Wyprawa do Tyru i Sydonu
Dopiero gdy znaleźli się w polu, Kuba spytał:
– Dokąd idziemy?
– W stronę Tyru.
Zapadła cisza. Zaskoczenie było zbyt wielkie.
– Dlaczego idziemy do kraju pogan? – w którymś momencie pierwszy spytał Szymek.
– Bo uciekamy – wypalil Kuba.
– Uciekamy? – Szymek aż przystanął ze zdumienia.
– Chodź, chodź. Nie ma czasu na żarty – przynaglił go Kuba.
– Nie róbże ze mnie idioty i powiedz, o co chodzi. A poza tym, skąd wiesz, że uciekamy? Mówił ci to Jezus?
– Chodź, chodź – odparł Kuba. – Zaraz ci wszystko wyjaśnię.
– Skąd wiesz? – spytał ostro Szymek.
– I ty mówisz, że byłeś zelotą, tak? A masz oko z guzika. Nie widziałeś żołnierzy, którzy na nas czekali na polu pomiędzy ludźmi?
– Nie widziałem. Zresztą nie wychodziłem z gospody.
– A, to cię przepraszam.
– Ale o co chodzi? Przecież Jezus teraz nic takiego znowu nie twierdził.
– On nawet nie musiał niczego twierdzić. Po pierwsze, to byli herodianie, którzy nam nie zapomną tego, co mówiliśmy o świętowaniu szabatu ani nieszczęsnego łuskania kłosów, na którym przyłapali Filipa. A to, co Jezus dzisiaj powiedział, też mogło niejednego zdenerwować do tego stopnia, że zdecydowano nam wszystkim przyciąć uszu, a Jezusa wyprawić na drugi świat. Nie sądzisz?
– Za co? – upierał się Szymek.
– Słuchaj, stary, czy ty rozumu nie masz? To, co zostało zakomunikowane faryzeuszom, to jest naprawdę rewolucja.
– A cóż tam było. Słyszałem wszystko od początku do końca i nic takiego nie zauważyłem.
– No to możemy sobie pogadać o pogodzie.
– Nie wygłupiaj się. Tobie łatwo to wszystko mówić, kiedyś w Nazarecie całymi latami mógł słuchać Jezusa.
– Poddaję się – Kuba wreszcie uległ. – Choć uważam, że to, nawet bez żadnego trudu, powinieneś dostrzec.
– No, dostrzec dostrzegłem. Poszło o unikanie zanieczyszczeń. Nic w tym nadzwyczajnego nie widzę.
– Nie, stary, ty niczego nie zrozumiałeś, jeżeli to tak mówisz. To jest drobny przykład kompletnie nowego spojrzenia na podstawową sprawę dla naszego życia, ale i dla naszej religii, jaką jest miłość Boga i bliźniego.
– A na czym ono polega?
– Po prostu na tym, że miłując bliźniego, miłujemy Boga, że najprostszą i najbardziej podstawową formą służby Bogu jest służba człowiekowi.
– No, teraz dopiero nic nie rozumiem. Dlaczego tak jest? – zdumiał się niebotycznie.
– Wreszcie coś, stary, doszło do ciebie. Odpowiedź wcale nie jest prosta. Po pierwsze dlatego, że Pan Bóg każdego kocha. Ale to jeszcze mało. Ja nie potrafię tego dobrze ci wytłumaczyć. Jednak spróbuję: Pan Bóg jest w każdym człowieku. Zresztą nie tylko w każdym człowieku. On jest we wszystkim, co istnieje. W kamieniu, w drzewie, w ptaku, w górach i morzach.
Zauważył, że chociaż od dłuższej chwili tej rozmowie Kuby z Zelotą Janek i Tadek przysłuchiwali się i jej przebieg pilnie śledzili, teraz przybliżyli się jeszcze bardziej, żeby nie uronić żadnego słowa.
– Po pierwsze – mówił Kuba – nasza religia głosi Boga osobowego, jedynego, w odróżnieniu od pogan, którzy wierzą, że Bóg tylko jest obecny w świecie. I to jest łaska, że otrzymaliśmy takie objawienie o Bogu osobowym, ale – po drugie – przecież prawdą jest to, w co wierzą poganie, że Bóg jest wszędzie obecny. W oparciu również o tę zasadę jest oczywiste, że krzywdząc drugiego człowieka, krzywdzimy Boga.
Zatrzymali się, aby przenocować, dopiero wtedy, gdy się upewnili, że znajdują się poza granicami Galilei.
– Teraz możemy się wreszcie wyspać, nie obawiając się herodian –Janek stwierdził z ulgą.
– Oczywiście, jest tu bezpieczniej niż w Galilei, ale Herod Antypas dobrze żyje ze swoimi pogańskimi sąsiadami i jego wojska bez żadnych przeszkód penetrują te tereny.
Rano poszli dalej. Szymek przypiął się znowu do Kuby:
– Ale ty jeszcze nie skończyłeś, bo powiedziałeś, że drugim powodem wściekłości czy oburzenia faryzeuszów jest sprawa nieczystości i czystości rytualnej.
– Tak, stary. Bo to nie sprawa, czy się myje naczynia i ręce, czy też nie, ale przesunięcie źródła zła człowieka z zewnątrz do jego wnętrza.
Jakże się cieszył, słysząc to, co mówił Kuba. Jakże się cieszył, że Kuba do Niego dołączył, że stał się jednym z uczniów.
– Ja znowu nic nie rozumiem – tym razem Janek miał wątpliwości.
– Faryzeusze wymyślili, że zło przychodzi do człowieka z zewnątrz, że człowiek sam jest dobry z natury, byle tylko przestrzegał zewnętrznej czystości. Tymczasem Jezus im powiedział, że człowiek już w swoim wnętrzu jest przełamany: już w nim samym tkwi zarzewie grzechu; a więc coś zupełnie przeciwnego niż oni nauczają.
– Teraz i ja rozumiem, dlaczego uciekamy – powiedział Janek.
Kończył się sad oliwkowy, przez gałęzie przeświecał widok miasteczka.
– Zatrzymamy się tutaj – powiedział do swojej czwórki. – Wejdziesz do miasteczka – tu zwrócił się do Szymka – żeby się rozejrzeć. Zajdź do gospody, myślę, że tu więcej gospód nie ma niż jedna. Możesz coś zjeść. Spytaj gospodarza, czy nie widział jakiejś grupy Izraelitów.
– Jak to, to Ty myślisz, że już mogliby tu być? – zapytał Go zdziwiony.
Tadeusz zaczął go instruować:
– Na koniach, a nawet na mułach prędzej się porusza człowiek niż na nogach. A gdybyś się na nich nawet natknął, to pamiętaj: nie daj się zabić.
Zobaczył, że Szymek dopiero teraz chyba zdał sobie sprawę, że to nie przelewki. Tadeusz powtórzył:
– A więc nie zaczepiaj ich. A gdy cię nawet zaatakują, to uciekaj. Gdy ich będzie gromada, nie uciekaj w naszym kierunku. Zrozumiałeś?
– Zrozumiałem. Ale skąd ty taki fachowiec?
– Bo pastuchy nie tylko pasą owce, ale muszą ich bronić przed bandytami.
– Obiecuję, że w razie czego niełatwo sprzedam swoją skórę – i uśmiechnął się całą szerokością ust, odsłaniając dwa rzędy zdrowych, białych zębów. – Ale przyrzekam: nie będę ich zaczepiał i wrócę tu na pewno. Sam.
Dodał mu jeszcze jedno polecenie:
– A na koniec znajdź jakiś dom na skraju miasteczka, powtarzam: na skraju miasteczka, najlepiej z ogrodem, i spytaj, czy by nas przyjęli na nocleg i na kolację.
– A nie lepiej zostać w polu?
– Jest pełnia, nie znamy terenu. A poza tym, przed nami długa droga. Musimy odpocząć. Pewnie, jak nic nie znajdziesz, to zostaniemy w polu. No, idź i bądź mądry.
– Dziękuję Ci za zaufanie. Ale gdy mnie nie będzie, nie opowiadajcie o ważnych sprawach, bo przed śmiercią chętnie bym zmądrzał – Szymek uśmiechnął się jeszcze raz i pognał w stronę miasteczka.
Patrzyli chwilę, jak ginie im między drzewami i nierównościami terenu, potem rozsiedli się w cieniu oliwek, w bezpiecznej odległości od ścieżki.
– Zjemy coś i pójdziemy spać. Szymek pożywi się w gospodzie.
– Teraz uciekamy, a potem wrócimy do Kafarnaum. Nieprawda? – spytał Kubę tym razem Janek.
– Oczywiście – odpowiedział Kuba, nie bardzo wiedząc, o co chodzi Jankowi.
– No to na co się to przyda. Przecież my się znowu z nimi spotkamy – zakonkludował Janek z logiką dziecka.
– Z naszymi faryzeuszami jest podobnie jak z naszym przyjacielem Szymkiem. Oni nie wszyscy i nie wszystko zrozumieli z tego, co Jezus mówił do nich. No, jeden czy drugi w którymś momencie tak się odezwał, jakby już coś do niego doszło. Ale teraz, gdy zostali sami – jakbym ich teraz widział – już powracają do słów Jezusa, powtarzają każde zdanie i każde słowo. Już ich słyszę, jak co chwila coś nowego odkrywają i jak z tego, co odkryli, płynie jedyny dla nich wniosek: trzeba zabić Jezusa, przynajmniej należy Go jak najprędzej postawić pod sąd. A ponieważ nad jeziorem ma zbyt wielu zwolenników, którzy Go obronią, należy Go schwytać już teraz, gdy jest w drodze. Oni wiedzą, że Ciebie, Jezu, nie przekonają, pozostaje – ich zdaniem – tylko jedyna droga: zlikwidować.
– Co to pomoże, że im teraz umkniemy. Przecież wcześniej czy później złapią nas – upierał się Janek.
– Najgorszy jest pierwszy impet. Potem im to minie, rozejdzie się po kościach. Przynajmniej miejmy taką nadzieję, że tak będzie.
– Ale do Tyru?
– Człowieku, tak jest najbezpieczniej. Grupa Piotra przez jakiś czas – taką mam nadzieję – będzie tworzyła pozory, że Jezus jest wśród niej; wszyscy wiedzą, że Piotr jest prawą ręką Jezusa. A gdy się zorientują, że w niej nie ma Jezusa, nie tak łatwo wpadną na to, że Jezus poszedł do kraju pogańskiego. A jak w końcu do tego dojdą, to i tak niechętnie tu wejdą, żeby się nie zanieczyścić.
– A my się nie zanieczyścimy? – spytał Janek naiwnie.
– No i gadaj tu z nim. Dziad swoje, a baba swoje. Myślałem, że wszystko jest jasne i wszyscy wszystko zrozumieli. Mam teraz tobie od początku wyjaśniać to, co tłumaczyłem Zelocie? Jeśli uważasz, że się zanieczyścisz przez kontakt z poganami, możesz odejść. Kandydatów jest dość.
– Coś ty. Ja nigdy nie odejdę od Jezusa, a że nie zawsze wszystko rozumiem, to czemu się dziwisz, przecież jestem najmłodszy wśród nas.
– Oczywiście, faryzeusze nie wejdą do pogańskiego kraju, ale mogą wysłać swoich siepaczy, dlatego trzeba być ostrożnym.
– Tylko my się tak rozpędzamy do tych pogan, ale oni nas zbytnio nie kochają i najmilszym określeniem, jakim nas obdarzają, jest „te izraelskie psy”.
– Ale nie zapomnij, że Izraelici inaczej nie mówią o nich jak „te pogańskie psy”. – Kuba mówił dalej: – Mnie już od dłuższej chwili prześladuje myśl, że ta Twoja, jak my to nazywamy: „ucieczka”, Jezu, ma jeszcze jeden cel – nie wiem, czy nie równie ważny jak sama ucieczka.
– O czym myślisz? – spytał go, uśmiechając się.
– Mnie się zdaje, że ta cała ucieczka jest jedynie pretekstem. Ty robisz kolejny decydujący krok: Ty po prostu idziesz do pogan ze swoją nauką. Co jest posunięciem o konsekwencjach trudnych do przewidzenia.
Uśmiechnął się z podziwu dla jego domyślności. A Kuba ciągnął dalej:
– Jeżeli się słusznie domyślam, to śmiem twierdzić, że wtedy szału dostaną już nie tylko faryzeusze, ale wszyscy, z kapłanami i esseńczykami włącznie.
– Ale dlaczego? – Janek znowu nie rozumiał.
– Człowieku, bo im wszystkim na poganach nieprzytomnie zależy. Przypomnij sobie, że na głowie stają, by zdobyć jakiegoś prozelitę. I nagle zobaczą, że tych pogan zdobywają nie oni, ale Jezus ze swoją – jak oni twierdzą – herezją. Oszaleją z wściekłości, a z tej wściekłości wyniknie na pewno jedno: będą chcieli zlikwidować Jezusa i to jak najprędzej.
– Czy więc Jezus powinien zrezygnować z nauczania pogan?
– Nie, w żadnym wypadku. Zaprzeczyłby sam sobie. Ale czy nie za wcześnie, Jezu? Czy nie należałoby najpierw zdobyć Izrael dla prawdy Bożej, a potem iść do pogan?
– A czy mi możesz zagwarantować – spytał go z uśmiechem – że dożyję do osiemdziesiątki? Nie. A więc nie ma na co czekać.
– Żeby tylko naszego Szymka nie spotkało jakieś nieszczęście – przerwał dyskusję Janek.
– Żeby tylko mu się nic nie stało złego.
– Na razie trzeba się uzbroić w cierpliwość. Po pierwsze, dojdzie na miejsce. Posiedzi chwilę w gospodzie. Po drugie, pospaceruje po miasteczku. A w końcu najważniejsze: spróbuje znaleźć dom dla nas. To zabiera czas.
– Mamy przed sobą przynajmniej dwie godziny – powiedział do swoich towarzyszy – a może nawet drugie tyle. Proponuję, abyśmy się trochę przespali, z tym, że jeden musi zawsze stać na straży. Zacznę ja. Wy śpijcie, a ja będę czuwał.
Zgodzili się z oporami. Poukładali się wygodnie i zasnęli prawie natychmiast. Wcale się temu nie zdziwił. Byli zmęczeni. Te ostatnie dni były tak bogate nie tylko we wrażenia, ale i w długie marsze. Patrzył na trójkę, która była pogrążona we śnie. Myślał o Zelocie, ale i o reszcie, prowadzonej przez Piotra. Czy oni sobie zdają sprawę, w co się zaangażowali i jak bardzo niepewna przyszłość przed nimi. Czuł ogarniające Go zmęczenie i ociężałość. Zamykały Mu się oczy. Coraz trudniej było Mu podnosić powieki w górę. Przeraził się, że może usnąć. Dźwignął się, żeby zająć pozycję stojącą.
Dopiero gdy uznał, że już minęła godzina, przebudził Kubę, a sam runął prawie jak kłoda i zasnął natychmiast.
Obudził się – obudzono Go, gdy słońce już wisiało nisko nad horyzontem. Wszyscy już byli na nogach i, co najważniejsze, zjawił się Szymek – zdrowy i cały, choć ze zszarzałą, zmęczoną twarzą.
– Wszystko w porządku. Zrobiłem dokładnie tak, jak kazałeś, tylko odwrotnie: najpierw zamówiłem dom, bo mi się tak spodobał, a potem poszedłem w miasto. A dom jest tuż, tuż.
– Możemy już iść?
– Nie ma sprawy. Nasi przyszli gospodarze już chyba zabrali się do przygotowywania kolacji. Aha, było wszystko w porządku, tylko potem napadła mnie jakaś kobieta, chyba wariatka, zwymyślała od psów izraelskich i powiedziała, żebym się stąd wynosił, bo tacy jak ja – znaczy się: Izraelici – przynoszą tylko nieszczęście i kary zsyłane przez ich bogów.
Wyszli szybko z lasku oliwkowego prowadzeni przez Szymka, który nie omieszkał po drodze, jeszcze żartując, przechwalać się:
– A myślałem już, że przyłożę temu i owemu, żeby ich pouczyć i żeby nabrali dla nas należnego respektu, a tymczasem wszystko odbyło się tak bezboleśnie. Aż żal było do was wracać.
– Spełniłeś najważniejsze, misję, którą ci polecono, i za to się ciebie chwali. A żeś nikomu nie przyłożył, też ci się chwali. Zostaw sobie to na inny czas. Wygląda na to, że będziesz miał jeszcze nie raz okazję ku temu – uspokajał go Tadek.
Dom, na który wskazywał Zelota, był faktycznie pokaźnym domem z zabudowaniami na zapleczu i ogrodem. Teraz na podwórko wyległa chyba cała rodzina w komplecie, od dziadków aż po drobne dzieci. Jeszcze parę kroków i znalazł się twarzą w twarz z głową tego domu, dostojnym starcem, który – składając Mu ukłon prawie do ziemi – powiedział:
– Dziękujemy Ci, Mistrzu z Nazaretu, żeś raczył wybrać nasz dom na miejsce wypoczynku.
Popatrzył ze zdumieniem na Szymka. Ten odpowiedział szeptem, przepraszając:
– Pytali się, kim Ty jesteś. Co miałem powiedzieć. Myślałem, że o Tobie tu nie słyszeli. Przecież nie mogłem kłamać.
„Stało się. Przepadło. Nic z próby ukrycia się. No, to wiadomość rozejdzie się po całej wiosce. Tylko żeby komuś nie przyszło do głowy, aby mnie prosić o uzdrowienie, bo wtedy jutro z rana trzeba będzie iść dalej. Ale chyba nie jest to możliwe, żeby poganie prosili mnie, pogardzanego Izraelitę, o uzdrowienie”. Te myśli nieskoordynowane, niekiedy jedne drugim zaprzeczające, przelatywały Mu przez głowę, gdy witał się po kolei z członkami rodziny. Wciąż miał na sobie zdziwiony, graniczący wprost z przerażeniem, wzrok niektórych domowników. Nagle któreś z dzieci, wskazując rączką na Niego, zapytało na cały głos:
– Mamo, to jest też ten pies izraelski?
Młoda kobieta spłoszona, nagle ogarnięta płomieniem wstydu, dłonią przykryła buzię dziecka. Ale nie było wyjścia dla niej. Trzeba było coś powiedzieć dziecku:
– Widzisz, że nie, przecież przyszedł do naszego domu, będzie tu jadł i spał.
Pogłaskał je po głowie, choć w pierwszej chwili dziecko odchyliło się odruchem przestrachu. Zmienił temat:
– Tylko proszę was: nie mówcie nikomu, że ja u was zamieszkałem. Nie chciałbym, żeby ta wiadomość rozeszła się po mieście.
Zapewnili Go, że Jego życzenie zostanie spełnione, choć dostrzegł wymowny wzrok gospodarza skierowany w stronę swojej żony. „A więc już coś musiało zajść. Przepadło. Co mogłem, to zrobiłem. Reszta w Twoich rękach, Boże Ojcze”.
Potem była kolacja, spędzona w niezmiernie serdecznej atmosferze, na rozmowach, w czasie których dowiedział się mnóstwa szczegółów z życia tej gościnnej rodziny.
Ale bez przerwy – mimo naturalności i szczerości, którą Mu gospodarze okazywali – wyczuwał z ich strony niepewność. Tak zresztą było od pierwszej chwili: czy ich się dotknie przy powitaniu, czy przekroczy próg ich domu – tym to było dziwniejsze, że przecież to On prosił o gościnę – czy zasiądzie z nimi do stołu, czy będzie spożywał te posiłki, które oni przygotowali. I nie pomagało to, że On nie potykał się, nie miał żadnych wahań ani wątpliwości na kolejnym etapie. Przychodził następny krok i temu znów towarzyszyła ta sama niepewność gospodarzy, ta sama podejrzliwość czy Go czymś nie obrażą, czy On nie będzie miał jakichś oporów. Obserwował to z bezbrzeżnym smutkiem, myśląc sobie: „Jaka szkoda, jaka szkoda”, aż w którymś momencie nie oparł się chęci, by im powiedzieć:
– Bardzo się cieszę, że przyjęliście mnie jak brata i siedzę z wami przy jednym stole, że dzięki waszej gościnności spędzę noc pod wspólnym z wami dachem.
Jego myśli wypowiedział gorzko Kuba, gdy w którymś momencie znaleźli się sami:
– Nie wiem, czy powinienem płakać z wami, czy śmiać się jak szaleniec z wami.
– A co ci przyszło do głowy? – zapytał go zdumiony Szymek.
– Przecież chyba całkiem nie zwariowałem. Chyba się nie mylę: Pan Bóg dał nam, Izraelitom, prawdę nie na to, byśmy ją zatrzymali dla siebie, ale byśmy ją ponieśli do wszystkich narodów. Ale jak ją ponieść, jeżeli nasi nauczyciele zakazują nam kontaktów z poganami. Jeżeli musimy uważać, aby cień poganina nie padł na nas.
– Kogo jak kogo, ale chyba najpierw Izraelitów trzeba nawrócić na wiarę izraelską – podsumował Tadeusz.
– Spróbuj to powiedzieć faryzeuszom. Boże, gdyby oni się dowiedzieli, że my dzisiaj jesteśmy w gościnie u pogan!
– Bądź spokojny. Dowiedzą się o tym wcześniej czy później.
Gdy już był w swojej izbie, którą gospodarze oddali Mu do dyspozycji, w pewnym momencie posłyszał hałas za drzwiami. Jakaś kobieta krzyczała, płakała, o coś prosiła, a uczniowie i gospodarze coś tłumaczyli. Za chwilę usłyszał pukanie do drzwi. To był Szymek.
– Jakaś kobieta chce się widzieć za wszelką cenę z Tobą. Awanturuje tu się z nami. Odpraw ją, to wariatka. Ta – dodał szeptem – która mnie zwymyślała od psów izraelskich.
– Niech wejdzie.
Szymon odsunął się i do pokoju wpadła kobieta, runęła do Jego stóp, wołając:
– Zlituj się nade mną, Panie, Synu Dawida! Moja córka jest bardzo nękana przez złego ducha!
Dźwignął ją z ziemi. Zobaczył nieprzytomne oczy, umęczoną twarz, zabrudzoną rozmazanymi łzami, włosy w nieładzie. Nie był pewien, czy to człowiek nienormalny, czy potwornie udręczony swoim nieszczęściem. Nie bardzo wiedział, co ma z nią zrobić. Mógł wezwać gospodarzy tego domu i spróbować od nich zebrać jakieś informacje. Ale nie było czasu na to. Wyglądała jak niespełna rozumu, jak jedna z nieszczęśliwych, bezdomnych, chorych ludzi, plątających się po drogach i bezdrożach. Zdecydował się na własną rękę przekonać się, z kim ma do czynienia:
– Zostałem posłany tylko do owiec zaginionych z domu Izraela – powiedział spokojnie, niemniej stanowczo.
Wykrzyknęła z rozpaczą:
– Panie, dopomóż mi!
Ponowił próbę, tym razem ostrzej formułując odmowę:
– Nie wypada zabierać chleba dzieciom po to, by rzucać go psom.
Czekał z uwagą na jej reakcję. A ona podniosła głowę, popatrzyła Mu w oczy i zaczęła się tłumaczyć zupełnie logicznie:
– Och, wypominasz mi, i to zasłużenie, że napadłam Twojego ucznia. Przepraszam Cię za to, ale zmysły tracę w tym moim nieszczęściu. Tym bardziej, że nasz kapłan nieraz wskazuje na to, że przyczyną wszystkich nieszczęść i gniewu bogów są Izraelici, wciąż obrażający ich.
Słuchał jej i coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że to człowiek wiedzący dobrze, co mówi, o co prosi, tylko do głębi zgnębiony chorobą swojego dziecka. A ona, jakby na dowód, że myśli logicznie, powiedziała:
– Wybacz, ale skoro mówisz o psach, powiem Ci: przecież i psy żywią się okruchami, które spadają z pańskich stołów. Błagam, uratuj moją córkę. Tyluś ludzi już uzdrowił. Nie odmawiaj mi tej łaski. W Tobie jedyna moja nadzieja.
Już nie wątpił, że ma przed sobą człowieka w pełni normalnego. Dopiero teraz ocenił, jak bohatersko zniosła upokorzenia, na które ją naraził. Pomimo nich wciąż w Niego wierzyła! Musiał przyznać, że coś takiego jeszcze Mu się nie zdarzyło. Przypomniał Mu się setnik z Kafarnaum. „Ojcze, ulecz tę chorą dziewczynę. Niech i tu poganie dowiedzą się, że jesteś miłością, że ich również kochasz! Okaż, że nie jesteś tylko Bogiem Izraela, ale wszystkich ludzi”. I, zwracając się do czekającej z niepokojem kobiety, odrzekł:
– Kobieto, wielka jest twoja wiara. Niech więc się stanie, jak prosisz.
Mimo, że się bronił, upadła Mu po raz drugi do nóg:
– O Panie, wiedziałam, że mnie wysłuchasz. Tyle opowiadali mi wspaniałości o Tobie rozmaici ludzie. To nie mogła być nieprawda. Dziękuję Ci. I niech Cię Twój Bóg błogosławi.
Wstała już uspokojona i, skłoniwszy się raz jeszcze, wyszła. Za chwilę rozległo się kolejne pukanie. To był gospodarz, bardzo przejęty:
– Panie, czy to prawda, co ta kobieta powiedziała? Uzdrowiłeś córkę poganki? Ty, Żyd?
– Tak, a dlaczego to cię tak zdumiewa?
– Bo to oznacza, że Twój Bóg jest silniejszy niż nasi bogowie, że nasi bogowie są posłuszni Twojemu.
– To wcale tak nie jest – wtrącił Kuba, który był przy drzwiach. – Jest jeden Bóg, który dla was jest wieloma bogami.
– Panie – gospodarz zwrócił się znowu do Niego – zostań z nami jak najdłużej. To, co uczyniłeś, świadczy o tym, że jesteś Mężem Bożym nie tylko dla Izraelitów, ale i dla nas. Możesz mieszkać tu u mnie. Jeśli zechcesz większych pomieszczeń, możesz z pewnością znaleźć miejsce dla siebie i swoich uczniów u kobiety, której córkę uzdrowiłeś. To Syrofenicjanka, bardzo majętna.
– Jeszcze kiedyś przyjdę do was. Jeżeli nie ja, to moi uczniowie.
Rano, gdy był przy wspólnym śniadaniu z gospodarzami, przyszedł wysłaniec do Niego od Syrofenicjanki: majordomus, z zaproszeniem na uroczystą kolację z powodu powrotu do zdrowia jej małej.
Gdy późnym popołudniem udawał się tam wraz ze swoimi chłopcami, usłyszał coś więcej o tej kobiecie od swojego dotychczasowego gospodarza, który Go odprowadzał:
– To bardzo zamożni ludzie. Mąż – wielki kupiec, właściciel jednego czy kilku statków; sam nie wiem. W tej chwili jest nieobecny. Od paru miesięcy w podróżach kupieckich.
Zaraz potem mógł już przekonać się, że nieprzesadzone były relacje o zamożności tej kobiety. Ogromny ogród za wysokim żywopłotem, a w głębi wspaniała siedziba zbudowana w fenickim stylu: w porównaniu do rzymskich budowli lekka, zwiewna, choć równocześnie przestronna. Osadzona na obszernym wzgórzu, z widokiem na góry od wschodu, na morze od zachodu. Od wody ciągnął przyjemny chłodny wiatr przesycony zapachem soli.
W ogrodzie zaskoczyły Go piękne drzewa, nieczęsto spotykane gatunki – niektóre z nich widział po raz pierwszy – a i gatunki miejscowe, ale wspaniale utrzymane: bujne dęby, pinie, drzewa migdałowe, sosny, cyprysy. Jeszcze Go zachwyciło źródełko, z którego woda spływała po kamieniach w dół, tworząc niewielką sadzawkę. Zwrócił uwagę na piękne kamienie, najwyraźniej zgromadzone tu świadomie, urzekające kolorami i kształtami. Wokół rosły kwiaty: czerwone anemony, żonkile, irysy, pomarańczowe margerytki, rezeda, lewkonie, róże. Janek był oczarowany, co rusz czymś się zachwycał i wykrzykiwał, uciszany zresztą przez Kubę.
– Jaka piękna palma! Jakie śliczne kwiaty! A tam co, Jezu?
Teraz dopiero dostrzegł przy źródełku jakby malutką kapliczkę, a w niej kwiaty i jakieś okruszyny jedzenia, bodajże słodkiego ciastka.
– A co to jest? Co to jest?
Niespodziewanie Tadek okazał się specjalistą od tego tematu:
– To kapliczka ku czci tego źródełka.
– Słyszysz, Jezu, jacy ci poganie zabobonni.
– Może źle się wyraziłem – poprawił się Tadek. – To trzeba by powiedzieć: ku czci bogów tego źródełka. A właściwie i to jest źle powiedziane. Przyznam, że ja sobie stworzyłem taką swoją filozofię rozumienia pogan i ich kultu. Dla nich im piękniejsze drzewo, im większa góra, im lepsza woda ze źródła, im silniejsze zwierzę, no i: im mądrzejszy i lepszy człowiek – tym więcej w nim Boga. I przy takich cudach przyrody chętnie umieszczają kapliczki.
– To przy Tobie, Jezu, też się powinno umieścić kapliczkę. Ale jak to zrobić, skoro Ty nie masz swojego domu i ciągle wędrujesz.
– Chwileczkę, oni oddają cześć nie zwierzęciu, górze, kwiatu, człowiekowi tylko Bogu, który w nich jest bardziej obecny. Czy tak? – spytał Kuba.
– Dokładnie tak.
– To wcale nie takie głupie. Ale skąd ty do tego doszedłeś?
– My, pasterze pasący swoje zwierzęta w terenach przygranicznych, mamy kontakty z pogańskimi pasterzami. Dla nas nie ma granic państwowych ścisłych. Myśmy spotykali się nie raz z Nabatejczykami. Przyglądałem się im. Rozmawialiśmy na wszystkie tematy, również na takie.
Przy sadzawce spotkali się z panią domu. Z trudem rozpoznawał w wytwornie ubranej, z pięknie ułożoną fryzurą, kobiecie wczorajszą „wariatkę”, jak ją Szymon określał.
– Wybacz, że nie witam Cię z moją córką, ale ona odsypia swoje nieprzespane noce. Gdy tylko się zbudzi, przyprowadzi ją opiekunka do stołu. A na razie masz inny prezent: naszego miejscowego kapłana, który Cię darzy ogromnym szacunkiem.
Zobaczył dostojnego starca z długą, cienką, siwą, sięgającą mu aż do pasa brodą, który uśmiechał się do Niego serdecznie.
Potem była wieczerza na werandzie z widokiem na morze. I za to był szczególnie wdzięczny gospodyni.
Największą dla Niego atrakcją była obecność pogańskiego kapłana. Zawsze sobie inaczej wyobrażał takich ludzi i na dobrą sprawę takich spotykał. Ten odbiegał od zwyczajnych schematów. Był człowiekiem otwartym, oczytanym i inteligentnym. Nawiązał z nim kontakt natychmiast. Tak po prostu, jakby się już od dawna znali, bez żadnych wstępów, bez poprzedzających uprzejmości. On zaś jakby się bał, że niewiele ma czasu do dyspozycji, przystąpił od razu do tematów zasadniczych:
– Gdy tak nieraz zastanawiam się nad waszą religią i całą kulturą izraelską, to dochodzę do wniosku, że ogromną rolę odgrywa u was Pismo Święte, którego fragmenty odczytujecie w waszych synagogach na okrągło. A w nim – obraz stworzenia świata: Bóg jako wielki rzemieślnik, który stwarza świat. Po wtóre, Bóg który stwarza człowieka w odrębny sposób niż wszystko inne. A po trzecie, Bóg który daje pierwszym ludziom polecenie: Czyńcie sobie ziemię poddaną – w domyśle: traktujcie ją jako przedmiot.
Uśmiechnął się do siebie wewnętrznie, słuchając wypowiedzi pogańskiego kapłana, i przypominał sobie dyskusje, jakie toczył w nazaretańskim domu wraz z przyjaciółmi. Jakie były zażarte, ileż to wieczorów a nawet nocy pochłonęły. A ten mówił dalej:
– Według naszej religii Bóg nie jest kimś z zewnątrz świata, ale w nim jest zawarty. Świat niesie Boga. A jeżeli Bóg jest w świecie, wtedy należy się światu od człowieka pełna cześć i szacunek. A jeszcze lepiej powiedziawszy: nie Bóg jest w świecie, ale świat jest w Bogu. Stąd wynika drugie: człowiek jest jednym z elementów świata, należy do niego. My nie jesteśmy w nim panami, ale cząstką świata. Po trzecie, to, co mamy do zarzucenia waszej religii, można określić desakralizacją świata. A tymczasem: Świat nie jest i nie może być dla człowieka tylko przedmiotem operacji.
Słuchał tego, co kapłan mówi, a równocześnie obserwował mrówkę, która swoim sposobem dostała się na stół, a teraz maszerowała po obrusie. Zauważył to i kapłan i nawiązał do niej:
– Różnica stanowisk znajduje wyraz w stosunku do mrówki. Wy, Izraelici, natychmiast ją strząśniecie na ziemię. Może nawet będą tacy, którzy ją zabiją. My jej nie tkniemy, ale uszanujemy jej prawo wędrowania po stole.
Jego rozmówca poruszał tematy wyrywkowo, szkicując je tylko grubymi liniami, by przejść do kolejnych. Jakby się bał, aby czegoś nie zapomnieć.
Kątem oka obserwował, że Kuba staje się coraz bardziej niespokojny, że ma ochotę już zabrać głos, ale nie chce przerywać.
– Tak przyglądałem się, jak podziwiacie ogród naszej gospodyni, źródło, kamienie. To kolejny przykład, jak wygląda nasz stosunek do świata. Najpierw że są. A po drugie, że są takie zadbane. Mieści się w tym nie tylko nasz szacunek dla Boga obecnego w przyrodzie, ale i pragnienie obcowania z Nim. My nawet w naszych pokojach chętnie hodujemy kwiaty czy rośliny, by przebywać w obecności Boga.
Wciąż trwał delikatny, prawie niedostrzegalny ruch służby przy stole, baczącej, by niczego nie brakowało. Zmieniali półmiski, nalewali wina, podchodzili z kolejnymi daniami, nakładali na talerze. Byli zawsze gotowi z ręcznikami i miskami czystej wody do umycia rąk po kolejnym daniu. Jego sąsiad wciąż mówił:
– Dobrze jest przyjrzeć się temu, co znajduje się na naszym stole – co zostało przygotowane przez gospodarzy na dzisiejszą kolację. Mówię o tym, co widzę przed sobą: oliwki, figi, winogrona, śliwki, jabłka, gruszki, granaty, daktyle, orzechy, pistacje, soczewica, fasola, groszek, bakłażany, ogórki, dynie, melony, sałata, cykoria, rzeżucha, pietruszka. Jemy najchętniej owoce surowe nie tylko dlatego, że są smaczne i zdrowe. Również przez szacunek, żeby nie niszczyć ich gotowaniem czy smażeniem. To samo z warzywami. Też najchętniej spożywamy surowe. – Przerwał, czekając na odpowiedź.
Odpowiedział mu krótko:
– Religia objawiona nie neguje obecności Boga w świecie. Przynosi prawdę o Bogu poza światem. Ale to nie znaczy, że tamtej obecności zaprzecza. Bóg jest i taki, i taki.
– Wiem, czytałem to wiele razy u waszych proroków – udało mi się zdobyć egzemplarz waszej Biblii, choć chyba niekompletny. Tak, masz rację, można tę prawdę u was wyczytać. Ale człowiek jest zbyt ograniczony. Nie jest w stanie objąć bogactwa rzeczywistości Bożej. Dla niego istnieje tylko: albo – albo. Albo Bóg jest poza światem, albo w świecie.
Zauważył, że ilekroć kapłan zabierał głos, przy stole zapadała szczególna cisza. Odczuł, jakim szacunkiem jest otoczony ten człowiek, jak poważnie traktowane są jego wypowiedzi.
– Myślę – uzupełnił wypowiedź kapłana – że jeszcze jedno trzeba wziąć pod uwagę. Wyznawcy religii mojżeszowej stanowili małą grupę w morzu pogaństwa. Bojąc się, by nie doszło do zlania się z religiami pogańskimi, przerysowywali obecność Boga poza światem, usuwając w cień prawdę o obecności Boga w świecie.
Kapłan podtrzymał Jego stanowisko:
– Ja bym nawet powiedział: starcie pomiędzy religią mojżeszową a religiami pogańskimi określa się powszechnie jako starcie monoteizmu z politeizmem, ale to jest uproszczenie, a nawet zafałszowanie. To jest naprawdę starcie właśnie wizji Boga poza światem z Bogiem obecnym w świecie.
– Tylko niestety – poszedł już tym samym torem – doszło do starcia, a przecież w zamyśle Bożym miały się te dwie wizje uzupełnić i wzajemnie wzbogacić.
Zauważył, że otworzyły się główne drzwi rezydencji. W nich pojawiła się kobieta trzymająca za rękę małą dziewczynkę, może pięcioletnią. Przez chwilę przystanęły, oślepione blaskiem zachodzącego słońca, ale zaraz zaczęły schodzić po schodach.
– Otóż i moja córeczka.
Gospodyni podniosła się i wyszła w stronę zbliżającego się dziecka. Dziewczynka oderwała się od swej towarzyszki i z rozpostartymi ramionami pobiegła do matki. Ta ją przytuliła, a potem, szepcząc jej coś do ucha, wskazywała na Niego. Dziecko, trzymając matkę za rękę, a z drugą rączką przy buzi szło ku Niemu poważne, z szeroko otwartymi oczami. Zatrzymała się tuż przed Nim. Nie wypuszczając ręki matki, ukłoniła się aż do samej ziemi i powiedziała:
– Dziękuję Ci, że mnie uzdrowiłeś.
Najwyraźniej bała się Go. Potem zajęła miejsce obok swojej mamy, a więc naprzeciw Niego, i nie spuszczała Go z oczu. Nie zwracała uwagi na to, co było przy stole mówione, wpatrzona w Niego wciąż szeroko otwartymi oczami obserwowała Go uważnie, aż po długiej chwili powiedziała:
– Dlatego mnie uzdrowiłeś, bo jest w Tobie dużo Boga, prawda?
A potem, żeby się podeprzeć jakimś autorytetem, dodała:
– Tak mama powiedziała.
Matka objęła ją ramieniem i powiedziała półgłosem:
– Nie przeszkadzaj teraz, widzisz, że nasz Gość jest zajęty rozmową.
Wobec tego dziecko zamilkło, ale w dalszym ciągu wpatrywało się w Niego szeroko otwartymi oczami. Kuba podjął przerwany temat:
– To, co religia nasza – w wydaniu Jezusa – chce dać światu, to prawda o Bogu, z którym człowiek mógłby nawiązać dialog jak z Ojcem, Bratem, Kimś najbliższym. Chce oddać duchowe podobieństwo człowieka do Boga i aby zaistniało to, co się nazywa miłością człowieka do Boga. I aby człowiek mógł zrozumieć, że jest kochany przez Boga: Stworzyciela i Ojca.
– Wiem, niemniej należy zastanowić się: Czy jest choć jeden Izraelita, który, gdy słyszy, że Bóg objawił się Mojżeszowi w płonącym krzaku, żeby Go sobie nie wyobrażał jako dostojnego starca z siwą brodą, we wspaniałych szatach.
– Nawet gdy tak jest, to korzyści przewyższają straty. Prawda o Bogu osobowym ratuje nas przed wizją Boga obojętnego na los człowieczy, przed poczuciem przeznaczenia albo tak zwanego losu.
Wreszcie Kuba nie wytrzymał i, korzystając z drobnej przerwy, wyskoczył ze stwierdzeniem:
– Ja bym zwrócił uwagę na inny aspekt tej prawdy o Bogu Osobie. To rzutuje i na stosunek do człowieka. Wasze podejście do człowieka ma charakter taki, jak wasze podejście do drzew, do roślin – nawet gdy czynicie to z pełnym szacunkiem. Niewolnik był, jest i będzie niewolnikiem, bogacz – bogaczem, rzemieślnik – rzemieślnikiem, chłop – chłopem, nędzarz – nędzarzem, bezrolny – bezrolnym, chory – chorym. Pozostawiacie każdego samemu sobie. To, co Jezus głosi, jest pełną realizacją tego, co się mieści w słowie: miłość, przyjaźń, więź, wspólnota, jedność, społeczność, a zwłaszcza: wolność. Dla Niego drugi człowiek jest nie tylko przedmiotem zainteresowania, ale jest osobą, której należy się troska, zwłaszcza gdy jest w biedzie, zwłaszcza gdy jest w grzechu.
Przysłuchiwał się temu, co Kuba mówił, z zainteresowaniem ale równocześnie z dystansem. Jakby się tylko osoby wymieniły, ale tematyka, a nawet zdania i słowa były powtarzane jak te sprzed miesięcy czy lat. Już nie wiedział, czy wtedy On był ich autorem, czy Kuba albo inny z Jego nazaretańskich przyjaciół. Przysłuchiwał się tej rozmowie jak tej, która będzie prowadzona jutro, za rok, za lat sto czy tysiąc. Może to wrażenie wywołane było również i przez orkiestrę, która stała z boku. Mała, przygrywająca od samego początku wieczerzy, nie przeszkadzając, nie zagłuszając, urzekała obcymi melodiami i inną kompozycją utworów. Wybijała się zwłaszcza świetna gra harfy i fletu.
– Tak, Jezus ma rację – dodał kapłan. – Idealnie byłoby, gdyby te dwie wizje Boga: immanentnego i transcendentnego połączyły się ze sobą. A praktycznie rzecz biorąc: gdyby religia mojżeszowa – jak to nazwałeś: w wydaniu Jezusa – nałożyła się na religie pogańskie, nic istotnego w nich nie niszcząc. Gdyby doszło do symbiozy tych dwóch wizji Boga, który niesie człowiekowi pełną godność i wolność.
Zauważył, że do gospodyni domu podchodzi sługa i szepce jej coś, mocno zbulwersowany. Na policzkach słuchającej pojawiły się lekkie rumieńce. Gdy odprawiła sługę, zapytała:
– Sługa dał mi znać, że przed bramą zgromadziła się znaczna grupa ludzi, którzy proszą, żeby wyszedł do nich Mistrz z Nazaretu. Czy zechcesz spełnić ich prośbę?
– Czy oni się czegoś domagają? – spytał kapłan.
– Nie, tylko chcą Ciebie, nasz Gościu – tu zwróciła się do Niego – zobaczyć.
– Dobrze, chętnie na chwilę tam pójdę i zaraz wrócę.
– Jak pozwolisz, będę Ci towarzyszył – zaofiarował się kapłan.
Zgodził się chętnie i poszli. Dołączyła do nich gospodyni domu ze swoją córeczką. Pochód zamykała czwórka Jego chłopców.
Przed bramą stał spory tłumek, który na ich widok zamarł. Ludzie wpatrywali się w nich tak, jakby dotąd nie wierzyli, że to wszystko prawda: że jest u nich Nauczyciel żydowski z Nazaretu, że jest ich kapłan, że dziecko żyje, całe i zdrowe. Domyślił się tego ze spojrzeń tłumu, które skoncentrowały się w końcu na uzdrowionej dziewczynce i na Nim. Stali tak naprzeciw siebie w milczeniu, aż wreszcie przemówił kapłan:
– Wszystko jest tak, jak słyszeliście. Dziecko zostało uzdrowione „na odległość”. Ja znam naszego Gościa i mogę zaświadczyć, że jest człowiekiem Bożym.
Trwało milczenie i wpatrywanie się – tym razem już tylko w Niego. Domyślał się, że jeżeli nie kierują ku Niemu żadnej prośby, to ze względu na obecność kapłana. Ale przecież nie mógł ich tak zostawić i odejść; ich, którzy dobrze wiedzą, jak Żydzi unikają pogan. Wobec tego podszedł, uścisnął pierwszego mężczyznę, który stał z przodu, pogłaskał jedno dziecko, drugie, trzecie. Pomachał reszcie oboma rękami. Dopiero teraz, gdy ludzie spostrzegli, że to już koniec, drgnęli, podniosły się ramiona w odpowiedzi na Jego pozdrowienie. Zabrzmiały jakieś głosy, chyba dosłyszał:
– Zostań z nami – jakby Go chcieli zatrzymać.
– Jeszcze się spotkamy – odpowiedział i odszedł wraz z tymi, którzy Mu towarzyszyli, do stołu.
Przez chwilę rozmawiali na temat tego spotkania z ludźmi. Kapłan, jakby wyczuł Jego myśli, powiedział do Niego:
– Chyba się krępowali przy mnie prosić Cię o uzdrowienia, ale sądzę, że jeszcze do tego wrócą.
Dopiero przy stole kapłan powiedział:
– Nie dziw się, że chcieli Cię zobaczyć. To, co my widzimy na co dzień jako judaizm, to jest parodia, to jest zaprzeczenie tego, co ludzkie, to jest szowinizm i nacjonalizm, wściekły fanatyzm, zamykający ludzi w gettach. Patrzymy z przerażeniem na to, co się dzieje. Patrzymy na tych faryzeuszy dziwacznie ubranych, obchodzących nas, pogan, jak trędowatych, jak zakażonych. I nie dziwcie się, że dla nas Żydzi to nie tylko dziwacy, którzy wywołują śmiech i pogardę, to nie tylko fanatycy, którym należy współczuć, ale to fanatycy, którzy głoszą zagładę dla całego świata, którzy gdyby tylko mieli tyle siły, władzy, panowania, wymordowaliby nas: mężczyzn, kobiety i dzieci, wytępili co do jednego i domy nasze spalili, i ziemię po nas zaorali. To ludzie okrutni, dyszący mordem i zemstą, ludzie pyszni i zarozumiali.
Słuchał tego i było Mu nieskończenie smutno. Zgadzał się w całej rozciągłości z tym, co mówił kapłan pogański. To wszystko było słuszne. Trudno mu byłoby zaprzeczyć, bronić, protestować. Kapłan wciąż mówił:
– A już nie wspominam o tym, jak bardzo ci ludzie nienawidzą siebie nawzajem. Przecież faryzeusze najchętniej wymordowaliby wszystkich kapłanów, a ci nawzajem faryzeuszy. A już nie mówię, jaka jest nienawiść całego narodu – jak to siebie nazywają: wybranego – do Rzymian. I żeby było śmiesznie, Izrael chce ponieść swoją religię na cały świat. A ja się pytam, gdzie jest jej atrakcyjność. Jakie wartości głoszą, które byłyby dostatecznie przekonywające. Wprost przeciwnie. Są odrażający w swoim egoizmie, w swojej pysze i pewności siebie, przepraszam: w swoim prymitywizmie i głupocie. Dla tych ludzi, którzy przyszli Ciebie spotkać – również i dla mnie – to, co Ty prezentujesz, Jezu, jest tak inne, tak nowe, tak oryginalne, tak zarazem odbiegające od tego wszystkiego, co my dotąd otrzymywaliśmy od Izraelitów, że również mnie osobiście wydaje się, że to zupełnie inna religia, że rozmawiam z człowiekiem wolnym, pozbawionym wszelakich uprzedzeń, kompleksów, zahamowań. A jeżeli Ty mówisz, że prezentujesz to, co jest istotą Objawienia Bożego, to gotów jestem w to uwierzyć. Nie tylko ja, ale każdy normalnie myślący człowiek.
– Istotą sporu jest Objawienie – podjął temat Kuba. – Wy mówicie: „My nie potrzebujemy Objawienia. Nam się Bóg objawia w naturze. W naturze Go słuchamy, w naturze Go spotykamy”. Zasada na pozór prosta i przekonywająca. Ale bardzo łatwo stracić grunt pod nogami, z bardzo prostego powodu. Jesteśmy jak rozstrojony instrument. Gdzieś, w którymś momencie, prawie na początku, doszło do pierwszego zachwiania równowagi i to się wciąż pogłębia. Gdy się zacznie słuchać wszystkiego, co nam tak zwana natura zaczyna dyktować, a co często nie jest naturą, lecz zachcianką i dogadzaniem sobie, to dochodzi do katastrofy, to wynikiem tego jest wszystko zło na świecie – i pijaństwo, i narkotyki, obżarstwo, chęć władzy i niszczenie swoich przeciwników, zazdrość i mściwość, zabezpieczanie swojej przyszłości i pazerność. Innymi słowy, to, co nazywamy naturą, może prowadzić nas do samobójstwa. To nieporozumienie zostało zażegnane przez Objawienie. Zdawałoby się, niepotrzebny dodatek, a okazuje się, że element niesłychanie porządkujący nasze pojęcia o człowieku. To u nas zostało świetnie określone jako skutki grzechu pierworodnego, skłonność do zła. – Zamilkł.
Zbliżał się zachód słońca. Ogromna pomarańczowa kula zniżała się nad powierzchnię morza. Wszyscy byli wpatrzeni w ten cud, który się rozgrywał przed ich oczami. Nad horyzontem złocizny stawały się coraz bardziej intensywne, przechodziły w seledyn nad głowami, a z tyłu, od strony gór, niebo było prawie granatowe. Ptaki, jak to przed zachodem, przycichły, tylko pasikoniki, zdawałoby się, nasiliły muzykowanie w krzakach.
Pomarańczowa tarcza słoneczna dotknęła kreski horyzontu. Ścieżka płynnego złota przecięła szarozielony bezkres morski i zostawiała swoje ślady aż na piasku zmywanym lekkimi falkami. Słońce wchodziło w morze. Prawie niewidocznie, a zarazem zadziwiająco szybko. Już tylko połówka słońca jak przecięta pomarańcza siedziała na morzu. Teraz zdawało się, że zanurzanie postępuje jeszcze szybciej. Znad lasu wyszedł blady księżyc. Pojawiły się nad głowami pierwsze gwiazdy.
– Jeszcze, jeszcze, jeszcze – odliczał Janek.
Na morzu siedział już tylko okruch złota w formie jakby maleńkiego grzybka, który już powinien zniknąć, a jeszcze się trzymał jakimś sposobem na powierzchni.
– Już! – obwieścił Janek.
Grzybek zapadł się – słońce zaszło. Jakby ktoś odszedł.
Powrócili do rozmowy.
– Tak, tylko jeszcze chwila – mówił Kuba – a dojdzie się do stwierdzenia, że natura jest zła, a obowiązuje tylko Objawienie. A przecież pomiędzy Objawieniem a naturą nie powinno być sprzeczności, ono tylko ma nasze pojęcia o naturze wyjaśniać, interpretować, ale jej nie zaprzeczać.
– A tak jest naprawdę u was – mówił kapłan. – Weźmy pod uwagę chasydów czy faryzeuszy. Przecież każdy ich krok jest gwałceniem natury, a nawet jeśli nie, to jest jej parodią. Czy my możemy inaczej myśleć, gdy widzimy, jak Izraelici zachowują się choćby w czasie szabatu. I właśnie! Oni powołują się na Objawienie. Jeżeli ktoś liczy, aby nie zrobił w szabat większej odległości niż dziewięćset łokci… Gdy w szabat nie wolno sobie przygotować nic do jedzenia – przecież to jest już, przepraszam bardzo, banda wariatów. I nagle Ty, Jezu, który, stojąc na stanowisku Objawienia zawartego w Piśmie Świętym, akceptujesz naturę, stworzoną przez tego samego Boga, który się objawiał. Cóż ja Ci mogę powiedzieć. Za wcześnie się urodziłeś. Nie usłyszą Cię. Nie przyjmą Twojej nauki. Nie zrozumieją Cię. Powiedziałem: za wcześnie się urodziłeś. Przepraszam, w ogóle nie powinieneś się rodzić. Czy byś się urodził tysiąc lat wcześniej, czy tysiąc lat później, nic nie pomożesz, wszystko byłoby tak samo. I wreszcie zabiją Cię. Udało Ci się już parę razy uniknąć śmierci. Jak jeszcze długo? Nie zrozumieją Cię. Latają za Tobą dlatego, że chcą być uzdrowieni z trądu, głuchoty, paraliżu, ślepoty. Ale przecież ich tylko tyle obchodzi: byleś ich uzdrowił, a nie myślą o tym, że to jest wyraz Twojej litości, miłosierdzia, żałości, że to jest wyraz twojej miłości ku nim.
Gwałtownie robiło się ciemno. Słudzy rozwieszali lampki oliwne. Odezwały się gdzieś w pobliżu żaby. Nad horyzontem świecił już jasno księżyc. Gwiazdy zdawały się odrywać od czarnej czaszy nieba. Pochłodniało. I z tym się liczono. Słudzy roznosili lekkie wełniane pledy i pomagali się nimi okrywać. Kapłan wciąż mówił:
– Może nawet do tego też potrafią dojść, ale tylko tyle. Nie stać ich na to, żeby zrozumieć, że to nie tylko Ty tak żyjesz, ale że Ty chcesz, by i oni tak żyli jak Ty. – Zastanowił się. – Im do głowy nie przychodzi, że to jest propozycja Twoja, a nawet coś więcej: że to Twoje wołanie do nich, by zaczęli być tacy jak Ty. A nawet gdyby któremuś to zaświtało w głowie, to prędko odsunie od siebie tę myśl, by nie musiał za nią podążać i zmienić swojego życia.
Mówił jak fachowiec, jak stary praktyk, jak człowiek, który tej sprawie poświęcił życie i ma za sobą całą gorzkość rozczarowań, bezradności i z perspektywy swojego doświadczenia może coś na ten temat powiedzieć.
– Oni wolą, tak jak dotąd, gotować w sposób koszerny, gotować w osobnych garnkach mleko, w osobnych mięso, zabijać zwierzęta w sposób koszerny, dbać o to, by się nie zanieczyścić kontaktem z poganinem, celnikiem, grzesznikiem, chodzić do Jerozolimy na święto Paschy, Namiotów, na rocznicę poświęcenia świątyni i uważać, że w ten sposób są prawdziwymi wyznawcami Mojżesza. A Ty im to wszystko odebrałeś i powiedziałeś, że to nieważne, że ważna jest tylko miłość. I myślisz, że będą Cię kochać? Że pójdą za Tobą?