okazji chciał się rozejrzeć w możliwościach apostołowania wśród Izraelitów rozproszonych w morzu pogańskim. Na koniec marzył o próbie kontaktu z samymi poganami. – A stał się ten pobyt pochodem triumfalnym.
Był goszczony przez ludzi prostych i ludzi znamienitych. Był nieustannie oblegany przez tłumy, które chciały słuchać tej nauki zwanej dobrą nowiną – przeznaczonej dotąd dla biednych i uciśnionych, ale teraz i dla pogan. Mógłby tam pozostawać bez końca, gdyby nie to, że – jak im to powtarzał: „Zostałem posłany przede wszystkim do zaginionych owiec z domu Izraela”. Po wtóre, wracał, bo był niespokojny o resztę uczniów, których skierował do Kafarnaum. Nie wiedział, jaki ich dalszy los, czy w końcu nie zostali zaatakowani przez herodianów, a zresztą obiecał, że w najbliższym czasie do nich przybędzie. Tak, nie precyzował kiedy, ale nie mógł tego czasu zbytnio przeciągać.
Spodziewał się czegoś podobnego, co zastał po powrocie z nieudanej wyprawy do Nazaretu – że znowu trzeba będzie zbierać rozproszonych uczniów, zaczynać prawie wszystko od nowa. Szedł i słuchał, jak Janek mówił do Tadka:
– Nie mogę się doczekać, kiedy nareszcie wrócimy do Kafarnaum.
– A co, źle ci było w tym pogańskim kraju? Tak mi się coś zdaje nawet, żeś przytył nieco.
– Ja przytyłem? A, całkiem możliwe. Tylu słodyczy w życiu się nie najadłem. Ale żeby tylko słodyczy. Wszystkiego. Przecież jedliśmy bez końca. Ale ty nie patrz tylko na mnie. Wszyscy lepiej wyglądamy. Myślisz, że ty nie? Nawet Jezus… – ale tu się zorientował, że się rozpędził. – No, Ty, nasz Mistrzu, nie. Ale też dziwić się nie ma czemu. Tyś za nas wszystkich pracował. My nie mieliśmy nic do roboty.
Musiał przyznać, że Janek trafnie ocenił Jego stan. Był zmęczony jak rzadko. Cały ten pobyt, chociaż miał charakter jednej wielkiej wizyty gościnnej, to naprawdę wymagał wciąż ogromnego napięcia i skupienia. Inna problematyka, inni ludzie, inne zwyczaje, inny styl życia. Trzeba było być wciąż niezwykle skoncentrowanym, żeby nie popełnić jakiegoś błędu, żeby kogoś nie urazić, nie dotknąć. Trzeba było uważać na każde slowo, żeby nie być źle zrozumianym, fałszywie interpretowanym. A do tego rozmowy przeciągały się do późna w noc, spotkania w większych grupach i kontakty indywidualne obciążały Go ponad miarę. Tęsknił do swoich.
– Ja tylko jestem ciekawy – dodał Szymek – czy naszych „przetrzepali” herodianie, czy też nie.
– Dlaczego mieliby ich „przetrzepać”? Jak szukali, to szukali Jezusa. Nie znaleźli, to po sprawie – zaprotestował Tadek.
– Ale się chłopcy zdziwią, gdy zobaczą, że przychodzimy z taką gromadą ludzi, że przyprowadzamy tylu nowych uczniów.
– Pomyślą, że oni są już niepotrzebni, że Jezus sobie lepszych znalazł.
Istotnie, On nie spodziewał się tego, że tylu ludzi z Tyru i Sydonu pójdzie za Nim w dosłownym sensie. Jeszcze nie wszyscy deklarowali się wyraźnie, czy idą z Nim dlatego, że mają coś do załatwienia w Galilei, a w Kafarnaum w szczególności, czy też idą, by Go posłuchać w innym otoczeniu – w otoczeniu naturalnym, czy też wreszcie, że chcą z Nim chodzić jako „Jego ludzie” – Jego uczniowie.
– Ale już mi się przykrzyło za domem – powtórzył znowu Janek.
– Tak lubisz morze? Tam miałeś morza sto razy więcej.
– Nasze morze Galilejskie – to morze! Nazywają je jeziorem, ale nie oddałbym go za żadne inne. Pierwsze, co zrobię, to pójdę się wykąpać: przynajmniej nie piecze sól w oczy.
Szedł i On do Kafarnaum, nawet ciesząc się, że zastanie pustkę i że wreszcie nie będzie musiał poruszać się ustawicznie w gęstwie tłumu, odpocznie od ciągłego przemawiania aż do bólu gardła, będzie wolny od nieustannego szumu głosów przetykanego wykrzyknikami gwałtownych pytań i protestów. Odpocznie. Wyjedzie z Piotrem na spokojne jezioro, aby łowić ryby, będzie spożywał kolację w gronie przyjaciół, będzie z nimi spacerował nad brzegiem wody.
To, co w Kafarnaum zobaczył, przekroczyło Jego wyobrażenia. Nie przypuszczał, że może tylu ludzi zgromadzić się, czekając na Niego.
– A dlaczego tylu ludzi w mieście? Czy to targ, czy jarmark? – dziwił się Janek.
Ale niewiele mieli czasu na zdziwienia. Zaraz ich rozpoznano. I już został otoczony, już się skończyło marzenie o odpoczynku. Nic z tego. Zaczął się zwyczajny trud. Już otoczyli Go ci, którzy czekali, którzy mieli prawo pytać, domagać się. Bo On rabbi, bo On nauczyciel, bo On cudotwórca, a więc jedyny, najlepszy, specjalista od wysłuchiwania ich bied, smutków, tragedii, od rozwiązywania rozmaitych spraw nierozwiązywalnych, kłopotów które oni sami sobie lub inni im nagromadzili, od wyjaśniania nieporozumień, w których trwają od lat, od uspokajania kłótni, zatargów, procesów, które się ciągną od pokoleń pomiędzy rodzinami, od zażegnania niebezpieczeństwa, w którym oni wciąż żyją, niebezpieczeństwa wrogich sąsiadów, którzy tylko czyhają na ich życie, na ich majątek. On – najlepszy adresat próśb o ukaranie winnych, których dotąd Bóg nie ukarał, co powinien zresztą uczynić od dawna, od samego początku, uderzyć piorunem albo najlepiej zesłać ciężką chorobę albo trwałe kalectwo. A więc musi ich wysłuchać od razu, natychmiast.
Już znał tych ludzi udręczonych przez siebie samych, zamęczonych nieustającym strachem o dziś, o jutro, o pojutrze swoje, swoich dzieci. Ludzi udręczonych przez krewnych zazdrosnych o ich powodzenie, o jeden więcej kawałek gruntu otrzymany w spadku. Znał opętanych nienawiścią do swoich sąsiadów, wywodzącą się nie wiadomo już skąd, spowodowaną nie wiadomo jakim wydarzeniem, plotką, pomówieniem, oskarżeniem, opętanych starców i staruszki, ludzi w sile wieku, ale nawet i młodych, którzy to opętanie odziedziczyli w spadku, nieśli w sobie, nie potrafili się od niego wybronić, wyzwolić i powtarzali to, co mówili dziadkowie i już przeklinali tych, których przeklinali rodzice. A więc słuchał, bo Mu ich wszystkich było żal. Słuchał, choć wiedział, że gdyby żył parę razy i tak by Mu zabrakło czasu, by ich wszystkich przyjąć. Tylko wysłuchać, bo w zasadzie nie czekali od Niego na słowo porady. Gdy do nich mówił słowa pocieszenia czy tłumaczenia, wiedział, że tego nie słyszą, że to nie dociera do nich i za chwilę powtórzą Mu swoje żale słowo w słowo. Nawet był pewny, że gdyby się spełniło ich żądanie, to oni i tak nie potrafiliby się już oderwać od tego, co przez tyle lat w nich narosło, że już nie potrafiliby inaczej żyć, że już nie mieliby czym zapełnić swojego czasu, swojej głowy – dotąd pełnej tamtych nienawiści, zazdrości, pretensji, żądań, żalów. Miał im do zaproponowania tylko to jedno:
– Pójdź za mną.
Pójdź za mną, a odczadziejesz, uspokoisz się, wejdziesz w inny świat, inną atmosferę: w świat wspólnych modlitw, śpiewów, prostych kazań, gdzie będziesz słyszał o Bogu i o wierze w Niego, o nadziei i o miłości.. Nie będziesz się wreszcie martwił o to, co będziesz jadł ani pił, ani w co się będziesz ubierał, będziesz wreszcie żył jak ptaki niebieskie, które nie sieją ani nie orzą, ani nie zbierają do gumien, a które Ojciec mój żywi; jak trawy polne, które są przyodziane tak, że nawet Salomon w swojej chwale nie wyglądał jako jedna z nich. Pójdź za mną, a nauczysz się szukać królestwa Bożego dla siebie i dla innych: nauczysz się Boga kochać ponad wszystko, a swojego bliźniego jak siebie samego. Wyzwolisz się od swoich opętań, szaleństw, od swojej chciwości, zazdrości, zemsty, będziesz za chwilę dziwił się, jak mogłeś tak podchodzić do życia, ograniczyć je tylko do zbierania pieniędzy, rzeczy, wyrównywania rachunków z twoimi dłużnikami. Nauczysz się żyć w wolności dzieci Bożych, cieszyć się każdą chwilą, światłem słońca, ciemnością nocy, zielonością traw, błękitem nieba, bliskością gwiazd, wiatrem i deszczem. Pójdź za mną, a nauczysz się rozpoznawać w ludziach braci – stworzenia Boże podobne jak ty sam, które stać na mądrość proroków, na miłość świętych. Odkryjesz, że obok ciebie żyje drugi człowiek, który ma swoje zachwyty, fascynacje, zainteresowania, radości, jak również swoje troski, kłopoty, zmartwienia, choroby, cierpienia. Przekonasz się, jak piękni są ludzie, zaskakująco rozmaici, serdeczni i czuli. Przekonasz się, jak bardzo ty drugiego człowieka potrzebujesz i jak bardzo on ciebie potrzebuje: twojej obecności, pomocy, opieki. Pójdź za mną, a wyjdziesz z zaklętego kręgu swojej osoby, swoich spraw, swojej ważności i otworzysz się na cały świat, na jego ogrom, bogactwo, piękno, które odsłoni przed tobą Boga samego, a nauczysz się spotykać Boga w świecie, w ludziach, w sobie samym. Potem odejdziesz, ale uwolniony, odnowiony, wyprostowany, normalny. Pójdź za mną! I widział, że szli za Nim.
Było ich coraz więcej: ludzi dojrzałych, młodych, starych, czasem prawie dopiero co wyrośniętych dzieci. Dali się porwać tym pierwszym, nieskażonym niczym entuzjazmem dla jakiejś prawdy, którą usłyszeli czy zobaczyli, w której znaleźli klucz do świata, do Boga, do siebie. Ci, których coś zaintrygowało, zaniepokoiło, uradowało, którzy poszli, by słuchać dalszego ciągu. Przeważnie zostawali przy Nim parę czy kilka dni, a potem, już nasyceni, uspokojeni, obiecując sobie w przyszłości kolejne spotkanie, odchodzili do swych obowiązków. Ale byli też tacy, którzy zostawali na tygodnie, miesiące, czasem sami nie wiedząc wciąż jeszcze, czy mają się nazywać Jego uczniami, czy też nie. Byli wreszcie i ci, którzy związali swoje życie z Jego życiem, którzy się zaangażowali sobą w Sprawę, którzy włączali się we wszystkie prace związane z Jego apostołowaniem, którzy już nie widzieli siebie poza Nim.
Tak też rosła liczba ludzi towarzysząca Mu stale. Było im dobrze razem: Jemu z nimi i im z Nim. Nieraz głodno i chłodno, ale dobrze, radośnie, ufnie, ciepło, serdecznie. I w wolności, i w prostocie, w sprawach wielkich i drobnych, w modlitwach, rozważaniach, milczeniach, w sporach, w śmiechu, w żartach, dowcipach, w ciągle nowych pomysłach, akcjach, w eksplozjach wynalazków, odkryć. W kameralnych grupach, w kształtujących się przyjaźniach. Przyjmowano ich jak świętych, jak zwiastunów z nieba albo wskazywano na nich palcami, gorszono się nimi jak bandą wariatów, gdy szli, zataczając się ze śmiechu, zamykano im przed nosem drzwi, kpiono z nich, gdy wędrowali, śpiewając pokutne pieśni. Ale wciąż im zazdroszczono wolności, właśnie tego, że się nie bali być spontaniczni, prości, bezpośredni, że potrafili zdjąć z siebie mundur czy nawet kaftan, jaki obowiązywał już na stałe w tym społeczeństwie ukształtowanym przez faryzeuszów.
Dlatego też mówił do ludzi skurczonych, przestraszonych, zmartwionych, zagubionych: Pójdź za mną.
Tylko nie wszyscy zgadzali się na to.
– Pójdź za mną – zwrócił się do kolejnego człowieka, który bez przerwy o coś do Niego się wyskarżał.
Zobaczył zaskoczone oczy, zmieszanie i usłyszał odpowiedź wyjąkaną, nieprawdziwą:
– Panie, pozwól mi wpierw pójść i pogrzebać mego ojca.
Odpowiedział mu:
– Zostaw umarłym grzebanie umarłych, a ty idź i głoś królestwo Boże.
Do kolejnego człowieka zadręczającego Go jakimiś drobnymi sprawami powiedział to samo, ale już nie wierząc, że znajdzie zrozumienie:
– Pójdź za mną.
Znowu usłyszał podobny wykręt:
– Pójdę z Tobą, Panie, lecz pozwól mi wpierw pożegnać się z tymi, którzy pozostali w domu.
Znowu przekonał się, że – jak poprzednik – tak i ten nie chce odstąpić od tego, z czym przyszedł. Nie odda tego, co przyniósł. Jest tak przywiązany do swoich majętności, że nikt ani nic nie jest zdolne od tego go oderwać. Powiedział mu tylko:
– Nie jest godzien królestwa Bożego ten, kto uchwyciwszy pług, ogląda się do tyłu.
Często ratowali Go uczniowie. Oni znali niektórych na pamięć, którzy się wlekli za nimi, zamęczając ich Mistrza bezustannie i dookoła powtarzanymi swoimi kłopotami. Swoim sposobem wprowadzali jakiegoś człowieka, którego uznali za przychodzącego z prawdziwą sprawą. Ale teraz gdzieś się podziali, zapewne witając się ze swoimi najbliższymi po długim niewidzeniu.
Już chciał iść dalej, żeby wreszcie dobrnąć do przystani, jaką był dla Niego dom Piotra – bo Mu się zdawało, że zemdleje, tak czuł się wyczerpany – aby choć na chwilę odpocząć, złapać oddech, dojść do równowagi, bo Mu się zdawało, że zatacza się ze zmęczenia, ale znowu ktoś Mu zastąpił drogę:
– Mistrzu, pójdę z Tobą, dokądkolwiek się udasz.
Zobaczył przed sobą wytwornie ubranego człowieka, z nienagannie wypielęgnowanymi dłońmi i ondulowaną brodą. Pomyślał: „Boże, jak ten człowiek mógłby wytrzymać choć jeden dzień naszych trudów”. Odpowiedział, ledwie mogąc głos z siebie wydobyć:
– Lisy mają swe nory, ptaki gniazda, a Syn Człowieczy nie ma gdzie głowy skłonić.
Jakąś resztką świadomości postawił sobie pytanie, gdzie tkwi najgłębsze źródło tych bied, gdzie jest trudność nie do przeskoczenia, przed którą stają ludzie tak bezradni, sparaliżowani, nieumiejący sobie poradzić w dalszej drodze i stwierdzał po raz któryś, że kluczem do tych wszystkich ich pretensji było to jedno słowo: sprawiedliwość. Słowo najświętsze i najbardziej podstawowe, ale zarazem słowo, które w rękach szatana potrafiło się zmieniać w narzędzie niszczące poszczególnych ludzi, rodziny, małżeństwa, przyjaźnie – wszystko. Sprawiedliwość – bez miłości. O tym myślał, słuchając kolejnego człowieka, który przyszedł, aby Mu opowiedzieć swoje życie, zaplątane jak węzeł gordyjski. Tak, powodem tych bied jest sprawiedliwość, która spłyca życie człowieka, ogranicza je tylko do jego powierzchni: do czynów i słów, a nie sięga do tego, co we wnętrzu, choć ono przecież jest źródłem tamtego; która wszystko zamienia na pieniądz, na interes, która powoduje, że tylko to należy robić, co się opłaca, tylko tak należy wiązać się z ludźmi, aby się opłacało, tylko wtedy należy się uśmiechać, kłaniać, płakać, rozpaczać, przynosić podarki, składać wizyty, przyjaźnić się, mówić, myśleć, pracować, żyć – jeżeli się opłaca. Sprawiedliwość, która w konsekwencji powoduje, że wszystko jest na sprzedaż, całe nasze życie, bez osłonek, bo inaczej nie ma sensu modlić się, pościć, dawać jałmużnę. Należy więc być dobrym, pobożnym, serdecznym, litościwym tak, aby ludzie widzieli, aby za to zapłacili. Tak, ale wtedy życie staje się koszmarem, prowadzącym w najlepszym razie do choroby psychicznej, jeśli nie do samobójstwa. Sprawiedliwość, która jak nic innego potrafi nadać życiu jednowymiarowość, zamknąć je w klatce doczesności A wtedy człowiek nie jest w stanie wyłamać się w wymiar życia, które nie kończy się śmiercią, ale które trwa – tak jak tylko może trwać miłość.
– Przepraszam – usłyszał nowy głos i zobaczył, że w Jego stronę przepycha się człowiek w szatach uczonego w Prawie saduceuszów.
Zdziwił się, bo ci przebywali prawie wyłącznie w Jerozolimie, spotkanie ich w Galilei należało do rzadkości. Skąd on tu się wziął? Chyba że został wyznaczony przez Świątynię. Zatrzymał się więc i czekał na niego, aż ten się zbliży.
– Przepraszam – powtórzył uczony.
Zobaczył przed sobą człowieka o pewnej siebie twarzy, który teraz z niejakim trudem tę pewność siebie usiłował ubrać w formę autentycznej troski i zainteresowania.
– Niejeden z przysłuchujących się Twoim naukom może nabrać wątpliwości, podobnie jak ja – mówił głośno, bardzo głośno. Jakby mówił do głuchego, wyraźnie chcąc, by słyszało go jak najwięcej ludzi zgromadzonych ciasno wokół nich.
– Co masz na myśli? – zapytał, zupełnie nie wiedząc, o co mu chodzi.
– Może mi się zdaje, ale Ty głosisz nową religię, dosyć dziwną, która nie ma nic wspólnego z tym, czego Mojżesz uczył.
Oprzytomniał natychmiast, zmęczenie i otępienie odeszło, jakby został oblany wiadrem wody. Usiłował uśmiechnąć się do niego:
– A więc słucham.
– Wobec tego chcę Ci postawić dość proste pytanie: Jakie jest, Twoim zdaniem, przykazanie pierwsze ze wszystkich w naszej religii?
Odpowiedział mu serdecznie:
– Moim zdaniem, największe i pierwsze przykazanie pośród wszystkich innych jest to samo, co i dla ciebie.
– A więc jakie? – naciskał pyszałek. – Chcę od Ciebie dokładnie usłyszeć: co mam czynić, żeby osiągnąć życie wieczne?
„Zaczyna z wysokiej pozycji” – pomyślał. Ale mimo to nie chciał mu podawać prostej odpowiedzi. Jeszcze raz spróbował go zmusić, by sam się wypowiedział:
– Co jest napisane w Prawie, jak czytasz?
Żeby nie było nieporozumień, podkreślił słowo „w Prawie”, a więc w Piśmie Świętym, i żeby się nie powoływał na jakiś przekaz ustny, dodał: „jak czytasz”.
Mimo że tak sformułował pytanie, spodziewał się usłyszeć odpowiedź, że najważniejszym przykazaniem jest postępowanie w sprawiedliwości, które można wyrazić zdaniem: Oko za oko, ząb za ząb. Ale nie. Najwyraźniej znawca Pisma Świętego poczuł się dotknięty w swej ambicji i zdecydował się odpowiedzieć zgodnie z Księgą Powtórzonego Prawa:
– Będziesz miłował Pana Boga twego całym twoim sercem, całą duszą twoją, wszystkimi siłami twymi i całym umysłem twoim, a bliźniego twego jak siebie samego.
Słuchał, jak mówi ten tekst na początku głosem wciąż jeszcze pewnym siebie, ale potem jakby łamiącym się w nieśmiałość i zawstydzenie, które chyba wbrew jemu samemu wyjrzało spod pokładów buty i próżności. Jakże się tym ucieszył, gdy usłyszał te akcenty i z czułością, na jaką Go tylko było stać, potwierdził to głośno, aby wszyscy usłyszeli:
– Dobrześ odpowiedział. To czyń, a będziesz żył.
Ale uczony już się psychicznie pozbierał, już potrafił opanować wzruszenie, które nim zawładnęło w trakcie tej recytacji. I uderzył po raz wtóry, szukając kolejnego słabego punktu Jego doktryny. Już znowu tamtym głosem, którym Go na początku atakował, prowokującym, pewnym siebie, zapytał Go:
– A któż jest moim bliźnim?
W pierwszej chwili poczuł oburzenie. „Jeżeli jest szpiegiem, to przecież słyszał, czego ja na ten temat nauczam; choćby od ludzi. Czy on liczy na moje zdenerwowanie, czy też chce, bym się powtarzał? Już o tym mówiliśmy. Czy mam mu powtórzyć, że Bóg wszystko i wszystkich stworzył z miłości i choćby dlatego – albo przede wszystkim dlatego – powinniśmy kochać wszystko i każdego”. Ale zaraz pomyślał: „To bardzo dobrze, że on się o to spytał. Najwyższy czas, aby pogłębić choć trochę to pojęcie”. I wtedy przyszło Mu na pamięć tamto wydarzenie, gdy uratował Go od śmierci nieznajomy Samarytanin. Wydarzenie, do którego nieraz powracał w swych rozmyślaniach i modlitwach.
– Czy pozwolisz, że coś opowiem?
– Proszę bardzo. Mów, co tylko chcesz, byle na temat. – Już ta dawna jego buta powróciła w pełnym wymiarze.
Ludzie, którzy dotąd stali w pewnym oddaleniu – czy to z szacunku, czy tez nie chcąc przeszkadzać w tym indywidualnym spotkaniu – teraz poczuli się uprawnieni, by się zbliżyć. Uznali, że i oni są adresatami tego, o czym On będzie mówił. Wśród nich zobaczył również swoich uczniów.
– Pewien człowiek szedł z Jerozolimy do Jerycha i wpadł między zbójców…
Przekonywał się po raz któryś, co to znaczy przypowieść. Uciszyło się momentalnie. Zdawało się, że ludziom słuchającym Jego opowieści przeszkadza nawet lekki szum drzew i śpiew ptaków i chcieliby je odsunąć, żeby nie uronić ani jednego słowa, ani jednego akcentu, zmiany głosu. Wychodząc im naprzeciw, nasilił głos i mówił dalej:
– Ci obrabowali go, pobili dotkliwie i zostawiwszy na wpół żywego, odeszli. I zdarzyło się, że przechodził tamtędy pewien kapłan. Zobaczywszy go, poszedł jednak dalej. Podobnie i pewien lewita, choć był koło tego miejsca i widział go, poszedł dalej. A oto pewien Samarytanin, odbywający podróż…
Mówił to wszystko wpatrzony w tamte obrazy, które wciąż w Nim trwały jak żywe, mimo że to już tyle czasu upłynęło. Nawet nie wiedział, że przerwał, aż dopiero ktoś Go upomniał:
– Opowiadaj dalej.
– Aż oto pewien Samarytanin – kontynuował – odbywając podróż…
Nie trzeba było być szczególnie spostrzegawczym, żeby zauważyć, jakie wrażenie wśród słuchających zrobiło pojawienie się w opowiadaniu Samarytanina. Wszyscy byli ciekawi, jak się zachowa ten wróg Izraelitów. Opowiadał dalej:
– …gdy był już obok niego, opatrzył jego rany, zalewając je oliwą i winem, a potem, usadowiwszy go na swoim zwierzęciu, zawiózł do gospody i opiekował się nim. Następnego dnia wydobył dwa denary, wręczył je właścicielowi gospody i powiedział: „Opiekuj się nim, a jeśli wydasz coś ponadto, wszystko ci oddam, gdy będę wracał”.
Przerwał. Zapadła cisza. Słuchacze trwali w milczeniu, spodziewając się dalszego ciągu. Ale dalszym ciągiem był On sam, który żył tak jak żył, służąc im wszystkim od rana do wieczora. Teraz stał przed nimi i opowiadał im jedną z historii swojego życia, a może nawet inaczej: kolejną historię swojego życia przekształconą w przypowieść po to, by niosła słuchaczom prawdę Bożą.
Zapatrzony w przeszłość, dostrzegł wreszcie swojego rozmówcę pilnie obserwującego Go. Oprzytomniał. Trzeba było teraz tę przypowieść jakoś zakończyć. Zapytał:
– Jak ci się wydaje: który z tych trzech okazał się bliźnim tego, co wpadł między zbójców?
Jego rozmówca roześmiał się:
– Na tak postawione pytanie pozostaje mi tylko jedna odpowiedź: Ten, który okazał mu miłosierdzie.
Zamknął całość wezwaniem zwróconym do niego:
– Idź i ty czyń podobnie.
Ale on nie miał zamiaru iść, przynajmniej nie zaraz.
– Jeszcze nie rozumiem, co powiedziałeś. Bo co to znaczy? To znaczy, że mam kochać tego, który się okazał moim bliźnim, czyli kto mi dobrze uczynił. Czy nie tak? To ma być cała Twoja mądrość? I dalej nic nie rozumiem.
– Chwileczkę – tu Kuba był na miejscu. – Idź i czyń podobnie. To znaczy, czyń tak, jak Samarytanin. Po pierwsze, z miłości ku Bogu, a po drugie: z miłości do człowieka, bo w każdym, nawet najgorszym, jest wiele dobra, które Bóg mu przekazał.
Przysłuchiwał się temu, co Kuba mówił. Naraz coś Go zaniepokoiło. Poszukał źródła niepokoju i znalazł je w uczonym. Jego twarz dosłownie nabrzmiała wściekłością, jak rozzłoszczonego psa. Kuba jeszcze chciał coś powiedzieć, ale ten wykrzyknął:
– Cicho sza! Co to ma znaczyć! Tak się zachowuje tylko hołota! Kto tu rozmawia? Jestem uczonym w Prawie, przedstawicielem Świątyni. Wobec tego milczeć!
Kuba przycichł, spoglądając na Niego, jakby Go pytał: Jezu, mam zareagować? Ale pokręcił lekko głową, ciesząc się równocześnie, że nie ma Szymka pod ręką, bo ten by już dawno nie wytrzymał i byłaby awantura aż hej.
A uczony, zwracając się do Niego, zupełnie innym głosem i z miną uprzejmą zaczął mówić:
– Oczywiście, ja Ci bardzo dziękuję za naukę i za to, żeś zechciał dla mnie opowiedzieć przypowieść. Ale chciałbym zaznaczyć: Ty w Twojej przypowieści, przynajmniej moim zdaniem, popełniasz błąd. Ty sugerujesz, że kapłan i lewita zrobili źle. Gdyby tu był kapłan, on by Ci to wytłumaczył, że ci dwaj słudzy Świątyni z Twojej przypowieści zachowali się prawidłowo. Ponieważ wśród nas nie ma kapłana, to pozwól, że ja go zastąpię i wezmę w obronę tych ludzi. Oni szli do świątyni na nabożeństwo. Gdyby zajęli się poranionym, to oni by dużo czasu stracili i spóźniliby się albo może całkiem by na nie nie zdążyli. Dla nich Pan Bóg jest ważniejszy niż człowiek. A cierpiący człowiek – pokarany przez Boga cierpieniem – tym bardziej. Zatem oni zachowali się prawidłowo.
Chciał mu odpowiedzieć, ale uprzedził Go Tomasz, który chyba widział Jego wyczerpanie:
– Czy ja mogę coś powiedzieć? Bo mój Mistrz z Nazaretu jest wyraźnie zmęczony. Sądzę, że nie podniesiesz na mnie głosu i uszanujesz mój wiek. – I nie czekając na odpowiedź, zaczął mówić: – Otóż ty dobrze odczytałeś reakcję sług Świątyni. Ja ci powiem nawet coś więcej, ty to zrobiłeś bardzo trafnie. Bo to jest jedna z intencji tej przypowieści. Jezusowi zależy na tym, by ukazać dwa różne punkty widzenia: ten kapłański, który Boga wielbi tylko w obrzędach świątyni, i ten Jego, który Boga wielbi przez służbę człowiekowi, zwłaszcza człowiekowi biednemu.
Kuba nie wytrzymał i dorzucił swoje:
– Można to jeszcze wyraźniej powiedzieć. Kapłani szukają Boga tylko w świątyni, a Jezus przede wszystkim w człowieku – zwłaszcza w człowieku cierpiącym.
Rozmówca, najwyraźniej zaskoczony, umilkł. Dopiero po chwili podniósł oczy ku górze, poprawił sznur w pasie i powiedział:
– Jeżeli jeszcze mogę to zrozumieć, gdyby chodziło o człowieka świętego, to jak sobie poradzisz z wrogiem, z człowiekiem złym, grzesznym. Tak, ja Cię zapytuję, jak sobie poradzisz z miłością do człowieka i – jak to nazywasz, czego zupełnie słuchać nie mogę – z obecnością Boga w człowieku, gdy chodzi o człowieka złego, który Cię oszukuje, który Cię okłamuje, który chce Twojej śmierci? Czy takiego mam też kochać? I widzisz, tu się Twoja mądrość kończy. Jak sobie z taką sprawą możesz poradzić?
– Wtedy to jest płacz nad rozbitym dzbanem – odpowiedział mu. – A taka żałość jest inną formą miłości. Żałość i staranie, by porozbijane skorupy zebrać i na nowo zlepić dzban. Bo przecież nie ma ludzi absolutnie złych.
– Jeżeli skończyłeś, to ja mam pytanie do Ciebie – uczony nagle zdecydował się zmienić temat – które nas wszystkich zainteresuje: Dlaczego Ty do tej przypowieści wprowadziłeś Samarytanina? Bo tę przypowieść można zrozumieć również w o wiele szerszym wymiarze. Wtedy Żyd oznacza naród izraelski, Samarytanin oznacza naród samarytański albo może nawet pogański. Ale w tym momencie to już jest całkiem źle z Tobą. Bo wtedy ta przypowieść mówi, że Izrael jest w nędzy duchowej. I nie potrafi mu przynieść pomocy Świątynia – tutaj reprezentowana przez kapłana i lewitę, a jedynie uratować go może Samaria. A to już jest herezja, która grozi śmiercią.
Tłum zamarł. Nikt ze zgromadzonych nie spodziewał się, że można tak zinterpretować tę przypowieść. I teraz, po tym odkryciu, wszyscy zdali sobie sprawę z groźnej sytuacji, w jakiej nagle się znalazł ich ukochany Mistrz z Nazaretu. Pierwszy połapał się Tomasz i zapytał:
– A co ty byś wolał?
– Co ja bym wolał? Jeżeli już tak ma być, to ja bym wolał, żeby ratunek poranionemu Żydowi przyniósł kapłan albo lewita.
– Ale oni nie mogą uratować Żyda, bo się spieszą do świątyni.
– To niechby był faryzeusz.
– Nie może również pomóc żaden faryzeusz z obawy, aby się nie zanieczyścił.
– No to jakiś zwyczajny człowiek.
– Też nie może. Przecież tak wychowaliście i wychowujecie naród izraelski: wy, kapłani, na spółkę z faryzeuszami. Nie, nikt z was nie może pomóc rannemu, a nawet umierającemu Izraelowi tylko Samarytanie; chyba że poganie.
– Już wolę pogan! Samarytanie są dla mnie gorsi niż poganie! – wybuchnął uczony.
– No widzisz, ty jesteś aż tak zacietrzewiony. A przecież oni też należą do narodu izraelskiego.
– Nie, nie należą! Przenigdy! To obrzydliwi mieszańcy!
– My, Galilejczycy, też jesteśmy mieszańcami, a jakoś nas tolerujecie.
– Ale oni nie składają ofiar w Jerozolimie, na miejscu gdzie Abraham składał Bogu ofiarę, tylko na swojej przeklętej górze Gerazim.
– A czyście ich nie odrzucili, gdy po niewoli babilońskiej chcieli wam pomagać w odbudowie świątyni? No, więc nie tylko oni są winni, ale wy też. Po równi. A przecież oni wierzą w Pismo Święte. Przechowują Objawienie. Gdybyśmy się z nimi pogodzili, złączyli, nie tylko wzmocnilibyśmy nasze siły narodowe, ale mogłoby to doprowadzić do jakiegoś odnowienia religijnego.
Tu już uczony nie wytrzymał:
– Bądź przeklęty, ty, który takie rzeczy nie tylko myślisz, ale śmiesz wypowiadać! Bądź przeklęty, wraz z twoim Mistrzem, który taką przypowieść potrafił opowiedzieć! Ale nie! – Tu się zatrzymał. – Jeszcze moment. Twoje słowa zdradziły dalsze plany Mistrza z Nazaretu. Teraz był w Tyrze i Sydonie, by dla swojej nauki zjednać pogan, a przygotowuje kolejną wyprawę: do Samarii, by i tam pozyskać zwolenników. A ta przypowieść jest tego zapowiedzią. A więc bądźcie podwójnie przeklęci!
Tu rozmowę przerwał Piotr, który, przepychając się przez tłum, wreszcie do nich dobrnął:
– Przepraszam, przepraszam, przepraszam, ale dosyć tego dobrego. Czy wy nie macie choćby krzty litości nad Mistrzem z Nazaretu? Przecież On z drogi! Ledwo żyje. Dajcież Mu się ogarnąć, obmyć, coś zjeść, żeby przyszedł do siebie. Na wszystko potem będzie czas – upominał jak matka niesforne dzieci.
– Najpierw do wody – zdecydował Janek.
Gdy się wreszcie wymyli, wyszorowali, przebrali w świeże szaty, przywitali ze swoimi ludźmi, którzy na wieść o ich przybyciu nadciągnęli ze wszystkich stron, usiedli przy stole, żeby porozmawiać.
– Co u was słychać?
– „Nauczyciel z Nazaretu, który wszedł pomiędzy nas z taką miłością, zapoczątkowaną uzdrowieniem ciężko chorej dziewczyny”. „Zupełnie wolny od wszelakich oporów, kontaktuje się z nami, wchodzi do naszych domów, siada do stołu, spożywa z nami nasze posiłki”. – To tylko w skrócie wiadomości, które z kraju pogan do nas docierały bez przerwy – mówił Piotr.
– A my czekaliśmy wiadomości o was z drżeniem serca – przerwał Piotrowi Kuba – czy wam się coś nie stało, czy nie spotkały was jakieś przykrości. Opowiedzcie wreszcie, jak wyglądała wasza droga do Kafarnaum.
– A, to była cała epopeja. Długo by gadać.
– Ale tak w skrócie. Czy nic się nikomu nie stało?
– Dziękować Bogu, nie. Choć mogło być różnie.
– No to mówże wreszcie.
– Tego wieczora, gdyście wyszli z gospody – Ty, Jezu, i czwórka naszych chłopaków – myśmy wpadli na pomysł, że najlepiej, jak i my wyniesiemy się stamtąd.
– Tylko oczywiście oficjalnie i hałaśliwie – dorzucił Tomasz.
– Tak. I hałaśliwie na tyle, że oni się nie spostrzegli, że Ciebie już nie ma. Ale nie udało nam się zniknąć. Zresztą spodziewaliśmy się, że spróbują nas napaść w nocy i nie odchodziliśmy daleko, żeby mieli bliżej.
– Nie żartuj, no i co?
– No i spróbowaliśmy im zrobić niespodziankę, żeby życie im urozmaicić. Urządziliśmy nocne nabożeństwo i zeszło się ludzi więcej niż my sami spodziewaliśmy się tego. Potem, oczywiście, było jedzenie przy ognisku i wtedy nas napadli, szukając oczywiście Ciebie, Jezu, „z rozkazu Heroda” – jak to oznajmili. Ale nie mogli się Ciebie doszukać.
– A wam nie zrobili krzywdy?
– Bali się ludzi.
– I co jeszcze było, i co jeszcze? Ludzie się o nas nie pytali? – nie wytrzymał Janek.
– Oczywiście. Pytali się wszyscy o ciebie – oświadczył ironicznie Judasz. – Gdzie jest najważniejszy… – tu zaczął naśladować sposób mówienia faryzeuszów żydowskich: – Ja was bardzo przepraszam, ale my chcieliśmy porozmawiać, spytać o pewną radę, najmądrzejszego człowieka w Galilei, niejakiego Jana Syna Gromu, z którym chodzi taki jeden, no, no nie mogę sobie przypomnieć, jak ten jeden się nazywa. Ach, już wiem, ten jeden to On się chyba nazywa Jezus, tak, tak, Jezus z jakiegoś Nazaretu czy skąd?
Wybuchnęli wszyscy gromkim śmiechem. Popatrzył na Janka. Niestety, temu zbierało się na płacz. Przytulił go.
– Janek, Janek, nie znasz się na żartach? Przecież się znasz. Nieraz żartowałeś z Judasza. To on teraz ci odpłacił z nawiązką. Opowiadajcie, jak było dalej.
– No to opowiedzieliśmy wszystko w skrócie, a w szczegółach to przy okazji – mówił Piotr.
– A co to była za historia z kobietą, która Cię prosiła o uzdrowienie córki, a Tyś jej nawymyślał od psów? – zapytał z niepokojem Mateusz.
– A któż wam takie bzdury opowiadał? – nie wytrzymał Tadek. – Byłem przy tym, słyszałem na własne uszy.
Zabrała głos i teściowa Piotra, która wciąż się wokół nich uwijała, przynosząc wraz ze sługami jedzenie i picie, ale starając się, by nic nie uronić z tego, co się mówi:
– No, patrzcie, patrzcie, co to plotka może narobić. Z igły widły. Muchą wyjdzie, wróci wołem.
– Ale to w końcu nie jest ważne. Najważniejsze wszystko, co potem się działo. Tak czy owak, myślę, że będziesz tam chciał wrócić kiedyś, Jezu.
– Na pewno. Jak nie ja, to już wy.
– Och, nie lubię, jak tak mówisz…
Przerwał mu:
– Z tym, że czeka na nas jeszcze wcześniej Samaria.
– A nie mówiłem, a nie mówiłem – Janek się znowu wyrwał. – My jeszcze pozwiedzamy świata!
– Niemniej – nie czekał aż skończy – dla nas najważniejsze są obecnie Galilea i Judea.
– Jedno jest pewne, że wzrosło zainteresowanie Twoją osobą i nauką. Za Tobą przyszli ci, którzy Cię chcą słuchać, a tu też – jak sam widzisz – czekają już na Ciebie. Zresztą cały czas nie było chwili spokoju. Wciąż się o Ciebie dopytywali.
– Skończyliście? – przerwał Piotr. – Bo ja mam jedną sprawę z Tobą, Panie, do obgadania. Ale wolałbym w cztery oczy.
Wyszli nad brzeg jeziora.
– Sytuacja jest gorsza niż przypuszczałem.
– Co się dzieje?
– Udałeś się do Tyru i Sydonu, żeby przeczekać burzę. Niestety, burza się nie skończyła.
– Skąd wiesz o tym? – spytał zaniepokojony.
– Przed dwoma dniami przyszła do nas Joanna, żona Chuzy, zarządcy na dworze Heroda. Zresztą, chce się widzieć z Tobą.
– A o co tam chodzi?
– Mąż dał jej list rozwodowy. W ogóle na dworze Heroda źle się dzieje. Rozwiązłość obyczajów. No cóż, biorą przykład z Heroda Antypasa. Ale o tym potem. Otóż ona powiedziała, że chcą Cię przynajmniej na razie uwięzić. Najlepiej, gdybyś od razu z nią porozmawiał. Zobaczę, czy już nie nadeszła. Poczekaj, proszę, może tu, bo tam Cię znowu ludzie opadną. Ale bądź dla niej cierpliwy. Jest bardzo rozbita. Byłbym zapomniał o drugiej ważnej sprawie. Ona chce do nas się przyłączyć. Nie na dzień, dwa, ale na dłuższy czas. Chce Ci towarzyszyć tak jak my, wędrując za Tobą po kraju. Nie wiem, co Ty na to. To może wywołać niedwuznaczne komentarze, a dla faryzeuszów gratka nie lada, by rzucić oszczerstwa na Ciebie. A więc zdecyduj, jak uważasz.
Za chwilę już była. Spodziewał się, że zobaczy jakąś dostojną matronę, a przyszła młoda, szczupła kobieta, o zmęczonej, nerwowej twarzy.
– Chciałam Cię prosić, byś mi pozwolił Ci towarzyszyć. Przepraszam Cię, że z tą prośbą przychodzę. Ale jestem na skraju wytrzymałości. Zdaje mi się, że jeszcze chwila, a zwariuję. Już nie mogłam tam żyć. Gdyby mi mąż nawet nie dał listu rozwodowego i tak bym pewnie uciekła z dziećmi z tamtego piekła. Chyba się tego domyślał, że mu zabiorę dzieci i wolał mnie uprzedzić. Ale ja o dzieci będę walczyć. Tylko najpierw muszę przyjść do siebie. Wymyśliłam sobie, że u Ciebie znajdę odpoczynek. I już po tych dwóch dniach przekonałam się, że się nie pomyliłam. Jeżeli Twoi uczniowie są tacy, to jakiż Ty być musisz. To jest ta oaza, o której marzyłam. Wreszcie spotkałam ludzi normalnych, bo to, co tam, to jest szaleństwo.
Mówiła chaotycznie, przeskakiwała z tematu na temat. Czasem podnosiła głos do krzyku i znowu ściszała aż do szeptu prawie:
– Mówią, że wystarczy zgromadzić trochę szczurów w ciasnych klatkach, żeby się same zaczęły zagryzać, choć mają co jeść. Tak jest tam. Tam jest ciasno, choć pałaców tam nie brakuje i wciąż buduje się nowe – ale toczy się walka o stanowiska, o wpływy, o wciąż coraz większe pieniądze. Nie, nie chcę tego wspominać, nie chcę o tym więcej myśleć, bo od razu gorąco uderza mi do głowy. Spać po nocach nie mogę. Śni mi się wciąż ten szczurzy świat. Nie chcę tam wracać. Tylko dzieci pragnę stamtąd wyrwać, bo i tak już są zarażone tym, co się tam dzieje.
Spojrzała na Niego, jakby Go dopiero teraz spostrzegła:
– Przepraszam Cię, że mówię o sobie… A więc to jest ich nowe szaleństwo: Twoja osoba. Oni w Tobie widzą zagrożenie dla tego swojego świata, w którym męczą się jak potępieńcy, ale z którego nie chcą wyjść, jak z zaczarowanego koła.
– Co radzisz?
– Żebyś natychmiast opuścił Kafarnaum. Właściwie po to również tu przyszłam. Nie można pozwolić, nie mogłam pozwolić, abyś Ty zginął – jedyny ratunek dla tego zwariowanego narodu. Przecież już tylko Ty jeden jesteś jeszcze normalny. Bo albo kupa wariatów, którzy się nazywają faryzeusze, praktykuje jakieś kretyńskie zasady talmudyczne, albo esseńczycy, którzy doprowadzili te zasady do perfekcji, dodali ubóstwo i celibat i zamknęli się w swoim klasztorze w Qumran, albo zeloci latający z nożem w zębach, zabijający Rzymian i na koniec saduceusze, którzy mają to wszystko w nosie i zajmują się robieniem pieniędzy – już nie mówię o Herodzie i jego dworze, bo i tak za dużo powiedziałam.
– A co Heroda i jego dwór najbardziej niepokoi?
– A widzisz. Dobrze, żeś mi przypomniał, bo o tym też chciałam Ci powiedzieć. Faryzeusze biegają do Heroda i oskarżają Cię o łamanie przepisów talmudycznych; oczywiście przede wszystkim szabatowych, ale również o kontakty z poganami, grzesznikami, celnikami.
– I jak reaguje na to dwór?
– Wysłuchuje, a potem śmieje się za ich plecami. Oczywiście z wyjątkami, ale generalnie rzecz biorąc, tak to można powiedzieć.
– Wobec tego o co im chodzi?
– A właśnie. Nie darują Ci Twojego upominania się o biednych. Sprawy religijne ich nie obchodzą – bo sami już dawno przestali być religijni, ale pilnują swoich stołków. Boją się zaburzeń wśród ludu. Jeżeli popierają faryzeuszów, to nie dlatego, aby uważali, że ich przepisy są słuszne, ale że faryzeusze głoszą, że biedny człowiek to człowiek ukarany przez Boga i powinien pokornie znosić swój los. Ta teza jest im w pełni na rękę. Tyś stał się dla nich niebezpieczny, boś ją podważył. Co mówię „podważył”. Tyś ją odrzucił! Chcesz wiedzieć, które z Twoich przemówień było dla nich najgroźniejsze?
– To z Kany Galilejskiej.
– Oczywiście. To z Kany Galilejskiej. A że Ty myjesz ręce przed jedzeniem czy też nie, że Ty naruszasz szabat czy nie, że nazywasz Boga Ojcem, to ich naprawdę nie obchodzi. Mają to w nosie. Choć myślę, że na tym polega ich błąd. Ja osobiście uważam, że jest zupełnie inaczej.
– Co masz na myśli?
– Jedno z drugim jest ściśle powiązane. Ty głosisz wolność, mądrość, szacunek wobec siebie i innych. A to się mieści w miłości, jaką ma Bóg wobec nas, ludzi: to się mieści w tym słowie „Ojciec”, „bliźni”, „bezinteresowność”, którymi się posługujesz. Dla nich najwygodniejszy Bóg jest Bóg groźny, pamiętliwy, mszczący się do siódmego pokolenia. Bo lubią kierować ludźmi przemocą, groźbą, karami, bo nie chcą braci a sługi.
Rozgadała się, przyzwalał na to. Słuchał tego mówienia, które się z niej wylewało jak woda z pękniętej tamy. Miała w sobie jakiś nakaz wewnętrzny, żeby mówić.
– Ty jesteś jedyny normalny w tym opętanym towarzystwie. Masz program sensowny, ludzki, który może doprowadzić do prawdziwej odbudowy naszego narodu, i to oparty na podstawach sięgających Objawienia. A już obalenie podziałów wśród ludzi na czystych i nieczystych, grzesznych i bezgrzesznych, odkrycie przykazania miłości każdego człowieka, jest odkryciem zupełnie epokowym.
Znowu się zorientowała, że mówi nie na temat.
– Ale o czym ja chciałam mówić? Mój Boże, jaka jestem roztargniona. Właśnie. Nie możesz być w Kafarnaum ani w ogóle tu, w Galilei.
– Co radzisz?
– Idź do Jerozolimy. Święta niedługo. Nikt się nie zdziwi. Ale pozwolisz mi iść za Tobą? Chcę tak jak Twoi uczniowie słuchać, o czym mówisz, żebyś i w mojej głowie uporządkował myśli, tak jak uporządkowałeś w nich. Chcę tak jak oni żyć w serdeczności wzajemnej, w radości i wolności – jak to nazywacie – dzieci Bożych.
– I co po Świętach?
– A właśnie. Zupełnie decydujące znaczenie – na moje rozeznanie – ma Twój pobyt w Jerozolimie. Jeżeli tam zdobędziesz uznanie, możesz tu wracać zupełnie spokojnie. Nie ruszą Cię palcem. Ale jeżeli w Jerozolimie poniesiesz klęskę, to nie masz tu po co przychodzić. Wszystko wszystkim, ale my jesteśmy tu prowincją. Robi się wielki szum wokół Tyberiady, ale ona pozostanie na marginesie wielkich spraw. Jest tego świadoma i pilnie wpatruje się w Jerozolimę – jakie ona wydaje cenzurki. Znowu się rozgaduję. Ale tak to jest: Jerozolima rozstrzygnie o Twoim dziele.
– Kto: „Jerozolima”?
– To trudno określić, kto. Tych, którzy tworzą Jerozolimę, jest wielu. Zdawałoby się: przede wszystkim Świątynia i kapłani, z których większa część należy do partii saduceuszów, potem – choć w znacznie skromniejszej mierze niż tu – faryzeusze. Ale tak naprawdę, tam o wszystkim decyduje arystokracja, magnateria, bogate rody, potężne kupiectwo, następnie Piłat i jego urzędnicy, herodianie, którzy tam na Święta ściągną, i sam Herod, wreszcie lud. Właśnie: lud, którego nigdy nie dość doceniać – ta wielka niewiadoma, a w Święta to nie tylko mieszkańcy miasta i Judei, ale wszyscy, którzy tam przychodzą. Przede wszystkim Galilejczycy, ale przecież i mieszkańcy Dekapolu, Perei, Trachonitis, Abileny i wreszcie Izraelici z diaspory: z całego świata. Lud ma największe znaczenie: przyjmie albo odrzuci, zaakceptuje albo odwróci się plecami. A więc Jerozolima zadecyduje o Twoim dalszym losie. Ale w ogóle, to ja jeszcze coś innego chciałam Ci powiedzieć, a schodzę na coraz to inne marginalne tematy.
– Mów, mów, proszę – powiedział nieco rozbawiony.
– Ja przysłuchiwałam się rozmowie, jaką prowadził z Tobą uczony w Prawie saduceusz i muszę powiedzieć, że on mi otwarł oczy na problemy, z których dotąd nie zdawałam sobie sprawy. To jest mądrzejszy człowiek niż na to wygląda.
– A mianowicie, o jakie problemy ci chodzi? – zatrzymał ją, bojąc się, że znowu wejdzie w jakieś dygresje.
– Dzięki niemu zrozumiałam Twoją wyprawę do Tyru i Sydonu i dzięki niemu poznałam głębszy wymiar przypowieści o Samarii pomagającej poranionemu Judzie. To jest wstrząsające, ale i szalenie interesujące. Poza tym, dzięki temu uczonemu odkryłam, jaki jesteś mądry.
Uśmiechnął się na te słowa:
– O czym myślisz?
– Ależ tak! Pójść do pogan, aby im zanieść prawdę objawioną o Bogu osobowym! O tym marzy każdy Izraelita i na marzeniach się kończy. A Tyś się tego podjął z prostotą dziecka. A po drugie: przełamać wszystkie opory i zjednoczyć Judeę i Galileę z Samarią. Przecież ta przepaść, jaka dzieli nasze narody, jest jak oścień wbity w serce. Spać nie daje żadnemu myślącemu Izraelicie. A Ty opowiadasz tę prościutką przypowieść. My do nich odnosimy się z największą pogardą, a Ty mówisz, że to oni mogą nam pomóc. Tylko czekałam, kiedy Twój rozmówca zacznie Ci wymyślać od Samarytan. Ja nie wiedziałam, żeś Ty taki wielki polityk. W tym najlepszym tego słowa znaczeniu – natychmiast poprawiła się. – Myślałam, że Ty tylko potrafisz uzdrawiać ludzkie dusze i ciała, a Ty potrafisz uzdrawiać nawet dusze narodów.
Znowu się do niej uśmiechnął:
– Do czego teraz zmierzasz?
– A właśnie. Do czego ja zmierzam. Widzisz… Wybacz, że znowu będzie szeroko. Jerozolima to też prowincja. Grajdoł, w którym się kotłują stronnictwa, partie, koterie, układy, gdzie wciąż trwa walka kto ile i kto za ile, kto teraz, kto potem. To wszystko jest myśleniem na odległość swojego nosa. Znam te stosunki dobrze, bo pochodzę z Jerozolimy i obracałam się w tak zwanych wyższych sferach, i do dziś jakoś do tego świata należę, choć od kilku lat mieszkam w Tyberiadzie. A więc – przepraszam za dygresję – ci wszyscy wielcy politycy podświadomie czują, że są mali, że nie ma między nimi człowieka na miarę choćby Heroda Wielkiego…
Od wody ciągnął chłodny, przyjemny wiatr, w dali płynęła łódź, było cicho i spokojnie. „Na pożegnanie z Galileą piękne popołudnie, bo to, co nas spotka w Jerozolimie, to będzie istna zawierucha” – pomyślał. Joanna wciąż mówiła:
– … Tam wciąż trwa czekanie na geniusza, który by potrafił wyprowadzić ten światek na jakieś szerokie wody. I nagle pojawiasz się Ty ze swoimi wizjami. To jest coś niesłychanego, co ja usłyszałam. I wyobrażam sobie, jak zareaguje Jerozolima. Oczywiście, będą barany, ludzie o zajęczym sercu, którzy mocno siedzą na swoich stołkach. Ci poczują zagrożenie dla swego stanu posiadania. To jest myślenie: „Po nas nawet i potop”. Ale są w Jerozolimie ludzie naprawdę mądrzy, wielkie umysły. Choć ich nie stać na jakieś genialne koncepcje i genialne posunięcia. Choć są przygnieceni przez tę mierzwę małości, głupoty, która tam jest przy władzy, to jednak oni potrafią Cię zrozumieć, ocenić i przyjąć. I nie wówczas, gdy tam się pojawisz. Nie. Już teraz, już za parę dni. Gdy ten uczony w Prawie co koń wyskoczy pogna do swoich ludzi w mieście, by im przekazać najnowsze wiadomości o Tobie, wtedy już się tam rozpocznie. Łatwo można sobie to wyobrazić. Jakby ktoś wsadził kij w mrowisko.
Wciąż spacerowali. Od czasu do czasu widział ludzi, którzy zaglądali, aby się przekonać, że On wciąż rozmawia z Joanną.
– Gdy się pojawisz w Jerozolimie, nie będziesz już kimś nieznanym, kimś obcym, jakimś człowiekiem z Nazaretu, który uzdrawia i opowiada o miłości bliźniego, ale człowiekiem, który niesie rozwiązania nie tylko teoretyczne. Boś się sprawdził poprzez swoją wyprawę do Tyru i Sydonu. Widzisz, jeszcze jedna, już ostatnia uwaga: Jerozolima nie lubi, gdy ktoś tam przychodzi i żebrze, prosi, skamle, domaga się. Jerozolima, jak każda stolica, lubi, gdy się do niej przychodzi i daje. I Ty jesteś teraz dokładnie w tej pozycji. Ty przychodzisz z pełnymi rękami. Masz tyle, że nawet nie wiem, czy oni potrafią to udźwignąć, co im chcesz przynieść. Przepraszam, że się znowu tak rozgadałam. Tylko czy będę mogła Ci towarzyszyć? – znowu powróciła do swojej sprawy. – Postaram się nie przeszkadzać. Na wszelki wypadek wzięłam ze sobą moją pokojową, od której najwięcej o Tobie się dowiedziałam, która Cię uwielbia. Zgodzisz się na to?
– Każdy, kto chce, może się do nas dołączać.
Powiedział to spokojnie, choć w ciągu całej tej rozmowy, gdy tak uparcie nie dawał odpowiedzi na postawione Mu pytanie, analizował sytuację i coraz wyraźniej zdawał sobie znakomicie sprawę, jak obecność kobiety skomplikuje w każdym wymiarze i tak już trudną sytuację Jego i całej dotychczasowej grupy, która Mu towarzyszyła. Tym bardziej, że jeżeli raz się otworzy taka możliwość, posypią się prośby.
– Bardzo Ci dziękuję za zgodę, choć przyznam się, nie miałam wątpliwości, że nie odmówisz. Zaznaczam, że nie chciałabym stwarzać nowych obciążeń dla Twojej kasy, wobec tego przekażę Judaszowi trochę pieniędzy. I w ogóle chciałabym, żebyś miał to na uwadze, że jestem majętna i możesz na mnie liczyć w tym względzie.
– To znaczy, że powinniśmy dzisiaj wyruszyć w drogę – powrócił do poprzedniego tematu, wciąż nie chcąc, żeby odczuła, że postawiła Go w trudnej sytuacji.
– Jestem pewna, że nie wolno dłużej ryzykować. Najpóźniej wieczorem oni tu mogą być, by Cię zaatakować, gdy ludzie się rozejdą.