Biblioteka


Przygotowanie do wieczerzy paschalnej



 

Przygotowanie do wieczerzy paschalnej

  Niespodziewanie przyszedł Jair z zakłopotaną miną. Zdziwiła Go ta wizyta. Nie przypuszczał, że kiedykolwiek jeszcze go spotka.
– Przychodzę do Ciebie z polecenia mojej córki, z zapytaniem i propozycją.
Słuchał, zaskoczony już samym sformułowaniem „z polecenia mojej córki”.
– Może się zdziwisz, a może nie. Otóż najpierw pytanie: Czy Ty już wiesz, gdzie spędzisz wieczór paschalny?
Poczuł się zagrożony. Zrozumiał, że Jair chce Mu zaproponować, by spędził ten święty wieczór w jego domu. Na to się nie mógł zgodzić. Zależało Mu, by Paschę spożyć wyłącznie w gronie uczniów. Przyjął postawę zdecydowanie obronną:
– Mniejsza o to. Może się to odbyć gdziekolwiek. Tu, w obrębie Jerozolimy, zrobiło się już ciasno – rozgadywał się. Nie chciał wprost odmawiać. Wiedział, że Jair jest drażliwy. Starał się szeroko uzasadnić swoją odmowę: – Jeżeli wychodziłeś w tych dniach z miasta, to widziałeś – już namiot przy namiocie, ale miejsca dosyć, przecież można iść dalej, poza obrzeża. Tak też zrobimy. Jest nas dużo.
– A więc pod gołym niebem.
– Tak. Cóż prostszego. Już z Piotrem o tym rozmawiałem, ma zakupić na targu baranka, zanieść w ofierze do świątyni, a potem do nas powróci. My tymczasem przygotujemy wszystko inne. Jarzyny, wino, chleb, ciastka – wszystko co potrzeba.
Mówił tak obszernie i szczegółowo, aż sam się sobie dziwił. Ale Jair też nie ustępował:
– Dlaczego nie? Oczywiście, można spożywać Paschę pod gołym niebem, tak jak to czynić będą dziesiątki tysięcy czy może setki tysięcy ludzi, którzy już ściągnęli na Święta i jeszcze nadejdą w ostatniej chwili. Ale czy godzi się, żeby tak wielki i ważny człowiek spędzał te święte godziny jak najbiedniejsi synowie naszego narodu?
– Nigdy mi takie uczucia nie towarzyszyły. Wprost przeciwnie. Będę się jeszcze bardziej czuł ze swoim narodem zjednoczony.
Choć był święcie przekonany o tym, co mówił, to chyba by tego nie sformułował w ten sposób, gdyby nie wciąż rosnący strach, że w następnym zdaniu Jair wygłosi swoje zaproszenie. Wobec tego, aby jeszcze bardziej uzasadnić odmowę, wytoczył kolejny argument:
– Nawet miałem parę propozycji wspólnego spożycia tej świętej wieczerzy, ale odmówiłem. Również dlatego, że przecież Pascha to – zgodnie z naszą tradycją – uroczystość rodzinna i powinno się ją spędzać w ściśle rodzinnym gronie. A po drugie, liczba uczniów wzrosła, bo doszli do mnie nowi, którzy później wyruszyli z Galilei. Owszem, część moich chłopców się porozchodzi do swoich rodzin – uważał za stosowne i to dodać, aby nie mijać się z prawdą – ale i tak będzie nas dużo.
Jair nie wyglądał na przekonanego i nie rezygnował:
– Wiesz, co ja myślę? Myślę, że po tym, coś powiedział, jeszcze bardziej uzasadniona jest moja propozycja.
Słuchał tego już bezradny, nie bardzo wiedząc, jak będzie mógł się bronić.
– Ale zanim powiem, jaka jest ta propozycja, muszę Ci coś wyjaśnić. Ty może o tym nie wiesz, ale moja jedynaczka uważa się za Twoją własność. Ciebie to zdziwiło? Mnie też to dziwi. I moją małżonkę również. Ale tak to jest. Gdy się tak jej przyglądam, to muszę Ci wyznać, że dla niej ani moja żona – a jej matka, ani ja – jej ojciec, zupełnie nie liczymy się przy Tobie. Nie, nie żeby nas nie słuchała, żeby nas nie szanowała. Wprost przeciwnie. To jest bardzo dobra córka. Ale dla niej Ty jesteś wszystkim. Czy my jej przez to nie kochamy? Kochamy ją, bo to nasza mała święta i nasz prawdziwy, jedyny promyk słońca, ale wiemy, że ona naprawdę do Ciebie należy. Ja widzę przy Tobie wciąż uczniów i uczennice; wszędzie gdzie Ty, tam oni. I wiesz, co sobie myślę? Ja sobie tak myślę, że za parę lat, jak ona całkiem dorośnie, to któregoś dnia powie nam, że odchodzi z domu i idzie za Tobą – tu głos mu się załamał, zaszkliły mu się oczy. Ale otrząsnął się prawie natychmiast i zgarnąwszy łzę, ocierając jakby od niechcenia wierzchem dłoni twarz, mówił już prawie normalnym głosem: – Ale nie w tym ta rzecz. Otóż ona, która, jak się możesz domyślać, wie o każdym Twoim kroku, zwróciła się do mnie z prośbą, bym Ci zaproponował na ten wieczór mój letni dom.
– No, toś mi zrobił niespodziankę – nie mógł się powstrzymać, żeby mu tego nie powiedzieć.
A on mówił dalej:
– Zdążyłem go niedawno kupić. Całkiem niedrogo. Z dala od centrum, na wzgórzach otaczających miasto, żeby w lecie, gdy tu trudno wytrzymać, znaleźć w nim wytchnienie. On teraz stoi pusty. Po co on ma stać teraz pusty, gdy wszędzie tak ciasno. To nawet byłby grzech, gdyby on stał taki pusty. I ja Ci powiem, że moja córka całkiem ma słuszność, gdy chce, bym Ci ten dom zaproponował na spędzenie świętego wieczoru. Pomieścisz się w nim swobodnie ze swoimi uczniami. Jest tam taka duża izba. Będziesz miał trochę spokoju, bo od czasu do czasu i Ty powinieneś mieć trochę spokoju.
Słuchał tego, co Jair mówi, z coraz większą ulgą i z coraz większą radością. Ta propozycja była jak dar najdroższy. Mieć cały dom do dyspozycji w tym świątecznym czasie, to marzenie prawie nieosiągalne. I choć bronił tego, że można spędzić Paschę pod gołym niebem, przecież na podstawie wieloletniego doświadczenia wiedział, że Jerozolima w tę paschalną noc jest czymś naprawdę niesamowitym. Stanowi monstrum trudne do wyobrażenia, ale i trudne do zniesienia. Widok tego miasta otoczonego tysiącami palących się na wzgórzach ognisk był zawsze czymś imponującym, po co warto było przewędrować setki kilometrów. Niemniej, trudno było znaleźć kawałek wolnego miejsca, gdzie by można ze swoimi najbliższymi spokojnie i w skupieniu przeżyć tę uroczystość. Na to, niestety, trzeba było odchodzić daleko w głąb pustyni. I tu naraz taka propozycja. Zafascynowany tą perspektywą słuchał głosu Jaira, który dobiegał do Niego jakby z daleka:
– Co ja Ci jeszcze mogę powiedzieć. Jeszcze mogę dodać, że dom jest pięknie położony, z widokiem na miasto i okoliczne wzgórza. Odcięty od otoczenia ogrodem. Może się mnie zapytasz, dlaczego Ci nie zaproponowałem tego domu na mieszkanie. Nie proponowałem Ci wcześniej tego miejsca, bo wiem, żebyś nie przyjął. W ten sposób byłbyś ustawicznie „pod opieką”, pod obserwacją wszystkich, którzy Cię chcą kontrolować, a również w ustawicznym zagrożeniu, że mogą Cię napaść, zaaresztować czy, nie daj Boże, jeszcze coś gorszego.
Wsłuchiwał się w tę mowę Jaira i w niej ujrzał, jak w małej kropli rosy, swoją sytuację. „A więc jest gorzej niż przypuszczałem. Jest ciaśniej niż mi się wydawało. Nienawiść jest większa niż się spodziewałem. Nic. Trudno. Nie zmienię tu niczego, tylko muszę sobie z tego zdawać sprawę”. A Jair mówił dalej:
– Ty się może zdziwisz, dlaczego wobec tego ja na tę noc ofiaruję Ci mój dom. Ty się nie dziw. Na tę jedną noc mogę Ci go ofiarować. Daję Ci moje najświętsze słowo, klnę się na życie mojej córki, które więcej cenię niż życie moje, że Ci włos z głowy nie spadnie, że będziesz mógł spędzić ten czas spokojnie. Dlaczego jestem tego taki pewien? Dlatego jestem tego taki pewien, bo ja o tym nie powiem nikomu. Czy Ty rozumiesz, co to znaczy? To wszystko znaczy. Tylko ja Cię proszę: nie mów o tym też nikomu. W ostatniej chwili przyślę człowieka, który was zaprowadzi tam, gdzie trzeba. Dom będzie już przygotowany. Nie martw się o nic. Również i baranek będzie w waszym imieniu złożony w ofierze w świątyni i upieczony na rożnie. Zadba o to moja córka wraz z moimi sługami. Przyjmujesz ten dar?
– Tak – powiedział krótko. – I bardzo ci za niego dziękuję.
Jair już się żegnał, kończył swoje przemówienie. W ostatnim momencie jakby się zawahał. Przystanął. Wrócił do Niego i ująwszy Go za rękę, zaczął półgłosem tłumaczyć:
– Ty może o mnie źle myślisz. Wcale bym się nie dziwił, gdybyś o mnie źle myślał. I może masz trochę racji. Ale ja Cię bardzo proszę: Ty nie myśl o mnie tak całkiem źle. Ja też muszę żyć. Wobec tego muszę utrzymywać dobre stosunki ze wszystkimi ludźmi. Nie tylko dlatego, że jestem kupcem w mieście, gdzie rządzą saduceusze, ale i dlatego, że jestem byłym przełożonym synagogi, a więc i faryzeuszem. Także i dlatego, że Tyś mi wskrzesił córkę. A więc, że jestem Twoim przyjacielem. A ludzie – jak ludzie. Jedni dobrzy, drudzy źli, a jeszcze inni trochę tacy, trochę tacy. A nade wszystko każdy pilnuje swojego interesu. Ja pilnuję też swojego. Ale jedno mogę Ci powiedzieć, niezależnie od tego czy Ty na mnie jeszcze liczysz, czy też nie: nie zdradzę Cię nigdy, i nie sprzedam Cię.
Nie odpowiedział mu ani jednym słowem na te zapewnienia, tylko patrzył na niego pełen zatroskania o jego córkę, o jego dom. Jair, może pod wpływem tego spojrzenia, nie wiedząc, jak Go przekonywać, mnożył swoje zapewnienia i gwarancje:
– Będę Cię informował o tym, co dla Ciebie ważne, a o czym się dowiem. Oczywiście, oni mnie nie dopuszczają do wszystkich swoich spraw, zwłaszcza tych najskrytszych. Ale ja i tak wiem dużo.
Pomimo tych zapewnień chyba wciąż nie był przekonany, że On mu do końca wierzy. I zdecydował się na najważniejsze oświadczenie:
– A jeżeli mi nie wierzysz, to pamiętaj, gwarantem jest moja córka. Gdyby się stała Tobie jakaś krzywda przeze mnie albo z moim udziałem, straciłbym ją na zawsze. A ja tego bym nie przeżył. A więc możesz przyjąć spokojnie tę propozycję spożycia tam paschalnej wieczerzy. Włos Ci z głowy nie spadnie. Tę jedną noc możesz spokojnie tam spędzić.

W ciągu dni, które dzieliły ich od dnia Paschy, Jego chłopcy jakby się zawzięli na Niego. Nie dawali Mu spokoju. Chyba nie było ani jednego, który by się nie spytał: A co z Paschą, gdzie będziemy ją spożywać, dokąd pójdziemy w paschalny wieczór, kto się zajmuje przygotowaniem uczty paschalnej, czy w mieście, czy w głębi pustyni, czy baranek jest już kupiony, kto będzie piekł baranka.
Zasypywali Go pytaniami bez końca albo nawet wymądrzali się:
– Czy my w ogóle potrzebujemy do uczty paschalnej baranka zabitego w świątyni? Bo jeżeliś Ty wypędził zwierzęta ze świątyni, to znaczy, że nie powinno się wcale składać Bogu krwawych ofiar. Przecież w czasach niewoli babilońskiej nie było świątyni, a ludzie, pomimo zakazów kapłańskich, spożywali baranka paschalnego.
Nawet Piotr, ten najbardziej Mu oddany, poprosił Go na osobną rozmowę:
– Ja wiem, że Ty… Ty jesteś ascetyczny i nie masz żadnych wymagań, nie chciałbyś się nikomu narzucać swoją osobą, nie chciałbyś przeszkadzać i absorbować i najchętniej spędziłbyś Paschę na pustyni. Ale przecież to nie jest tak. My mamy prawo do… Cóż ja Ci będę tłumaczył. Ty wiesz dobrze. Przecież Palestyna została rozdzielona pomiędzy dwanaście pokoleń izraelskich – tu się poprawił: – czy jedenaście, dokładnie rzecz biorąc, bo bez pokolenia Lewiego.
Słuchał cierpliwie tego obszernego wykładu Piotra. Nie chciał mu brutalnie przerywać. Pozwalał, aby się wygadał.
– Ale Jerozolima była poza podziałem. Ona nikomu nie została oddana. Stała się własnością wszystkich pokoleń. Dlatego mieszkańcy stolicy mają obowiązek wszystkich przyjąć w czasie Świąt do swoich domów, a nawet mają obowiązek przygotować im mieszkanie, wyczyścić podłogi, pokryć dywanami. My nie musimy o to prosić, to ich obowiązek. Ty możesz się zwrócić o przyjęcie Cię do każdego mieszkańca Jerozolimy, pewnie, najlepiej do znajomego. Ja bym Ci proponował Jaira. Choć to dziwny człowiek, ale chyba można mieć do niego pewne zaufanie.
Przerwał, a potem ponaglił Go do odpowiedzi:
– No, co Ty o tym myślisz?
– My już mamy zaproszenie i tam pójdziemy, ale wolałbym na razie nie mówić, kto nas zaprosił.
– A, skoro tak, to wszystko w porządku, niepotrzebnie się wymądrzałem.

Na swoich „nabożeństwach”, jakie codziennie od rana sprawował w Krużganku Salomona, zaczął mówić na temat zbliżającej się Paschy. Potraktował to święto na szerokiej płaszczyźnie. Zaczął od pojęcia świętowania jako formy pogłębiania osobowości człowieka i narodu. Potem zajął się szczegółowo formą świętowania rocznic. Wyjaśniał, że ich istotą jest uczestniczenie w tamtych wielkich wydarzeniach. Tłumaczył, że w tym celu posługujemy się tymi samymi elementami, których używano wtedy. I tak – w przypadku Paschy – barankiem, gorzkimi ziołami, które spożywamy jak nasi przodkowie, zaś w Święto Namiotów budujemy szałasy – tak jak podczas wędrowania do Ziemi Obiecanej budowali przodkowie. I to nie jest zabawa dużych dzieci, ale to jest utożsamianie się ze swoimi przodkami i wraz z nimi dziękowanie Bogu za łaski, którymi On ich obdarzył i w jakiś sposób nas. W kolejnych dniach omawiał poszczególne święta.
Nie spieszył się, miał czas. Chętnie widział pytania. Odpowiadał na nie sam albo jeszcze bardziej był zadowolony, gdy tego podejmowali się Jego uczniowie. Nurt nauczania trwał niezamącony. Ustały ataki tak faryzeuszów, jak saduceuszów. Joanna informowała Go, że jedni i drudzy „pucowali sobie sumienia”. Trwało również rozliczanie się wzajemne po nieszczęsnym, nieudanym zamachu na Niego w synagodze w Nazarecie. Ale Joannie nie było nic wiadomo, jakoby jedni czy drudzy przygotowywali nowy zamach. Że do tego dojdzie, było to niewątpliwe, niemniej, wyglądało na to, że przed Paschą już nie zdążą i odkładają całą sprawę na po Świętach.
W kolejnych dniach w dalszym ciągu poruszał sprawy powszechnie znane po to, aby ukazywać jakby ich drugie dno. Mówił, że Izrael reprezentuje całą ludzkość, bo Objawienie, jakie otrzymał, jest darem przeznaczonym dla wszystkich ludzi, także i Pascha jest dziękczynieniem, ale dziękczynieniem nie tylko Izraela. Naród wybrany dziękuje w niej za łaski, jakie Bóg przez niego dał całej ludzkości.
Zatrzymał się nad tą kwestią, by ją wyraźnie uwypuklić. Ale nie na długo Mu się to udało. Przerwał Mu jakiś saduceusz:
– Często zastanawiałem się: po co Mistrz z Nazaretu dolewa wody do studni? Po co nas poucza o świętowaniu – nas, jerozolimczyków, którzy chyba najlepiej to robimy? No, może liczył na słuchaczy z Galilei. Ale powinien pouczać ich o tych sprawach tam, a nie tu. Aż wreszcie się dowiedziałem: my mamy świętować Paschę, jak i wszystkie nasze święta, w imieniu całej ludzkości. Co ja Ci powiem? Ja muszę przyznać, że Cię podziwiam, jak Ty to sprytnie zrobiłeś. Tak niby od niechcenia, tak jak gdyby to było oczywiste, zrozumiałe samo przez się: żebyśmy tak połknęli, ani nawet nie wiedząc, kiedy i co. A więc oświadczam Ci: Nie! Ja nie świętuję w imieniu ludzkości, ani nie mam zamiaru na przyszłość tego robić. Ja świętuję we własnym imieniu i w imieniu mojego narodu, Izraela. I w niczyim więcej.
Widział, że głos chce zabrać Tomasz. Czeka tylko aż tamten skończy. Ale na to się nie zanosiło. Saduceusz był tak zacietrzewiony, że nie miał zamiaru kończyć, a przynajmniej nie zaraz:
– A nawet powiem wyraźnie. To, co mówisz, jest błędne. Twoja nauka jest fałszywa. Ty z uporem maniaka wracasz do tego, coś powiedział po bezprawnym wypędzeniu kupców z tego dziedzińca, że „dom mój jest domem modlitwy wszystkich narodów”. A więc nie wszystkich narodów. Tylko naszego wybranego narodu.
Mówca zapalał się coraz bardziej. Już mówił podniesionym głosem, wymachując rękami:
– To jest nasz Bóg, a my jesteśmy Jego jedynym, wybranym przez Niego narodem!
W tej chwili Tomasz wykorzystał okazję i zapytał:
– Czy ty jesteś prorokiem większym niż Izajasz? Bo przecież to nie Nauczyciel powiedział o „świątyni dla wszystkich narodów”, ale tak powiedział Izajasz.
– Ja nie uznaję ani Izajasza, ani żadnych proroków. Ja jestem saduceuszem. I uważam, że Bóg objawił nam to, co miał do objawienia, w Prawie. I to mi wystarczy. Innych objawień mi nie potrzeba.
– W porządku. Nie, to nie. Wolno ci. Wobec tego nie mamy o czym mówić.
Już myślał, że Tomasz zrezygnował z dalszej dyskusji. Bo też i na to wyglądało. Żal Mu było, że tak szybko „oddał pole”. Ale przecież nie. Tomasz podniósł opuszczoną głowę i patrząc saduceuszowi prosto w oczy, powiedział:
– A wiesz, dlaczego nie chcę z tobą rozmawiać?
– Jestem tego bardzo ciekawy.
– Bo ty nie jesteś Izraelitą. A na terenie świątyni wolałbym z poganami nie rozmawiać. Po prostu takie jest moje przyzwyczajenie.
– Ja nie jestem Izraelitą? Ja ci mogę udowodnić, od kogo pochodzę i jaki czcigodny jest mój ród…
Ale Tomasz mu przerwał jednym machnięciem ręki:
– Cały naród wierzy prorokom, a wy – wasza mała grupka saduceuszów – nie wierzycie. A więc nie należycie do naszego narodu.
– My uznajemy, że to byli świątobliwi ludzie. Tylko dlaczego mamy od razu ich pisma włączać do naszego najświętszego zbioru, jakim jest Biblia.
– Nie rozśmieszaj mnie, bo tego nie lubię. A dlaczego Mojżeszowi uwierzyliście? Bo wam się tak spodobało? Kto decyduje o tym, co jest Objawieniem, a co ludzką chimerą. Gdzie jest źródło naszej wiary? W Bogu. A gdzie jest Bóg? Również w nas. Bo nasz naród jest święty. To nasz naród uznał Mojżesza. A kto nie uznał, od narodu odstąpił. To nasz naród uznał proroków, a kto nie uznał, od narodu odstąpił.
– Nawet gdyby był kapłanem?
– Nawet gdyby był najwyższym kapłanem.
– Ty może chcesz mi powiedzieć, że przecież Kajfasz w sprzeczce z Jezusem cytował Izajasza?
– To bardzo dobrze, że on to robił. Choć czy on naprawdę wierzy Izajaszowi, czy też chciał zwalczyć Jezusa Jego własną bronią, to już nie moja sprawa.
– Widzę, że ten Człowiek z Nazaretu i tobie przewrócił w głowie. Najwyższy czas, żebyś ty – człowiek już w podeszłych latach – powrócił do szacunku dla prawdziwego porządku: a więc przyjmij do wiadomości, że my, czyli kapłani, decydujemy o tym, w co należy wierzyć i jak należy wierzyć, a wy macie nas posłusznie słuchać.
Tomasz zaśmiał się na cały głos:
– No, jak tu można nie dostać oczopląsu. A to wy się domagacie, żeby was posłusznie słuchać. A to faryzeusze domagają się tego, by ich pokornie słuchać.
– Nie słuchaj faryzeuszy – przerwał mu kapłan – bo to zarozumialcy podszywający się pod nauczycieli Izraela.
W tym momencie wyskoczył jakiś faryzeusz. Potem drugi, trzeci – zaczęli wszyscy po kolei krzyczeć:
– Co znaczy „ty nie słuchaj faryzeuszy”?! A kogo on ma słuchać, was?! Wy jesteście rzeźnikami od zabijania zwierząt, a nie od nauczania!
– Jak śmiesz tak mówić „rzeźnicy” o nas, kapłanach, sprawujących świętą funkcję składania Bogu ofiary! – Robiła się coraz większa awantura.
– Dobrze, niech będzie, przepraszam cię, nie jesteście rzeźnikami, ale świętymi rzeźnikami. Jednak od nauczania to jesteśmy my.
– Wy nie nauczacie, ale wy opowiadacie bzdury i lud tumanicie. Nikt nie potrzebuje waszego nauczania. Cała prawda jest zawarta w Prawie Mojżeszowym i nie potrzeba nikomu nic więcej!
– Cicho, sza! – Tomasz zaczął uciszać kłócących się. – To świątynia, a nie cheder. – A gdy się nieco uspokoiło, zaczął dalej mówić: – Faryzeusze chcą, byśmy faryzeuszów słuchali, kapłani chcą, byśmy kapłanów słuchali. A mnie pusty śmiech ogarnia, gdy to słyszę. Czy przypadkiem wam się w głowie coś nie pomyliło, a może wy słabo rozumujecie. Przecież Pan Bóg nie wybrał kapłanów ani faryzeuszów, ale wybrał naród izraelski. To naród jest wybrany, to naród jest święty, a nie wy jesteście wybrani ani nie jesteście święci.
– My jesteśmy jego reprezentantami! – przerwał mu, krzycząc, saduceusz.
– A jeżeli chcecie być tego ludu przedstawicielami, jeżeli go chcecie reprezentować, to trzeba z nim żyć! Trzeba się pilnie w niego wsłuchiwać. A przecież wy, saduceusze, żyjecie w całkowitym oderwaniu od niego. Bliżej ludu są faryzeusze i stąd uznają proroków. Gdybyż tylko chcieli ich do końca uznać, a nie wymyślali swoich dziwacznych przepisów talmudycznych! Ale wy, saduceusze? Wy naprawdę nie macie nic wspólnego z narodem izraelskim. Prędzej z narodem rzymskim.
Wybuchł śmiech tych, którzy odczytali aluzję.
– Jeśli tak mówicie – zawołał rozzłoszczony kapłan – to nie ma tu miejsca dla mnie! Nie pozostaje mi nic innego jak strząsnąć z sandałów kurz i odejść!
I tak też zrobił. Potupał nogami, odwrócił się na pięcie i energicznie torując sobie drogę poprzez gęsty tłum, odszedł.
– A idź, a idź, skoro się złościsz! – wykrzyknął Janek.
Tymczasem Tomasz zwrócił się do Niego:
– Panie, słuchamy Cię. Mów dalej.
Wobec tego kontynuował temat o świętach. Jakby w nawiązaniu do swego pobytu w Tyrze i Sydonie ukazywał, że istnieje podwójny nurt świąt Izraela: jeden nowszy – rocznicowy, mający na celu uobecnienie wielkich wydarzeń z historii narodu wybranego. Wymienił święto Paschy, kiedy dziękujemy Bogu za uratowanie od niewoli egipskiej. Z kolei w Pięćdziesiątnicę dziękujemy za nadanie Dziesięciu Przykazań na górze Synaj. Stąd ta nazwa, tłumaczył, ponieważ miało to miejsce w pięćdziesiąt dni po wyjściu z Egiptu. Jesienią, od 15 tiszri, świętujemy przez osiem dni uroczystość Namiotów jako podziękowanie Bogu za drogę do Ziemi Obiecanej, w święto Purim, 14 miesiąca adar, dziękujemy za zwycięstwo Estery nad Amanem. W wigilię tego dnia – za pokonanie Nikanora przez Judę Machabeusza. W święto Poświęcenia Świątyni – za to, że Juda Machabeusz oczyścił świątynię skalaną przez Antiocha IV Epifanesa.
Ze swojego miejsca widział, że Janek zaczyna się niecierpliwić. Chyba nudził go ten systematyczny wykład, w czasie którego „nic się nie działo”: nie było dyskusji, sprzeczek, awantur. Był pewien, że lada chwila wyskoczy z jakimś pytaniem.
Ale mówił dalej. O tym, że jest i drugi nurt religijności izraelskiej, tak zwany pogański – zaryzykował to słowo – który oddaje cześć Bogu obecnemu w Jego stworzeniu. Jest ten nurt pierwotny wobec tamtego. Tak jak Księga Rodzaju wobec Księgi Wyjścia, tak Bóg Stwórca jest pierwotny wobec Boga historii.
Już tylko czekał, kiedy zostanie zaatakowany przez faryzeuszów. Nawet świadomie zwolnił tok wykładu, robił dłuższe przerwy pomiędzy zdaniami i poszczególnymi słowami, żeby ewentualny oponent nie miał trudności w zabraniu głosu. Wykazywał, że w religii mojżeszowej ten podstawowy nurt: Boga Stworzyciela, został zepchnięty na plan dalszy, na korzyść świąt rocznicowych. Wskazywał dla przykładu, że święto Paschy zostało dołączone do dawniejszego święta Przaśników, kiedy to ludzie ofiarowywali Bogu pierwociny trzód oraz ziarna: chleby przaśne, upieczone z pierwszych żniwnych kłosów. Mówił, jak to święto jest związane z świętem Żniw, zwanym świętem Tygodnia, ponieważ – jak pisze Księga Powtórzonego Prawa – „Siedem tygodni naliczysz sobie od owego dnia, którego sierp zapuścisz”. Do tego święta dodano nowe święto: Pięćdziesiątnicy – Pentekosta. I kolejno: święto Namiotów zostało dodane do dawnego święta Zbioru owoców – zwłaszcza oliwek i winogron.
W tym momencie Janek powiedział na głos, co musiało go niepokoić od pobytu w Tyrze i Sydonie:
– W Tyrze pogański kapłan – jak mrówka wyszła na stół i spacerowała po obrusie – powiedział, że oni pozwalają jej na to, bo w mrówce też jest Pan Bóg, a my albo ją zrzucimy, a najchętniej to zabijemy.
Gruchnął śmiech, co Janka tak speszyło, że zrobił się czerwony jak burak. Widział, że oczy mu się zaszkliły łzami, czekał, że jeszcze chwila a wybuchnie płaczem. Ale się przełamał i zaczął się bronić:
– A właśnie że tak, a właśnie że tak. My udajemy, żeśmy nie wiem co, trzymamy nosy zadarte do góry i mówimy, że poganie to psy, świniożercy i nieobrzezańcy, a ja bym sobie życzył, żebyśmy tak dbali o drzewa i krzewy, żebyśmy tak szanowali zwierzęta jak oni. A to dlatego, żeśmy zapomnieli o tym, że Pan Bóg jest w świecie. Sam Jezus powiedział, żeśmy nie zrozumieli, co to znaczy akt stworzenia i zdaje się nam, że Pan Bóg stworzył świat i przestał się nim interesować. – Ale tu się spostrzegł, że zaczyna fantazjować, zaciął się.
Wtedy odezwał się głos:
– No, mów dalej, mów dalej, może się czegoś więcej dowiemy, co się działo w czasie waszej wyprawy do kraju pogan, o której dziwne rzeczy do nas dochodzą. – To był głos „Jego” faryzeusza, który zresztą niedawno protestował przeciwko kapłanowi wykazującemu swoje prawa wobec całego Izraela. – Tym bardziej, kiedy ja słucham o pogańskim nurcie religii izraelskiej. Jaki pogański! Jaki pogański! – teraz już wrzeszczał. – Ale ja dobrze wiem, o co Ci chodzi. Ty wciąż chcesz wykazać, że pomiędzy naszą religią objawioną a religiami pogańskimi istnieje więź, a nie przepaść!
Zrobiło się przerażająco cicho. Wszyscy wpatrywali się we wrzeszczącego faryzeusza jak zaczarowani, wsłuchani z najwyższym zainteresowaniem w każde jego słowo:
– A więc oświadczam Tobie, Nazarejczyku, i wam, którzy Go słuchacie: nie ma więzi między Bogiem naszym a Baalem! Tak jak nie ma więzi między aniołem i diabłem! Niech będą przeklęte wszystkie bożki pogańskie, niech będą przeklęci ci, którzy im hołd oddają! Powinni być wycięci w pień, a ich kamienne bożki w proch rozbite, ich świątynie zamienione w ruinę, spalone, a ziemia, na których stały, zaorana. Jest tylko jeden Bóg prawdziwy: Bóg Izraela. I Jemu niech będzie chwała.
Zobaczył, że Tomasz chce przerwać tę lawinę wściekłości. Już wstał, już podniósł rękę, wreszcie nie wytrzymał i coś powiedział. Ale nie mógł zrozumieć, co to było, bo zalał jego słowa potok złorzeczeń płynący z ust faryzeusza. Ten, widząc, że Tomasz chce mu przerwać, jeszcze bardziej przyspieszył i jeszcze bardziej nasilił głos:
– A Ty, Nazarejczyku, który poszedłeś do pogan, który z nimi rozmawiałeś, jadłeś, w ich domach mieszkałeś, nie masz się co tym chwalić, boś stał się nieczysty i nie masz prawa na tym świętym miejscu nogi postawić, bo jesteś przeklęty! Jeszcze Cię za to nikt nie rozliczył. Ale nie myśl, żeśmy o tym zapomnieli. Czy Ty myślisz, że o tym nie wie Sanhedryn? Jeżeli milczy, to nie znaczy, że Ci przebacza. Nawet sobie sprawy nie zdajesz, ileś sobie żarzących węgli zgromadził nad głową swoją. Uciekłeś z Kafarnaum do Jerozolimy, myśląc, że Ci się uda tu zyskać zwolenników. Bądź spokojny, my potrafimy patrzeć ludziom na palce i oddzielić ziarno od plewy. Za to jedno, nawet tylko za to jedno powinieneś być ukamienowany. Nie mówię o wszystkim innym!
Przerwał, chyba tylko dlatego, że mu sił brakło, bo usiadł na posadzce bezwładnie jak wór.
– Skończyłeś? – spytał go spokojnie Tomasz. Ale tamten ledwie mógł oddychać ze zmęczenia, wobec tego zaczął mówić: – Jak sobie odpoczniesz, to odpowiedz mi na jedno pytanie: Kto jest temu winien, że ludzie z Tyru i Sydonu nie wierzą w prawdziwego Boga? – Zrobił przerwę i mówił dalej: – Zanim odpoczniesz, to ja ci dam odpowiedź. A więc to wy jesteście winni temu, że oni nie znają prawdziwego Boga i za to srogo przed Nim odpowiecie. Bo gdybyście zamiast zajmować się wymyślaniem przepisów o czystości rytualnej… Co mówię, nie zamiast, ale gdybyście po prostu poszli do pogan jak do braci, głosząc im prawdziwą, przez Boga objawioną prawdę o miłości Boga i bliźniego, to dawno byście świat cały skierowali ku Bogu prawdziwemu. A wyście sami nie poszli i innym zakazujecie kontaktu z poganami, grożąc utratą rytualnej czystości.
– Tak, bo tak to jest: kto styka się z wyznawcami Baala, zaraża się pogaństwem! – odkrzyknął faryzeusz.
– Wiesz, ja nie chciałem już na ten temat mówić, żeby cię nie denerwować, ale widzę, że nie ma innej rady, wobec tego powiem ci. Co ty na tego Baala tak nastajesz i wymyślasz mu od szatanów. Jak byś wolał: żeby oni w nic nie wierzyli czy żeby przynajmniej wierzyli w Baala, jeżeli nikt nie przyniósł im prawdziwej wiary?
– Tak, wolałbym, żeby w nic nie wierzyli, niż w fałszywych bogów.
– Otóż wyobraź sobie, że jestem przeciwnego zdania. Może mi nie uwierzysz, ale ja twierdzę, że wiara w Baala zawiera zasadnicze elementy wiary w prawdziwego Boga.
– Ani słowa więcej. Nie chcę cię słyszeć. Jeżeli tak mówisz, ja odchodzę, bo nie chcę mieć do czynienia z bluźniercą.
– Nikt cię nie trzyma, chcesz, to odejdź, ale jeżeli potrafisz zachować się jak człowiek normalny, a nie fanatyk, to posłuchaj. Ty się nie czepiaj szczegółów: że wyznawcy Baala budują mu posągi, że składają takie czy inne ofiary. To wszystko nie jest ważne. Najważniejszą prawdą jest, że oni wierzą w istnienie Boga – czy bożków. Wierzą, że istnieje Ktoś, Kto jest Sprawcą tego świata, i to Sprawcą wciąż obecnym, żywym, z którym człowiek ma stały kontakt.
– Może dla innych narodów ta religia nie jest zgorszeniem – faryzeusz mówił już dość spokojnie – ale dla nas, którzy czcimy Boga prawdziwego zgodnie z Jego wolą, wielkość ich błędów jest tak ogromna, że przysłania kompletnie to, co ty nazywasz najważniejszą prawdą.
Tomasz uśmiechnął się pobłażliwie i po chwili odpowiedział:
– Nie obraź się, ale zabolało mnie to twoje powiedzenie: „my, którzy wyznajemy wiarę w prawdziwego Boga i oddajemy Mu cześć zgodnie z Jego wolą”.
– A co, może tak nie jest? – zaperzył się faryzeusz.
– Mój Mistrz, od którego pochodzi cała moja mądrość, opowiedział kiedyś przypowieść o miłosiernym Samarytaninie ratującym poranionego Żyda, która to przypowieść jest przez was jakby niezauważona.
– Zauważona, zauważona – zaprzeczył faryzeusz. – My się jeszcze z twoim Nauczycielem za nią policzymy. Na wszystko przyjdzie czas.
– Otóż – kontynuował Tomasz, nie zwracając uwagi na pogróżki – chciałbym, żeby Jezus powtórzył tę przypowieść, z tą zmianą, że na miejsce Samarytanina wsadziłby poganina.
– A cóż tobie znowu po głowie chodzi?! – oburzył się jego rozmówca.
– Chodzą mi różne myśli, ale w tym przypadku zwłaszcza ta, że nie tylko Samarytanin może was poratować i u niego powinniście szukać pomocy…
– O, niedoczekanie! – wyrwało się z ust faryzeusza.
– … ale i poganie mogą wam pomóc i u nich też powinniście jej szukać.
– A jakiej to pomocy powinniśmy szukać u przeklętych nieobrzezańców? – odezwał się zaczepnie faryzeusz.
– Aby pomogli wam – przyznam, że i mnie, grzesznikowi – odkryć na nowo prawdę o Bogu obecnym w otaczającym nas świecie: że On jest nie tylko Osobą poza światem, ale że On jest obecny we wszystkim, co jest Jego dziełem, również i w nas.
– Nam tamta prawda wystarcza i wszystko tłumaczy.
– Widzisz. Tu ten mój młody przyjaciel, Janek, opowiedział o mrówce spacerującej po obrusie stołu, przy którym spożywali wieczerzę, a potem o drzewach i krzewach. Oni bardziej niż my szanują świat i ludzi, bo wiedzą, że w nich jest Bóg. I chociaż – jak mówisz – prawda o Bogu osobowym nam wszystko tłumaczy, dobrze by było, gdybyśmy nie zapominali o tym, że Bóg jest obecny w swoich stworzeniach.
– Nie pouczaj mnie, bo to nie ty jesteś od tego, ale ja.
– Szy git – w porządku. Ja skończyłem i nie czuj się obrażony przeze mnie, bo tego naprawdę nie chciałem.
Może to końcowe zdanie Tomasza najbardziej Go ucieszyło. Ten nowy akcent dyskusji: szacunku wobec przeciwnika – dotąd wciąż nieobecny – usatysfakcjonował Go więcej niż wszystko to, co Tomasz powiedział słusznego w czasie trwania rozmowy. „Oby to zostało jako trwała wartość na całą przyszłość, jaka jest jeszcze przed nami” – pomyślał.

 Nawet żałował, że tak niefortunnie umówił się z Jairem, że będzie czekał na posłańca „w świątyni, w Portyku Salomona, po prawej stronie od wejścia głównego, po obrzędzie zabicia baranka wielkanocnego, a więc poczynając od godziny wpół do czwartej – czwartej po południu”. Później dopiero zdał sobie sprawę, że aby tam zdążyć na ten termin, trzeba wyjść dużo wcześniej, bo w przeciwnym razie spotka się z ciągiem ludzi wracających z zabitymi barankami, który będzie nie do przebrnięcia. Tym bardziej, że przecież nie będzie szedł sam, ale ze sporą grupą swoich uczniów. A więc nie było rady i należało wyruszyć wraz z falą ludzką dążącą do świątyni na godzinę wpół do trzeciej – trzecią. Nawet przychodziło Mu do głowy, by zmienić miejsce tego spotkania albo przynajmniej godzinę, ale nie mógł znaleźć lepszej możliwości, a poza tym bał się zamieszania czy nieporozumień, jakie mogłyby wyniknąć przy takich zmianach i to dokonywanych przez posłów, wobec tego zdecydował się pozostać przy pierwotnej wersji.
 Opuścili miejsce swojego noclegu zaraz rano, a więc wystarczająco wcześnie, żeby mieć trochę czasu na ewentualne niespodzianki i włączyli się w nurt rzeszy ludzkiej, która mimo stosunkowo wczesnej pory zdążała w stronę stolicy. Aż się dziwił, skąd tyle ludzi idzie o tej porze. Nie tylko zresztą On, bo również byli zaskoczeni Jego chłopcy.
 – Dokąd ci ludzie idą o tak wczesnej godzinie? – spytał Janek, który jak przylepiony zawsze szedł w bezpośredniej Jego bliskości.
 – Bo ty myślisz, że to tylko ty jesteś taki pobożny i idziesz tak wcześnie do świątyni. Inni też chcą się pomodlić, pośpiewać, napatrzeć się i nasłuchać – odpowiadał mu trochę poważnie, trochę żartobliwie Jakub.
 Słyszał to poszeptywanie dwóch braci, którzy nie odważyli się podnosić głosu, żeby nie mącić pobożnej atmosfery, jaka panowała. Ludzie szli w modlitewnym, ale równocześnie radosnym skupieniu. Czasem pojawiał się śpiew, najczęściej psalmów, które miały być śpiewane potem, już przy wieczerzy paschalnej. Jakby chcieli sobie przybliżyć ten wieczór, który już za kilka godzin mieli świętować. Śpiewano rozmaicie. Bywało, że szli w milczeniu, podczas gdy z daleka – to z przodu, to z tyłu – jakaś grupa śpiewała. Bywało i tak, że do śpiewu podrywali się wszyscy i jakaś pieśń czy psalm ogarniała całą tę wielką procesję.
 Wielu prowadziło baranki. Wszystkie czyściutkie, wykąpane, wymyte, wyczesane, niektóre ozdobione rozmaitymi wstążeczkami przewiązanymi wokół szyi, srebrnymi łańcuszkami z przywieszonymi dzwoneczkami. Byli tacy, którzy chwilami nieśli swoje baranki w ramionach, żeby się zbytnio nie zmęczyły.
 – Oni idą z barankami. A gdzie nasz? – niepokoił się Janek. – Jak my wyglądamy? Jak banda Nabatejczyków idących zwiedzać miasto albo robić zakupy.
 – Skąd ci Nabatejczycy przyszli do głowy.
 – Bo oni też poganie i nie świętują Paschy.
 Chyba spodziewali się – i Janek, i Jakub – że im coś odpowie, wytłumaczy, wyjaśni, usprawiedliwi się, ale się nie doczekali. Milczał, uśmiechając się.
 Rozpoznawano Go. Coraz słyszał skierowane w Jego stronę pozdrowienie. Coraz wybuchał okrzyk zaskoczenia, radości. Coraz jacyś ludzie się przypominali, dziękowali za łaskę otrzymaną od Niego, kazanie jakie słyszeli, nabożeństwo, w którym uczestniczyli. Ci już starali się trzymać w Jego pobliżu. Nie oddalali się, nie ginęli w tłumie, ale nawet wskazywali Go swoim bliskim i znajomym, przyzywali ich z daleka, wołając nieraz na cały głos, że napotkali Mistrza z Nazaretu.
 Im bardziej zbliżali się do Jerozolimy, tym ciaśniej robiło się na drodze. Już szedł nieprzerwany strumień ludzki: człowiek obok człowieka.
 – Co będzie, gdy dojdziemy do miasta, jeżeli już teraz jest tak tłoczno – narzekał Janek.
 – Nic się nie bój, do świątyni idą ci z barankami, ale zdecydowana większość idzie do swoich ognisk, które „trzymają” dla nich ich bliscy. Widzisz przecież, że niosą wiązki drewien na opał, a w tobołkach na pewno mace, gorzkie sałaty, ciastka; niektórzy, o popatrz, w dzbanach niosą wino, mus owocowy.
 – Rzeczywiście, przecież pachnie świeżym ciastem z bakaliami.
 I tak było, jak przewidywał Jakub. Tuż przed miastem ludzie zaczęli zbaczać w ścieżki im tylko znane. Zostawali z reguły ci idący z barankami. Zrobiło się przez jakiś czas luźno. Choć szybko ich miejsce zaczęli zajmować ludzie z przedmieść, którzy – mimo że jeszcze daleko było do trzeciej – udawali się do świątyni.
 Słońce stało już wysoko i grzało niemiłosiernie. Pot spływał Mu z czoła. Czuł go na plecach, na ramionach, miał mokre dłonie. Nie tylko On cierpiał z gorąca. Janek, idący obok, coraz ocierał pot z czoła wierzchem dłoni. Znowu ciżba zgęstniała, w węższych przejściach szli prawie drepcąc w miejscu albo nawet zatrzymywali się. Nie było jednak sarkań, niecierpliwości, popędzania, które w zwyczajnych warunkach wybuchałyby bez przerwy. Tu przyjmowane były te niedogodności na zupełnie innej zasadzie – jako pokuta, którą dołączają do ofiary baranka.
 Aż doszli na „Jego miejsce”: na szczyt wzniesienia, skąd widać było całe miasto wraz ze świątynią na pierwszym planie. Niestety. Już było zajęte przez ludzi, którzy wcześniej wysunęli się z procesji, aby przystanąć i spojrzeć choć chwilę na ten urzekający widok, jaki się rozciągał przed nimi. A w nim choć na pozór nic się nie zmieniło, to przecież zmieniło się wszystko: ilość ludzi. Wszędzie byli ludzie. Wszędzie w mieście, wszędzie wokół miasta: wszędzie na wzgórzach opadających w stronę miasta, wszędzie w dolinach. Bielały porozbijane namiociki. Choćby skrawek płótna na trzech patykach, aby się schronić przed potężnym, obezwładniającym słońcem, ale i aby stworzyć dom – namiastkę domu, zaznaczyć swoje miejsce na tej świętej ziemi, gdzie ma się odbyć to największe rodzinne święto ze wszystkich możliwych: Pascha.
 – Tylko jak się ci ludzie pomieszczą w świątyni? – znowu usłyszał szept Janka skierowany do Jakuba. – Jak my się tam pomieścimy. Jak tam będzie mogło wejść tyle ludzi?
 – Do świątyni idą w zasadzie tylko ojcowie rodzin z barankami. To po pierwsze – słyszał odpowiedź. – A po drugie, to tylko stąd, z daleka może ci się wydawać, że nie wejdzie taka ilość ludzi. Ale nie zapominaj, że przecież Dziedziniec Pogan ma ponad 250 metrów długości. Nie liczę portyków: ani Królewskiego, ani Salomona. Oczywiście, na tym prostokącie stoi zespół świątynny. Ale przecież ludzie będą w tym czasie tak na Dziedzińcu Kobiet, jak na Dziedzińcu Izraela. A to wszystko są duże płaszczyzny.
 – Ale dym wali czarny!
 – Bo już zaczęło się zabijanie baranków.
 – Tylko dlaczego taki czarny dym? – dopytywał się Janek ciekawie.
 – Bo obrzędu dokonuje się tak, że zabija baranka ojciec rodziny, a krew, która spływa, zbiera do naczynia kapłan i rzuca ją na płonący ogień. Oczywiście równocześnie jest zabijanych wiele zwierząt i wielu kapłanów zbiera krew i wlewa ją w ogień. Stąd też taki czarny dym, bo to się pali krew ofiarna.
 – A dlaczego krew właśnie?
 – Bo krew jest symbolem życia, a zarazem symbolem każdej istoty żyjącej.
 – A po co ludzie składają Panu Bogu baranka? – spytał Janek jakby zawstydzony własną głupotą i niewiedzą.
 – Po to, żeby przeprosić Boga za swoje grzechy, żeby Go za nie przebłagać, za swoją niewdzięczność, żeby Bogu podziękować za otrzymane czy otrzymywane łaski.
 – No i co, no i co?
 – No i wierzą, że Pan Bóg tę ofiarę przyjmuje. A to znaczy: łączy się z nią!
 – I wtedy my tę ofiarę spożywamy i łączymy się w sposób szczególny z Bogiem.
 – A widzisz, jak to ładnie powiedziałeś.
 – To od ciebie się nauczyłem. Ale, ale! Tyś powiedział, że zaczęli zabijanie baranków. Przecież do trzeciej daleko.
 – Dawniej ściśle przestrzegano godziny. Tylko po południowej ofierze w świątyni, jak wiesz zwanej tamid, a więc około wpół do trzeciej – trzecia. Ale ze względów całkiem praktycznych zmieniono to i baranki wolno składać w ofierze od południa do zachodu słońca. Z tym, że dokonują tego ludzie, którzy z rozmaitych względów faktycznie nie mogą kiedy indziej. Choć na ogół każdy usiłuje trzymać się starego zwyczaju i być na miejscu przed wpół do trzeciej, żeby z całym narodem złożyć Bogu baranka w ofierze. Zresztą ja ci to już nieraz mówiłem. I nie tylko ja, ale ojciec też o tym często mówił.
 – Ale ja bardzo lubię, jak ty to tak opowiadasz.
 – Janek, znowu zaczynasz!
 Potem włączyli się w idący tłum, schodzili cierpliwie wąską ścieżką w koryto Cedronu, wspinali się z niego w górę pod mury świątyni i wreszcie weszli do wnętrza z najwyższym trudem. A więc nie było to tak, jak zapowiadał Jakub, że na teren świątyni wchodzić będą tylko ludzie z barankami. Wchodziły masy ludzkie, które chciały uczestniczyć w tej uroczystości. Zresztą z roku na rok coraz więcej ludzi przychodziło na tę godzinę trzecią do świątyni. Takie przynajmniej miał relacje od uczestników tego obrzędu. Sam nie przychodził tutaj. Nie musiał zresztą. Już tradycyjnie był zapraszany przez kogoś z krewnych albo przez kogoś z grona przyjaciół, by wraz ze swoją Matką wziąć udział w ich uczcie paschalnej.
 Na koniec zdawało się, że nie dobrną. Posuwali się żółwim krokiem w gęstej ciżbie zmęczonych i już chwilami zniecierpliwionych ludzi. Na szczęście ochłodziło się. Nadciągnęły chmury. Zanosiło się na upragniony deszcz. Ludzie coraz podnosili z uśmiechem nadziei głowy, obserwując obłoki. Wreszcie osiągnęli Złotą Bramę i znaleźli się w Portyku Salomona. Ogarnęło ich mroczne wnętrze ogromnej budowli i przyjemny chłód. Tu dopiero okazało się, że jest luźniej niż się zdawało. Wszyscy pchali się na dziedziniec i chcieli pozostawać możliwie blisko wyjścia, po to, żeby móc jak najprędzej po zakończeniu obrzędu wrócić do swoich. Skierowali się więc na lewo, gdzie było nie tak ciasno, a nawet o tyle korzystniej, że ponieważ znajdowali się o te parę schodów ponad płaszczyzną dziedzińca, można było znakomicie obserwować, co się na nim dzieje. Dopiero teraz zobaczył, że im dalej od bram, tym było luźniej, niemniej liczba ludzi znajdujących się na terenie świątyni przerastała wszelkie wyobrażenie.
 Teraz wszyscy czekali aż dobiegnie końca popołudniowa ofiara tamid. Chóralne pieśni, jakie śpiewano na Dziedzińcu Kapłanów, słychać było doskonale. Wielu powtarzało szeptem śpiewane przez kapłanów wersety. Byli tacy, którzy nucili je półgłosem. Ku radości wszystkich zaczął siąpić deszcz. Niektórzy ludzie w jakimś akcie wdzięczności podnosili w górę twarze. Usłyszał znowu szeptanie, jakie przebiegało pomiędzy braćmi: Jakubem i Jankiem. Widać przyszli trochę do siebie:
 – Ja tu jeszcze nigdy nie byłem na tym nabożeństwie. Zawsze musiałem siedzieć w namiocie i trzymać się mamy, która mnie pilnowała, żebym się nie zgubił.
 – I miała mama rację, bo tylko dzięki temu jeszcze żyjesz – dociął mu Jakub.
 – Ale powiedz mi, proszę – Janek mówił poważnie zatroskany – co się stanie, gdy baranki zostaną zabite. Przecież będzie tu morze krwi. A krew to święta rzecz, powinna być Bogu ofiarowana, nie godzi się po niej deptać.
 – Nie spodziewałem się, że pomyślisz o tym. A więc patrz uważnie: widzisz te rowki, które są umieszczone w posadzce?
 – Gdzie, które?
 – Spójrz, ludzie z barankami stoją w rzędach prawie jeden za drugim. Oni stoją nad rowkami, do których będzie odprowadzana krew zwierzęcia zabitego.
 – A widzę, widzę. Są rowki, i wzdłuż, i wszerz.
 – I patrz dalej: w tych rowkach są od czasu do czasu otwory. Nimi krew schodzić będzie do kanałów podziemnych.
 – Gdzie są te otwory? – niecierpliwił się Janek.
 – Przypatrz się lepiej.
 Ale już nie doczekał się Jakub odpowiedzi, bo zabrzmiał róg. Głos jego szedł z daleka, z najwyższych partii świątyni. Kapłan grał długą melodię na zakończenie popołudniowej ofiary tamid. Niezliczone tłumy zamarły w bezruchu i milczeniu, tylko pobekiwanie tysięcy owiec dawało się lepiej słyszeć. Głos rogu ucichł nagle, tak jak nagle się pojawił i w tym momencie wytrysnął w górę las ramion – w dłoniach błyszczały noże przygotowane do obrzędu ofiarnego. Trwał tak groźnie aż znowu z góry zabrzmiał hymn „Halleluja”. Podjął go natychmiast stojący tłum, śpiewając pełnym głosem. Jakby w jakimś zapamiętaniu. Jakby ludzie zapomnieli, że stoją z wyciągniętymi ramionami uzbrojonymi w noże, jakby zapomnieli, że przyszli tu, aby zabić baranka Bogu w ofierze, powtarzali to triumfalne „Halleluja”, wielbiąc Boga, chwaląc Jego potęgę, ciesząc się Przymierzem, jakie z Nim zawarli – Przymierzem, jakie potwierdzają tym obrzędem. Liczył. Płynęło „Halleluja” jedno za drugim aż do siódmego.
 – Teraz! – usłyszał okrzyk Jakuba.
 I stało się. Las ramion opadł, ludzie z nożami pochylili się nad barankami i uderzyli w ich szyje. Śpiew przycichł, choć nie zamarł. Podtrzymali go ludzie, którzy towarzyszyli ceremonii zabijania baranków i trwał na tyle silny, że zagłuszał beczenie zabijanych zwierząt. Wiatr, który skądś nagle się zerwał, zagarnął czapę czarnego dymu znad ołtarza ofiarnego i rzucił ją nad zgromadzonych. Zaczęła się ulewa. Ściana deszczu, która zwaliła się na świątynię i tłum, wywołała kolejną falę entuzjazmu: podniesione ramiona w górę, otwarte usta łapiące krople wody – jakby każdy całkiem fizycznie chciał brać na siebie to kolejne błogosławieństwo Boże. Zawierucha trwała. Masy wody zagarniane porywami wiatru waliły w ludzi powoli opuszczających świątynię, wpadały do portyku, strasząc gołębie, które tam się zawczasu schroniły, przysiadając na fryzach i kapitelach kolumn. Przez granatowe chmury przeleciała błyskawica. Gruchnął grom, przetoczył się pomrukiem przez dziedziniec, zwielokrotniając swój głos echem odbitym od jego ścian. Dziedziniec powoli pustoszał. Strugi wody grzmocące w posadzkę błyskawicznie oczyszczały ją z wszelkich śladów krwi. Zobaczył kolejny piorun uderzający w górne zabudowania świątyni, chyba w samo miejsce Święte Świętych. Przeszedł Go dreszcz. Rozległ się trzask jakby rozrywanego pnia drzewa, tylko zwielokrotniony tysiące razy. Znowu nasilił się deszcz. Czasem tu i ówdzie kanaliki odprowadzające nie nadążały z przyjęciem tej masy wody i tworzyły się kałuże sięgające ludziom do kostek, ale to na chwilę, bo tuż zaraz znowu posadzka uwalniała się od nadmiaru wody. Pochłodniało. Powietrze odświeżyło się. Burza ginęła w oddali. Owinął się płaszczem. Jeszcze przecinały ciemne niebo białe zygzaki piorunów. Jeszcze słychać było dalekie odgłosy gromów. Deszcz wciąż padał, ale już delikatny, przysłaniając świat jakby białym muślinem. Robiło się pusto. Tylko oni tkwili na swoim miejscu.

 W świątyni panował spokój. Jedynie czasem jeszcze słychać było szybkie kroki: jacyś zapóźnieni pielgrzymi przebiegali przez Dziedziniec Pogan, z towarzyszącym im pobekiwaniem niesionych albo pędzonych baranów. Kuba czytał długi tekst z Księgi Wyjścia, przedstawiający niewolę egipską. Słuchał tych znanych prawie na pamięć opisów wraz z towarzyszącymi Mu wiernie ostatnimi uczniami. Ale siedział coraz bardziej jak na szpilkach. Jair obiecał przysłać swojego człowieka do Portyku Salomona po południu, po uroczystej ofierze Baranka. Teraz zbliżał się już wieczór. Nie, nie podejrzewał Jaira o podstęp. Niewątpliwie zaistniała jakaś trudność. Tylko jaka? Co się mogło wydarzyć. Co się mogło stać. Co będzie, gdy nikt nie przyjdzie? Po pierwsze, zagrożenie rosło z każdą chwilą – im bardziej robiło się pusto w świątyni. Mogli zostać zaatakowani. Jeżeli do tego dotąd nie doszło, to niewątpliwie tylko dlatego, że nikt z wrogów nie przewidział, że On tak niefrasobliwie się zachowa. Ale gdy to stwierdzą, mogą zareagować błyskawicznie. I dojdzie do katastrofy. „Zanim się zorientują, co się dzieje, może być już po wszystkim”. Może ich zaatakować służba porządkowa świątyni albo nawet wojsko Piłata. Po co twierdza Antonia przylepiona jest do świątyni? Ażeby mieć kontrolę nad tym, co się tu dzieje.
 Czuł, że to nie są tylko Jego obawy. Atmosfera wśród uczniów stawała się coraz bardziej nerwowa. Co chwilę któryś odrywał się od grupy. Wychodzili na dziedziniec albo przynajmniej stawali pomiędzy kolumnami, spoglądając a to w stronę Portyku Królewskiego, a to na bramy prowadzące na Dziedziniec Kobiet, na Dziedziniec Izraela albo w górę, na twierdzę Antonia, jakby chcieli zobaczyć, czy Piłat nie stoi w oknie i nie obserwuje ich. Również i Jego płoszył każdy głośny krok, każdy okrzyk. Starał się nie dawać poznać po sobie, co się w Nim dzieje, ale nie był pewny, w jakiej mierze to Mu się udaje. Tym bardziej, że zdawał sobie sprawę, jak bardzo Go obserwują Jego chłopcy. Wiedział, że nie wolno Mu ulec panice.
 – Jak długo tu jeszcze posiedzimy? – usłyszał szept Piotra.
 – Do zachodu słońca – odpowiedział mu.
 – Bo to zaczyna być coraz bardziej niebezpieczne.
 Nic nie odrzekł. Bo i cóż miał jeszcze dodawać, sam nie wiedział, co robić dalej. Ale zaraz pojawiało się kolejne pytanie: Co zrobić, gdy nikt po nich nie przyjdzie. Nie mają nic przygotowanego. Nie tylko baranka, ale nic, kompletnie nic. „Co ja z nimi zrobię?” Na szczęście liczba uczniów stopniała. Jeszcze wczoraj było ich dużo. Ale ich rodziny, które nadciągnęły, wielu skłoniły, aby do nich dołączyli. Podpytywał nawet o to niektórych, sam im proponował czy by nie chcieli w gronie rodzinnym spędzić Paschy. Zapewniał, że nie będzie się tym czuł dotknięty, że to jest święto nad wyraz rodzinne. Spytał o to również Janka. Ten się wprost oburzył: „Skądże znowu. Oni dobrze wiedzą, że nie przyjdę. Bo zresztą do czego to podobne. Jeżeli jestem z Tobą cały czas, dlaczego miałbym do nich iść na Paschę”. Zostali więc najwierniejsi, ale teraz nawet ci mieli niewyraźne miny. Nie bez powodu. Przecież czuli, że są obserwowani przez służbę świątynną i żołnierzy. Coraz któryś z nich dochodził i w miarę jak świątynia pustoszała, z tym większą bezczelnością zagadywał, drwił, ironizował, prowokował.
 Już nie wiedział, co robić. Zdawał sobie sprawę, że już nie może dłużej tu tkwić. Sytuacja była nieznośna.
 – Kuba, zrób mały wstęp do tego, czym jest Pascha. Jak powstała.
 Odczekał, aż się wszyscy zbliżyli, aż się uciszyli, a potem polecił Kubie:
 – Zaczynaj.
 – Pascha jest typową uroczystością rocznicową, jaką jest w życiu indywidualnego człowieka czy w życiu rodziny rocznica narodzin dziecka, nadania mu imienia, ofiarowania go w świątyni – gdy chodzi o chłopców – zawarcia małżeństwa czy też rocznica śmierci. W życiu narodu też mamy rocznice, choćby Święto Namiotów. Co to jest rocznica? Rocznica to jest forma świętowania. O świętowaniu już nieraz mówiliśmy. Gdy chodzi o rocznicę, nieraz używa się zwrotu: „wspominanie tego, co się wydarzyło”.
 Kuba nie czuł tematu. Mówił to jakby wbrew sobie. Nawet nie posługiwał się swoimi ulubionymi zwrotami, jak na przykład „po pierwsze”, „po drugie”. Mówił najwyraźniej tylko dlatego, aby spełnić Jego życzenie; również i dlatego, że zdawał sobie sprawę, że jakoś trzeba zapełnić ten straszny czas.
 Słuchał tej mowy, która ani Kuby nie interesowała, ani nikogo ze słuchających i wpatrywał się w Portyk Królewski, skąd miał przyjść ratunek.
 – Czy „wspominanie” to jest dobre słowo? To nie jest dobre słowo, bo ono podkreśla wyłącznie naszą pamięć, a to jest za mało. Rocznica jest to forma uczestniczenia w tym, co się WTEDY działo. Albo inaczej mówiąc: tamto wydarzenie uobecnia się przez sprawowanie naszych obrzędów. Dzieje się tak, jak gdybym sam był w tamtym miejscu, w tamtej chwili.
 – O, to jest dokładnie tak, jak ja to robiłem, gdy byłem całkiem mały – zainteresował się Janek – najpierw sobie wyobrażałem. A potem już nie wyobrażałem sobie, tylko ubierałem na siebie płaszcz mojego taty, brałem w rękę patyk: laskę i jak Mojżesz uderzałem nią w skałę, żeby uratować spragnionych od śmierci z pragnienia.
 – Bardzo słusznie. Przy tym celebrowaniu rocznic posługujemy się tymi samymi elementami, którymi posługiwali się tamci ludzie, a więc przede wszystkim: również baranek, również gorzkie zioła. One pomagają nam wczuć się w tamtą sytuację, przeżyć ją, jakbyśmy byli jednymi z tamtych ludzi uratowanych przez Boga. Równocześnie chcę powiedzieć, że świętowanie rocznic to nie płytkie przedstawianie dawnych wydarzeń, o czym mówi Janek, ale to dotarcie do istotnych treści, które to wydarzenie niosło.
 Kuba jakby złapał drugi oddech. Rozkręcał się. Zaczęło go interesować to, co mówił, zaangażował się i w bogatszy dobór słów i w bardziej plastyczne obrazy.
 – To nie tylko kiedyś Bóg tamtych ludzi uratował, ale i teraz ratuje każdego z nas. Nas, którzy przyznajemy się do nich, którzy się utożsamiamy z tamtymi naszymi braćmi. Pascha jest to więc uroczystość dziękczynna: dziękczynienia za uratowanie nas od niewoli egipskiej. Z tym, że jesteśmy teraz starsi niż nasi przodkowie. Mamy za sobą długi okres naszej historii, której jeszcze nie mieli oni. My dzisiaj, świętując Paschę, dziękujemy Bogu nie tylko za wyprowadzenie z ziemi egipskiej, ale i za tysiące innych darów Bożych, które jeszcze wtedy nie były udziałem naszych przodków. Tak więc Pascha jest ucztą dziękczynną całego narodu i każdego z nas osobiście.
 Gdy Kuba był przy ostatnich zdaniach, zupełnie niespodziewanie – jakby wyrósł spod ziemi – pojawił się obok nich uzbrojony strażnik świątynny. Był pijany. Chwiejąc się na nogach, jakiś czas przysłuchiwał się temu, co było mówione, starając się rozumieć, o co chodzi – czego dowodem były rozmaite miny świadczące o próbach koncentracji i uwagi. Wreszcie nie wytrzymał i nie licząc się z tym, że Kuba mówi, zapytał bezczelnie:
 – A cóż to, kogóż ja tu widzę. Mistrz z Nazaretu ze swoją bandą jeszcze tutaj? Myślicie tu nocować? Z zachodem słońca świątynię zamykamy i wszelką hołotę wypędza się za bramę. Co, myślisz, że Ty będziesz tu rządził? Raz Ci się udało, bo były tłumy i kapłani wstrzymali nas, nie chcąc rozlewu krwi. Ale dzisiaj puściutko – tu żołnierz powiódł ręką dookoła, lekko przy tym tracąc równowagę – nie ma chętnych, którzy by Cię bronili. Twoje wierne tłumy zajęte są pieczeniem baranów. A z Twoją strażą przyboczną poradzimy sobie jak z wróblami: kto nie ucieknie, zostanie z włócznią w brzuchu.
 Ale to było ostatnie słowo, które zdążył wypowiedzieć, bo w tym momencie wyskoczył Szymek. Był taki wściekły, że zdawało się, że mu się iskry z oczu sypną. Stanął przed nim – wyższy prawie o głowę i roślejszy – i, jak zwykle w takich chwilach, jąkając się, jakby miał szczękoskręt, wycharczał:
 – Odejdź stąd natychmiast, bo zanim sięgniesz ręką do miecza, ja ci ten blaszany garnek na łbie wbiję na oczy.
 Nawet nie zdążył wykrzyknąć do Szymka: „Zostaw go”, gdy żołnierz, najwyraźniej zaskoczony tym niespodziewanym atakiem, podniósł rękę w górę jakimś pojednawczym gestem i zaczął mamrotać:
 – Nie, nie. Ja tylko ostrzegam, ja tylko ostrzegam. – A potem skulił się i, wciąż zataczając się, odszedł jak kopnięty pies.
 Najchętniej wstałby natychmiast i odszedłby stąd i On. Najwyższym wysiłkiem woli zapanował nad sobą. I głosem spokojnym, na jaki Go tylko było stać, powiedział do Kuby, który na początku tego incydentu przerwał:
 – Opowiadaj dalej.
 Kuba podjął, zgodnie z Jego poleceniem, wyjaśnianie Paschy, ale On był tego świadomy, że nikt ze zgromadzonych nie słucha tego tekstu, tylko wszyscy gorączkowo myślą, co będzie dalej. Przecież było oczywiste, że żołnierz teraz idzie prosto do swojego dowództwa i relacjonuje to zajście w takim świetle, w jakim mu wygodnie, i za chwilę przymaszeruje tu oddział zbrojnych, aby z nimi zrobić porządek. Ale nie mógł się zachować inaczej. „Jeszcze chwilę przynajmniej niech Kuba mówi, a potem stąd się wynosimy”.
 I wtedy zobaczył córkę Jaira. Weszła Krużgankiem Królewskim i skierowała się od razu na prawo w stronę Portyku Salomona, gdzie czekali. Jeszcze ich nie mogła widzieć, zakrywały ich kolumny zewnętrzne, ale najwyraźniej wiedziała, gdzie ich ma szukać. „Co się stało, przecież miał to być jakiś sługa. Dlaczego ona. W ten sposób Jair odkrywa się – również i nas. A może ona przychodzi tylko z wiadomością, że wszystko jest nieaktualne?” Pojawiały się coraz to nowe pytania, na które nie umiał sobie odpowiedzieć. Z czym ona przychodzi? „Jeszcze chwila, a dowiem się”. Patrzył w nią. Jakby urosła od ostatniego z nią widzenia. Ze złą wiadomością chyba nie przychodzi. Miałaby inny wyraz twarzy. Kątem oka spostrzegł, że uczniowie, widząc Jego zapatrzenie, odwracają głowy i szukają przedmiotu Jego zainteresowania. Naraz usłyszał za sobą okrzyk Janka:
 – Córka Jaira! Ta, którą wskrzesiłeś. Dokąd idzie?
 – Do nas.
 Patrzyli na nią już wszyscy. Janek poderwał się na równe nogi i podskakując, a równocześnie klaszcząc w dłonie, zaczął wołać uradowany:
 – A to już wiem, do kogo idziemy na Paschę! Już wiem, do kogo idziemy na Paschę! Do Jaira! Do Jaira! – a potem wyskoczył na plac, machając rękami:
 – My tu jesteśmy!
 Zobaczył, jak się rozjaśniła jej twarz. – Może myślała, że już odszedł i nie czekał dłużej. Zaczęła biec uśmiechnięta. Janek pospieszył ku niej, złapał ją za rękę i zaraz jak dzieci podbiegli do Niego. Za chwilę już przed Nim stała zdyszana, zarumieniona:
 – Jak się cieszę, Panie, że czekałeś. Dobrze, że was tu wszystkich zastałam. Będę wam przewodniczką. Tylko jeszcze chciałabym Ci, Jezu, przekazać parę słów od mojego ojca na osobności.
 Gdy odeszli nieco od reszty, powiedziała Mu półgłosem:
 – Kiedy indziej Ci wyjaśnię, dlaczego tak późno przyszłam. Oczywiście tacy, którzy was śledzą, domyślą się, że prowadzę was do swojego domu, ale zróbmy tak, że ja będę szła pierwsza, a dopiero w jakiejś odległości za mną pójdziecie wy. Przepraszam, że się tu rządzę. Ale to mój ojciec wymyślił.
 – Ależ oczywiście.
 I teraz dopiero zrozumiał, na czym cała gra ma polegać. Córkę Jaira już z pewnością rozpoznano i ustalono, że Jezus z uczniami został zaproszony do domu jej ojca na spożywanie Paschy i nikt nie potrzebuje zadawać sobie trudu, aby za nimi iść i sprawdzać, dokąd się udają naprawdę.