Biblioteka


Qumran (1)



 

Qumran (1)

 Gdy się obudził, zobaczył stojącego nad Nim Piotra. Zerwał się w przeczuciu jakiegoś zagrożenia. Natychmiast oprzytomniał, wiedział, gdzie jest.
 – Jair chce z Tobą mówić.
 Nie bardzo pojmował:
 – Jaki Jair! Skąd tu się wziął Jair? Czego on chce od nas?
 – Nie wiem. Czeka na Ciebie na dole.
 Spojrzał na Jerozolimę. Była całkowicie pogrążona we śnie. Ogromna miska Tyropoionu, która piętrzyła się po lewej stronie w Górne Miasto, a po prawej zapadała się w dolinę Cedronu, była zanurzona w ciemnościach. Jedyne światło dochodziło z pałacu Heroda.
 – Zmarzłeś trochę na tym tarasie – powiedział Piotr z troską w głosie.
 – Tak, trochę.
 Ogarnął się pośpiesznie. Przeczesał włosy szerokimi ruchami dłoni. Obciągnął suknię, poprawił sznur w pasie. Schodził, drewnianymi jeszcze nogami, po schodach. W izbie nie napotkał Jaira. To tu, to tam poukładani spali Jego chłopcy.
 – On czeka na Ciebie na dworze, nie chciał wchodzić do wnętrza, żeby nie przeszkadzać – objaśniał Piotr.
 Faktycznie tak było. Czekał na Niego na zewnątrz, oparty o ścianę domu. Okryty czarnym płaszczem, w kapturze narzuconym na głowę wyglądał zupełnie inaczej niż zwyczajnie.
 – Przepraszam, że Cię zerwałem ze snu – zaczął Jair.
 – Gdyby nie było powodu, z pewnością byś tego nie robił.
 – Dziękuję za zrozumienie. Przyszedłem, żeby Cię ostrzec – moja córka nie chciała Ci tego powiedzieć, bo wolała nie zakłócać waszej Paschy.
 – Co się stało?
 – Zaplanowano na Ciebie zamach, na dzisiejszy wczesny ranek. Trudno mi osądzić – dodawał pospiesznie, jakby chciał złagodzić ten komunikat – na ile to plotka, a na ile prawda, ale nie mogłem ryzykować, by Cię nie ostrzec.
 Zapadła cisza. „Mój Boże, mój Boże. «Pan jest pasterzem moim, nie brak mi niczego»” – zadźwięczała Mu zwrotka ostatniego psalmu, który śpiewali wieczorem na zakończenie wieczerzy paschalnej. Chyba dopiero teraz poczuł, że jest zimno na zewnątrz, i że cały jest skostniały, zmarznięty i bolą Go wszystkie mięśnie od niewygodnego spania na twardym łożu. Zadrżał, jakby chciał strząsnąć z siebie ten zastój i martwotę, która się w Nim zagnieździła.
 – Chcą mnie zabić?
 – Nie. Porwać czy raczej aresztować i osadzić w więzieniu.
 – W czasie świąt? Przecież trwają one jeszcze siedem dni – włączył się Piotr.
 – Sam byłem zdumiony tą wiadomością.
 – Kto podjął taką decyzję? Sanhedryn? – dopytywał się Piotr.
 – Nie, nie Sanhedryn. Należę do niego i coś bym wiedział na ten temat.
 – Jak nie Sanhedryn, to pół biedy. Ale kto? – nalegał Piotr.
 – Kapłani.
 – Trochę to mi wygląda niepoważnie – powiedział Piotr, zwracając się teraz już do Niego.
 – Jeżeli Jair z tym przychodzi, nie można tego zlekceważyć.
 – Jak chcesz – Piotr wciąż okazywał dezaprobatę.
 – To może być po prostu próba – podjął się obrony Jaira – uda się albo się nie uda. A może się sprawa rozkręci i nabierze poważnych rozmiarów. Wtedy będzie można wydać wyrok skazujący. A jeżeli nie, wycofają się z tego, tym bardziej że nie zaangażował się najwyższy autorytet, jakim jest Sanhedryn.
 – A nie jest tak, że kapłanom, no i faryzeuszom zależy, aby Jezusa wypłoszyć na czas świąt z Jerozolimy? – Piotr zaskoczył tym pytaniem Jezusa, ale i Jaira.
 – Czy chcesz przez to powiedzieć, że polecili mi tu przyjść i to wszystko opowiedzieć? – Jair prawie się obraził.
 – Niekoniecznie – Piotr nie wycofywał się – oni po prostu rozpuścili taką plotkę i postarali się, aby dotarła do Ciebie, Jezu.
 – Nie przyszło mi to przedtem do głowy, ale teraz, w świetle tego, co mówisz, nie wykluczam takiej ewentualności. A więc róbcie, jak uważacie. Ja bardzo przepraszam, ale wolałbym nie rozmawiać tu, na zewnątrz. Jeśli pozwolicie, wejdźmy na taras – dodał Jair.
 – Bardzo proszę. Tylko czemu pytasz o zezwolenie? Przecież ten dom do ciebie należy.
 Przeszli przez izbę pełną budzących się już uczniów, wyszli na dach domu.
 – O planowanym zamachu jeszcze nikt nie wie.
 – Kto go organizuje? – spytał Jaira.
 – Na ile mogę to wszystko pozbierać, było tak: Za Tobą nadciągnęli do Jerozolimy faryzeusze, którzy cały czas Ci towarzyszyli. Doszli do przekonania, że jesteś groźnym przeciwnikiem i trzeba złączyć się przeciwko Tobie z wrogami: z kapłanami. I tak powstał pomysł, by Cię uwięzić „jako niebezpiecznego dla narodu izraelskiego”.
 – Myślisz, że oni mogliby tutaj szukać Jezusa? – zdziwił się Piotr.
 – Oczywiście.
 – A któż wie o tym, że my tu jesteśmy?
 – Czy ty mi wierzysz? Zrobiłem wszystko, co tylko mogłem, żeby tego nikt nie wiedział. Ale przecież ten dom ktoś przygotowywał.
 – Chyba twoi słudzy… – znowu Piotr prawie na niego napadł.
 – Moi słudzy, moi słudzy – przerwał mu rozgoryczony Jair. – Kto to są ci moi słudzy? Ilu z nich donosi, na czyich są usługach? Zwłaszcza teraz, odkąd się pojawiłeś, Jezu.
 – Czy oni wiedzieli, dla kogo przygotowują ten dom?
 – Nie wiedzieli do końca. Wszystko zrobiłem, aby drogi domysłów prowadziły nie w Twoją stronę. Dlatego też po Ciebie poszła moja córka. Bo komu ja jeszcze ufam? Tylko jej jednej. Ale czy ja wierzę w tajemnice? Nie, nie wierzę. Jeżeli nawet są tajemnice, to one mają bardzo krótki żywot. I czuję, że ta nasza tajemnica już swój żywot skończyła. Widzisz te światła? – teraz zwrócił się wprost do Niego.
 – To pałac Kajfasza.
 – Tak, to pałac Kajfasza. Widzę, że i Ty to obserwujesz. On też jest człowiekiem. Już od dawna powinien spać. Już północ. Ty mnie spytasz, dlaczego on nie śpi? Zjadł za dużo? Głowa go boli? To ja bym się zgodził z Tobą, że chodzi o to drugie: jego boli głowa! Może się zdziwisz. Ale ja wiem, dlaczego go boli głowa. Ty jesteś tego powodem. Dlatego ja tu przyszedłem do Ciebie. Z jedną radą i prośbą.
 – Z jaką? – spytał, choć domyślał się, jaką usłyszy odpowiedź.
 – Ty stąd już odejdź. Ty mnie może uważasz za przyjaciela Kajfasza? To ja Ci powiem całkiem szczerze: ja nie znam słowa „przyjaciel”. A już na pewno nie w stosunku do Kajfasza. Myślałem o tym nieraz, kto mógłby być tym jedynym na świecie człowiekiem, kogo chciałbym nazywać moim przyjacielem. Ty jesteś ciekawy, o kim ja myślałem? Mogę Ci to powiedzieć. Ja myślałem o Tobie. Ale nie jestem pewien, czy Ty chciałbyś mnie nazywać swoim przyjacielem – przerwał, jakby czekając na odpowiedź.
 Zrobił krok, objął Jaira i przytulił go do siebie. Ten oddał Mu uścisk za uścisk z jakimś wewnętrznym szlochem, otarł twarz ramieniem i mówił dalej:
 – Dokąd masz stąd odejść? Nie wiem. Coraz ciaśniej zaczyna się robić wokół Ciebie.
 Piotr włączył się z konkretnym pytaniem:
 – Powinniśmy się zbierać? Czy tak? – spytał.
 – Tak. Budź chłopców i niech się gotują do drogi.
 Piotr odszedł pospiesznie.
 – Jaka twoja rada? – zwrócił się z zapytaniem do Jaira.
 – Co ja Ci mam radzić. Ty sam wiesz najlepiej. Chcesz uratować swoje życie, to uciekaj z Palestyny. Może i na to już jest za późno: Twój statek zatonie, na Ciebie, wędrującego przez pustynię, napadną bandyci. W na pozór przygodnej gospodzie podadzą Ci zatrute pokarmy. Podczas Twojego nocnego spoczynku wpuszczą Ci do izby węża albo skorpiona. A może nie. Nie wiem.
 Posłyszał wewnątrz budynku ruch. Najwidoczniej ostatni uczniowie byli budzeni przez Piotra. Jair mówił:
 – Ty mnie pytasz o radę. Wsiądź na statek natychmiast i płyń do Egiptu. Aleksandria to takie piękne miasto. Jest tam też nasza wielka gmina. Tylko Ty nie szukaj tam miejsca dla siebie, bo Cię tam dopadną. Ale w takim wielkim mieście są Izraelici, którzy mieszkają również poza gettem. A niektórzy nawet zmieniają swoje nazwiska. Nie lubisz Aleksandrii, możesz udać się dokądkolwiek. Choćby do Rzymu. Dlaczego ja proponuję takie wielkie miasta? Bo w nich się łatwiej zgubić. Masz swój fach, jesteś cieślą, i to dobrym cieślą. Zapomnij o tym, że kiedyś byłeś nauczycielem w Izraelu.
 – Niemożliwe.
 – Ty mówisz „niemożliwe”. A ja Ci radzę, odczekaj rok, może dwa, może dziesięć. I wróć. Może się tu co zmieni.
 – Co się może zmienić?
 – Herod Antypas nie jest wieczny.
 – Umrze on, przyjdzie następny, może nawet gorszy niż ten.
 – Może gorszy, może lepszy. Kajfasz też już jest nie najmłodszy. A na pewno Annasz. A przecież to Annasz jest złym duchem w tym interesie.
 – Mam sobie spokojnie zarabiać na życie i patrzeć z daleka, jak ginie nasz naród? Przecież ty widzisz, co się dzieje.
 Usłyszał przytłumione głosy swoich chłopców na zewnątrz domu. „Szybko się pozbierali – pomyślał. – Zaraz tu będzie Piotr, żeby zgłosić gotowość wymarszu”. Słuchał, co mówił Jair.
 – Faryzeusze głoszą nienawiść do Rzymian. A Ty nauczasz, że nieprzyjaciół trzeba miłować. Nauczają, że ubóstwo to kara za grzechy, a Ty temu zaprzeczasz. To tylko dwa przykłady na dowód, że burzysz ich porządek społeczny.
 Przerwał mu na moment:
 – A ty mi radzisz, żebym uciekł. Pamiętasz proroka Jonasza? On też uciekał. Wtedy Bóg go ukarał.
 – Zrobisz, jak chcesz. Ja Cię tylko ostrzegam. Jeżeli zostaniesz przy swoim, to mam jedną, ostatnią prośbę. Jak już musisz nauczać, to nauczaj. Ale nie rób cudów, nie uzdrawiaj.
 – Jak ty to rozumiesz? – zapytał Kuba, który od chwili przysłuchiwał się ich rozmowie – Że Jezus na to uzdrawia, żeby zdobyć popularność wśród narodu? Człowieku! – Kuba użył słowa, które oznaczało, że jest już zdenerwowany. – Zdawało mi się, że znasz Jezusa. Przecież On uzdrawia nie tylko dlatego, że im serdecznie współczuje, ale chce ich przekonać, że Bóg nie mści się na nich, ale że ich kocha.
 – To niech im przynajmniej powie, żeby milczeli.
 – Prosi o to, prosi. Ale nie zawsze potrafią zamilczeć. Zresztą oni rozpowiadając to, czego doznali, stają się głosicielami Ewangelii, że Bóg ludzi biednych też kocha – przerwał i zmienił temat. – Ale my sobie tu gadu-gadu, a ty chciałeś, żebyśmy dom twój opuścili.
 Na tarasie pojawił się Piotr:
 – Jesteśmy gotowi do wyjścia.
 Jair jakby go nie zauważył, jakby nie obchodziło go, co Piotr zgłosił, odpowiedział Kubie:
 – Czy ja o tym zapomniałem? Nie, nie zapomniałem. Ale ja nie wiem, kiedy znowu będę miał okazję z Jezusem i z wami rozmawiać. Zabezpieczyłem się, żeby nie było niespodzianki. Jedna, jedyna droga tylko tu prowadzi. Tam na niej czuwają moi ludzie wraz z moją córką. Ale może masz rację, już na was czas. Dziękuję za tę rozmowę. Tylko zanim odejdziesz, Jezu, proszę: pamiętaj, niezależnie od tego, co się może stać, Ty zawsze możesz na mnie liczyć.
 – Nie pytasz mnie, dokąd stąd odejdę?
 – Nie pytam, ale wiem, że jesteś człowiekiem rozsądnym. A więc, że pójdziesz do Galilei. Tam masz poparcie ludzi. Twoi wrogowie trzy razy się namyślą, zanim tam targną się na Ciebie – zamilkł i po chwili powiedział: – Przyznam się, że już niejednokrotnie zadawałem sobie pytanie: Co się stanie, gdy Ty zostaniesz uwięziony? Czy wybuchną rozruchy? I co wtedy? Uważam, że gdyby były rozruchy, to Herod natychmiast by Cię uwolnił. Ale biada Tobie, jeżeli zapadłaby cisza. A Ty jak myślisz?
 – Ty wiesz, co ja myślę. Nasz naród ma mocno wbite w głowę, że ten, kto zwycięża, zwycięża dlatego, że Bóg mu pomaga. A jak ginie, to dlatego, że Bóg go odtrąca za jego grzechy. Co ja myślę? Myślę, że nie byłoby rozruchów.
 – A wtedy co by się stało?
 – Nie chcę ci podpowiadać, bo ty sam dobrze wiesz – a wtedy Herod mnie zabije.
 – Niestety. Sądzę, że masz rację.
 – Ludzie zapomną o mnie. Co ja mówię: zapomną. Oni będą uważali, że powinni zapomnieć, że to jest ich religijny obowiązek. Przecież nawet masz gdzieś w naszych „świętych tradycjach” takie powiedzenie: Ten, kto zawiśnie na drzewie, ten jest potępiony przez Boga na wieki.
 – Chyba żebyś zmartwychwstał – zażartował Jair. – Jak dotąd, takiego wypadku na świecie nie było, ale wtedy udowodniłbyś, że Bóg jest po Twojej stronie. Podobno nawet coś takiego zdążyłeś oświadczyć najwyższemu kapłanowi – powiedział, jakby sobie to przypomniał w ostatniej chwili – przynajmniej ja to od niego samego usłyszałem – ostrzegłeś, że gdy Cię zabiją, jak się wyraziłeś „gdy zburzą tę świątynię”, to i tak ją odbudujesz. Dobrze, żeś im tak zagroził. Zrobiło to na nich wrażenie. Dało im do myślenia. Chociaż Ci i tak nie uwierzyli, jednak zrobiło to na nich wrażenie – powtórzył z uznaniem.
 – Pójdę. Dziękuję za gościnę.
 – Idź już. Może Pan Bóg da, że będę Cię mógł kiedy indziej lepiej ugościć niż tym razem.
 Posłyszał lekkie, szybkie kroki kogoś biegnącego ścieżką w górę, w stronę domu. Wyjrzał. Zobaczył białą postać na ścieżce.
 – Twoja córka idzie ku nam.
 – Sądzę, że to najwyższy czas na was.
 Już schodził po schodach. W izbie nie było prawie nikogo. Tylko Filip z pomocą Tadka kończył sprzątanie i zmywanie w przedsionku.
 – Wychodzimy! – krzyknął w ich kierunku.
 Już był w drzwiach. Na podwórku stali uczniowie zbici w gromadę. Bramę otwierał Szymek. Dziewczyna prawie wpadła na ojca i na Niego.
 – Wychodźcie – ledwie łapała oddech – nie wiem, może się mylę, ale zdawało mi się, że widziałam na dole żołnierzy idących do tego domu. Jeszcze są daleko. Może nie po Ciebie, Jezu, ale lepiej idźcie.
 – Wątpię, żeby to byli oni – powiedział Jair. – Jeszcze za wcześnie. Do rana daleko, ale gdyby nawet, ja się z nimi podroczę, przytrzymam ich tu jakiś czas. Nie musicie się za bardzo spieszyć – żegnał się z Nim Jair. – Pójdziecie tą ścieżką lekko w górę. Na górze dojdziecie do drogi, która ją przecina. W prawo wiedzie do Betlejem, a potem aż do Gazy. W lewo do Jerycha, nad Jordan, a więc do Galilei, przez Samarię albo przez Dekapolis.
 Przerwał Jairowi jego objaśnienia, biorąc go w ramiona na pożegnanie:
 – Pokój Boży niech zawsze będzie z tobą.
 – Pokój – usłyszał słowo wyjąkane ze wzruszeniem przez Jaira. Jeszcze przytulił dziewczynę, mówiąc:
 – Dziękuję ci.
 I już był pomiędzy swoimi chłopcami. A za moment szli ścieżką w górę. Szybko, szybko, byle się oderwać od domu na przyzwoitą odległość.
 – Szymek na koniec z Judaszem. Na początek ty – powiedział do Piotra.
 – Nie – ten zaprotestował – ja przy Tobie. Niech na początek idzie Szymek, on drogę zna, a Judaszowi do pomocy niech towarzyszy Tadek.
 – Dobrze.
 Na szczęście podejście było łagodne. Biegli pod górę szybko, aż się zasapali, aż serca zaczęły im łomotać. Za chwilę byli już na płaskowyżu.
 – Zaraz dojdziemy do drogi w stronę Betlejem i dalej w kierunku Gazy. Powiedz Szymkowi – wydał polecenie Piotrowi – że pierwszą możliwą dróżką, ścieżką czy drogą niech skręca w kierunku Morza Martwego, na Qumran.
 – Świetny pomysł – ten się ucieszył. – Oni nas będą szukać na drogach wiodących na północ, a my im uciekniemy na wschód.
 Teraz było coraz łatwiej. Ścieżkami i dróżkami, znanymi Szymkowi, pospiesznie zbiegali w dół. Mogli iść tak szybko tym bardziej, że widoczność była idealna dzięki księżycowi, który świecił pełnym blaskiem. Już minął pierwszy strach. Już ucieczka zamieniła się w szybki marsz. Wyrównał się rytm, uspokoiły serca. Uwaga była skupiona na tym, aby się nie potknąć, aby prawidłowo postawić stopę. Na początku szli ścieżką pomiędzy ludźmi, śpiącymi pod namiotami albo pod gołym niebem. Potem – na płaskowyżu, skąd już miasto było niewidoczne, a tym bardziej teraz, gdy schodzili w dół – zrobiło się pusto. Posłyszał czyjąś uwagę:
 – Szczęście od Boga, że idziemy w nocy, a nie w dzień. W dzień by nas tu słońce spaliło na popiół.
 Oderwał na moment wzrok od ścieżki. Rozejrzał się po okolicy. „No tak, tu już życia nie ma”. Kotlina, w którą schodzili, była jedną wielką kamienną pustynią. Nic tylko kamienie, kamienie i kamienie. Skały, głazy ogromne, mniejsze, szuter, piasek. Ani jednego drzewa, ani jednego krzaka. W dole błyszczała ogromna szklana tafla wody, niczym nieprzypominająca „ich” jeziora Genezaret. Groźna, obca, nieruchoma. Przysłuchiwał się rozmowom, jakie toczyły się pomiędzy Jego chłopcami.
 – Nie na darmo nazywa się Martwe. Nie tylko dlatego, że nie żyją w nim żadne ryby, ale że leży nieruchome jak blacha.
 – Ale zdawałoby się, że na tej pustyni człowieka nie uświadczy, a tu takie wygodne ścieżki, czasami nawet szerokie aż dziw.
 – Ścieżki wydeptane, bo przecież chodzą nimi esseńczycy z Qumran.
 – Rzeczywiście, my schodzimy prosto do ich wioski. Powinniśmy ją za chwilę zobaczyć.
 – Przejdziemy przez tę wioskę i wejdziemy na teren Perei.
 – Świetny pomysł, tego to na pewno nikt się nie spodziewa, że pójdziemy do kraju, który podlega Herodowi.
 – Prosto w paszczę lwa.
 – Ale najciemniej jest pod latarnią.
 – Nie rozgadujcie się – upominał Piotr – schodźcie, schodźcie. Nie zwalniajcie.
 Od czasu do czasu szli już nie gęsiego, ale szeroko, a to sprzyjało prowadzeniu rozmów.
 – Tylko skąd ty, Szymku, znasz tak dobrze te strony, czyś ty czasem nie należał do qumrańczyków?
 Ten uśmiechnął się od ucha do ucha, pokazując swoim zwyczajem rząd białych zębów.
 – Nie zgadłeś.
 – No to skąd? – upierał się Judasz.
 – O, jakeś taki ciekawy, to popatrz tam – i tu pokazał wyciągniętym ramieniem daleko widniejące światełko.
 Na moment przystanęli wszyscy.
 – Nie zatrzymywać się! Schodzimy! – ponaglał Piotr.
 – Twierdza Macheront? – Judasz nie pojmował. Nie tylko zresztą on. – A cóż ty miałeś wspólnego z tą piekielną twierdzą? Czyżbyś tam służył?
 – Chciałem tam służyć. Ale nie po stronie Heroda.
 – Szymek, nie wystawiaj naszej cierpliwości na próbę.
 – Mogę wam to teraz już powiedzieć, bo to dawne czasy. Nasze dowództwo zelotów nosiło się z zamiarem opanowania twierdzy, no i ja należałem do grupy, która miała przygotować tę akcję. Stąd znam twierdzę na wylot.
 – Byłeś wewnątrz?
 – Nie. Ten, kto tam wejdzie, już stamtąd nie wychodzi.
 – A czy wiecie, dokąd idziemy? – spytał nieoczekiwanie Judasz.
 – Do Galilei, jeżeli dobrze zrozumiałem – odpowiedział za innych Kuba.
 – A gdybyśmy tak „po drodze” wstąpili do Macherontu? Jest nas garstka, ale w końcu nie taka mała. A Herod na pewno wszystkich żołnierzy ściągnął na święta do Jerozolimy – wypalił Tadek.
 – Mówisz tak, bo nie zdajesz sobie sprawy, jak twierdza jest zbudowana – zaprotestował Szymek. – Potrafi ją obronić garstka żołnierzy, a strzec – paru. Teraz tak dobrze stąd nie widać, ale jest umieszczona na szczycie wzgórza w kształcie stożka. Praktycznie rzecz biorąc, nie do zdobycia.
 Tadek nie ustępował, ale dalej żartował:
 – My nie mamy zamiaru jej zdobywać. Szymku, opanuj się. My chcemy tylko spróbować wejść. A nuż się uda.
 Szymek zaoponował:
 – Widzę, żeście mnie nie pojęli! Nikt. W żadnym wypadku. Nie wolno tam wchodzić. To jest zawsze samobójstwo. Wrzucają do lochu nawet jak nie ma za co. Wystarczy, że ktoś tam się zbliża, jest już podejrzany, że szpieguje. Paru naszych ludzi w ten sposób straciliśmy. A więc nie idziemy.
 Przerwał im to przekomarzanie się:
 – Popatrzcie!
 Bo zza załomu góry ukazał im się widok niezwykły. Przystanęli wszyscy i zaczęli się przyglądać. Jak jakiś nieziemski, bajkowy twór, na dole, przylepiona do skalistego zbocza, bielała ni to wioska, ni to miasteczko, osiedle jak z bajki. Nad nią domki małe, blisko obok siebie, przytulone do ścian kamiennych, pomalowane na biało. Teraz oświetlone przez księżyc połyskiwały mdłym blaskiem. Po parę, po kilka, na naturalnych platformach, platforemkach wiszących nad powierzchnią wody i wreszcie usytuowane na samym brzegu morza.
 Odruchowo przystanęli. Zapadła cisza. Po chwili usłyszał czyjś szept:
 – Jak oni potrafili to zbudować?
 – Występy skał są naturalne – ktoś drugi również szeptem odpowiadał. – Oni je tylko musieli splantować i przygotować ziemię pod uprawę.
 – No właśnie. Jaka to była kolosalna robota!
 – Była i jest. Oni wciąż się rozbudowują. Pomiędzy poszczególnymi platformami są ścieżki i schody.
 Wpatrywał się wraz z innymi jak urzeczony. Domki bieliły się wśród drzew i krzewów, bo wszędzie panoszyła się pyszna, bujna zieleń – czarna w świetle księżyca.
 – Ale skąd tu tyle drzew i krzewów?
 – Idziemy, idziemy – Piotr pilnował.
 Janek, który dotąd tkwił nieruchomo na dróżce – istna żona Lota – teraz, jak podcięty biczem bąk, wpadł w euforię:
 – A co to takiego? A co to takiego? – zaczął się po swojemu awanturować. – A dlaczego ja nic o tym dotąd nie wiedziałem? Dlaczegoście mi dotąd nie mówili? Przecież i ja powinienem wszystko wiedzieć!
 – Janku, nie szalej – upomniał go Piotr.
 Ale on nie życzył sobie, żeby go ktokolwiek uspokajał. Nalegał coraz bardziej natarczywie:
 – Ja chcę wiedzieć, ja chcę wiedzieć.
 Nagle zmienił ton i ustalił sobie adresata:
 – Tomaszu, tyś z nich wszystkich najmądrzejszy, no powiedz mi – głosem pełnym adoracji, wiedząc, jak Tomasz jest łasy na komplementy, prosił go.
 – idziemy dalej. Możecie sobie rozmawiać, ale idziemy, wciąż idziemy – poganiał Piotr.
 Wobec tego ruszyli, a Janek wczepiony w Tomasza już nie opuszczał go ani na krok.
 – Tyś uczony w Księgach faryzeusz i wiesz wszystko, więc nie odmówisz małemu, głupiutkiemu Jankowi.
 Już niczego więcej nie było potrzeba, żeby przekonać Tomasza.
 – Myślałem, że to wiesz, przecież do tego nie trzeba żadnej mądrości, tylko elementarnej znajomości historii naszego narodu. To Qumran. Tak brzmi beduińska nazwa tej miejscowości.
 – Co to jest Qumran? – Janek znowu zaczynał się gorączkować – no co, powiedz!
 – To klasztor esseńczyków. Szczególnego ich odłamu.
 – Ale kto to są esseńczycy?
 – No, toś powinien wiedzieć – Tomasz udawał zgorszonego. – Toś już powinien wiedzieć, mimo że jesteś jeszcze młody. Jest to grupa ludzi – około sześć tysięcy – dla porównania: faryzeuszów jest około dziewięć tysięcy – mają swój dom macierzysty na pustyni judzkiej, w pobliżu Engaddi. Żyją we wspólnotach klasztornych, ale również rozrzuceni po miastach, miasteczkach i wsiach, prowadząc ten sam surowy sposób życia w pracy, w ubóstwie, w bezżenności, w przestrzeganiu czystości, daleko surowiej niż faryzeusze. Mają jeszcze taki dziwny zwyczaj – niektórzy mówią: pogański – że rano modlą się do słońca. Z tym, że ja osobiście sądzę, że to nie do słońca, ale do Boga, dziękując Mu za słońce. Nie składają krwawych ofiar w świątyni.
 – A czym się różnią qumrańczycy od faryzeuszów?
 – Długo by u mówić. Nie czas na to. Krótko mówiąc: odsunęli się całkowicie od świątyni jerozolimskiej. Nie chodzą do niej na święta. A to wszystko również dlatego, że najwyższych kapłanów uważają za uzurpatorów. Ich zdaniem kapłani qumrańscy powinni zajmować to stanowisko.
 – Och, jak ci jestem wdzięczny, że mi to mówisz, bez ciebie nic bym nie wiedział – zachwycał się Janek.
 Nagle wystrzelił okrzyk oburzenia z ust Jakuba, który dotąd znajdował się gdzieś daleko z tyłu i nie słyszał – na szczęście dla Janka – tej pierwszej części rozmowy:
 – Janku, co ty znowu wygadujesz! Po co zawracasz głowę Tomaszowi! Przecież wiesz dobrze, kim są esseńczycy.
 Janek powiedział oburzony:
 – Odejdź, odejdź ode mnie! Jezu, powiedz mu, żeby mi dał święty spokój, ja rozmawiam, a on mi nie pozwala!
 Jakub zamilkł, widząc, że Janek jest w stanie takiego napięcia, że lepiej go nie ruszać. A Janek, jakby Jakub nie istniał już więcej, zwrócił się do Tomasza tamtym słodkim tonem:
 – A więc mów, mów, proszę cię.
 – Widzisz – Tomasz zaczął powoli – wobec tego ab ovo.
 – Co to jest ab ovo?
 – To po łacinie, czyli: od początku, „od jajka”.
 Uśmiechał się, słysząc to powiedzenie łacińskie, wtrącone jakby od niechcenia. Wiedział dobrze, że Tomasz lubił popisywać się znajomością łaciny, a teraz to było specjalnie przeznaczone dla Janka. A Tomasz mówił dalej:
 – Na ogół wymienia się dwa kierunki religijne, ale i społeczne Izraela: faryzeusze i saduceusze.
 – To wiem, faryzeusze to ci od Talmudu, a saduceusze to ci od Pięcioksięgu Mojżesza. Pierwsi trzymają synagogi, nauczają przepisów, drudzy trzymają świątynię i ofiary ze zwierząt.
 Tomasz jakby tego nie usłyszał, bo nie cierpiał, gdy mu ktoś przerywał, a tym bardziej gdy się wtrącał, mówił dalej:
 – Esseńczycy wywodzą się z czasów, kiedy to królowie machabejscy, a zarazem najwyżsi kapłani, osłabli na swej drodze powrotu do odnowienia duchowego Izraela i ulegali wpływom hellenistycznym. Wtedy to grupa chasydów pod kierunkiem paru kapłanów zerwała więzy ze skażoną – jak mówili – społecznością Izraela i udała się na pustynię. Na tym kompletnym pustkowiu, w na pozór nieludzkich warunkach, zaczęli żyć, dokładnie wypełniając przepisy Prawa.
 Tomasz wciąż jeszcze opowiadał. Podziwiał go, że ma tyle siły. Sam czuł się już zmęczony. Najchętniej przysiadłby gdzieś na chwilę, oparł głowę o ścianę skalną i zasnął, choćby tak na mgnienie oka. Przecież szli nieustannie już tyle czasu i to tak szybko, jak tylko się dało. Bo Piotr nie przestawał ich poganiać, jak pasterz ospałe stado, choć przecież wcale się nie wlekli, ale szli, czasem wręcz zbiegali z góry. A Tomasz, gdy tylko wyrównywał się marsz, opowiadał dalej. Niby do Janka, a naprawdę jak najgłośniej, żeby ogarnąć swoim wykładem wszystkich:
 – Nazywali siebie obrońcami Przymierza, synami Sadoka, wybrańcami Boga i byli drzazgą w oku królów, kapłanów świątynnych, a nawet faryzeuszów.
 Janek, jakby nie bardo to rozumiał, spytał:
 – Dlaczego? A co oni takiego robili? Co mówili?
 – Niby nic. Przez swoją gorliwość w przestrzeganiu Prawa byli wyrzutem sumienia dla kapłanów, nawet i dla faryzeuszy. Wyrastali na najwyższy autorytet duchowy Izraela. Ale doszło do tragedii. Nie pamiętam dokładnie, chyba król Jan Hirkan zabił ich Mistrza Sprawiedliwości i wielu braci. Reszta udała się do Syrii i tam, w Damaszku, znalazła schronienie.
 – No to skąd oni są tu? – zdziwił się Janek.
 – Gdy przyszli Rzymianie, a więc prawie dokładnie sto lat temu, powrócili i esseńczycy. Oczywiście, musieli wszystko zaczynać od nowa, bo z dawnego klasztoru nie zostało dosłownie nic.
 – Tak jak cię słucham – nagle włączył się Judasz – wyciągam wniosek, że Jezus, nasz Mistrz, jest jednym z nich. On przecież też głosi powrót do Prawa, odrzuca krwawe ofiary.
 Spodziewał się, że Judasz zamknął kwestię i Tomasz skapituluje przed tym stwierdzeniem. Tymczasem jeszcze Judasz nie skończył, a już Tomasz wybuchnął radosnym okrzykiem:
 – Juda, to ja cię zawsze za głupszego miałem, wybacz, że tak mówię – ogarnął go ramieniem i przytulić chciał do siebie, ale tamten wściekły wyrwał się z jego objęcia, warcząc:
 – Daruję ci dla twych siwych włosów, tylko na przyszłość nie nadużywaj mojej dobroci.
 Ale Tomasz nie obraził się. Śmiał się nadal, zacierając ręce:
 – Juda, na żartach się nie znasz, od starego faryzeusza nie chcesz przyjąć komplementu. No, do rzeczy – tu znowu spoważniał i podjął kwestię. – A więc, masz rację, Juda, co do podstawowego stwierdzenia, że oni starają się powrócić do pierwotnej wiary Izraela przez zachowanie Pisma Świętego. Jezus faktycznie głosi podobną tezę. Tylko że tu się jeszcze raz okazuje, że gdy mówią to samo dwaj różni ludzie, to jest zupełnie co innego. Oni odczytali Pismo Święte – no, powiedzmy – jak prawnicy. Jezus zaś odczytał Pismo Święte jak myśliciel – prorok. Oni przyczepili się do litery, Jezus odgadnął ducha. Oni widzą wciąż analitycznie, Jezus zaś syntetycznie.
 Przysłuchiwał się temu, co opowiadał Tomasz, i myślał sobie, że nie zmieści się on z opowiadaniem przed wkroczeniem do klasztoru. Właściwie już wkrótce powinni być na miejscu. Jeżeli tak się nie stanie, to z winy zakrętów i zawijasów drogi, która prowadziła do tej osady mnichów. W linii prostej było niedaleko, ale teren był naprawdę niesamowity. Ogromne zwaliska kamieni albo jednolite masywy skalne coraz tarasowały drogę. Ścieżka wciąż musiała prowadzić wymyślnymi serpentynami, by uniknąć karkołomnych spadków terenu, które ziały przepaściami.
 – A ty mówisz teraz filozoficznie i ja cię nie rozumiem – przerwał Janek Tomaszowe dywagacje. Ale jeszcze tego mu było za mało. Podniósł głos i swoim dziecinno-młodzieńczym falsetem zawołał: – Och, skończ z tym, skończ z tym! I powiedz nam wreszcie, o co im chodzi.
 Tym razem Tomasz prawie się obraził. Zamilkł na chwilę.
 Już się bał, że padnie jakieś surowe słowo w stronę Janka. I tak by się chyba stało, ale sprawę uratował Jakub. On również nie wytrzymał i krzyknął na swego brata:
 – Janku, dosyć tej histerii! Wszystko ma swoje granice! Możesz mnie obrażać i daruję ci, boś moim bratem, ale żebyś obrażał Tomasza, który mógłby ci być ojcem a nawet dziadkiem, to jest bezczelność. On ci tłumaczy, bo go prosisz, a ty za to mówisz impertynencje.
 Ten zareagował natychmiast:
 – Impertynencje? Drogiemu mojemu Tomaszowi – mówił z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami – impertynencje? Przecież cię kocham, Tomaszu, ty wiesz.
 Przytulił się do niego:
 – Kto, jeśli nie ty, wszystko mi tłumaczy. Bo słowa Jezusa są dla małego Janka za wielkie, za mądre. Jezus nazwał nas Synami Gromu, Jakuba i mnie, a naprawdę, to On jest Synem Gromu, a ja małą, malutką myszką.
 Tomasz słuchał tego wszystkiego cierpliwie, ale najwyraźniej widział, że rozmowa za chwilę się skończy, że jeszcze jeden, drugi, trzeci zakręt i znajdą się w klasztorze. I przerywając Jankowi, powiedział:
 – Krótko mówiąc, esseńczycy są sto razy surowsi niż faryzeusze. A teraz najważniejsza sprawa – Jezus potrafił genialnie uchwycić istotę rzeczy z Pisma Świętego. Odrzucił wszystko, co nieistotne, co wynikało z uwarunkowań ówczesnych.
 – Co to znaczy? Nie rozumiem – przerwał mu Janek.
 – Przecież Mojżesz redagował księgi Pisma Świętego w sytuacji niezwyczajnej, w drodze, w wędrówce do Ziemi Obiecanej. Zamieścił w nich nakazy, które służyły po to, by trzymać w garści nasz niesforny naród.
 – Już rozumiem, już rozumiem.
 – Czego tam w tych świętych tekstach nie ma: bitwy, oblężenia, klęski i zwycięstwa, legendy i bajki, poezja i proza. A Jezus potraktował Pismo Święte jak dzieło ponadczasowe. Wyczytał z niego, że Bóg jest miłością i my powinniśmy być tacy jak Bóg. Esseńczycy potraktowali Pismo Święte dosłownie, przyczepili się do szczegółów. A faryzeusze dołączyli do nich swoje komentarze i przepisy.
 Był ciekawy opinii Tomasza; teraz stwierdził, że nie spodziewał się tak głębokiej oceny swojej nauki, jaką w krótkich słowach ujął Jego najstarszy uczeń. Doceniał zawsze wiedzę, umiejętność myślenia Tomasza, ale nie przypuszczał, że będzie go stać na taką wizję.
 Zobaczył, że Janek otwiera usta ze zdumienia, jak ryba wyciągnięta na brzeg. I nagle rzuca się na szyję Tomaszowi:
 – No widzisz, no widzisz, co by mały Janek zrobił bez ciebie w tym miejscu! Widziałby, słyszałby i nic by nie pojął. Byłbym taki sam głupi jak dawniej, a nawet jeszcze gorzej, bo bym myślał, że jestem mądry, żyjąc u boku Jezusa.
 – Schodzimy, schodzimy – dosłyszeli upominanie Piotra.
 Schodzili więc szybko ścieżką prowadzącą już wprost do wioski. Czasem przysłaniały ją piętrzące się skały, aby za chwilę odsłonić coraz piękniejszą, coraz bardziej urokliwą. Już byli na odległość rzutu kamieniem od pierwszej, najbliższej platformy, gdy nagle posłyszeli wyraźnie wypowiedziane przywitanie:
 – Pokój wam.
 Zatrzymali się jak wryci, szukając źródła głosu.
 – Pokój tobie – powiedział spokojnie.
 – Pokój, pokój – odpowiedziało odruchowo parę głosów Jego chłopców.
 Z głębokiego cienia, jaki padał od skały przy ścieżce, wyszedł rosły mężczyzna z laską w ręku.
 – Dokądże to Bóg prowadzi? – spytał po hebrajsku.
 Wysunął się spośród swoich chłopców, żeby się przyjrzeć strażnikowi. Spodziewał się napotkać jakąś znajomą twarz. Ale nie. To był ktoś zupełnie Mu nieznany. „Widać jakiś nowy nabytek” – pomyślał. Niespodziewanie usłyszał okrzyk:
 – Idziemy tam, gdzie nam się tylko spodoba! – nie wytrzymał Szymek.
 – Oj, Szymek, Szymek. Tyś zawsze taki w gorącej wodzie kąpany – upomniał go. A zwracając się do strażnika,  powiedział:
 – Idziemy do Perei. I ta droga wydała nam się najstosowniejsza. Gdybyśmy mogli u was przenocować, bylibyśmy wam bardzo wdzięczni.
 – Wędrujecie tak w wasz dzień święty? – pytał niewzruszony strażnik.
 – Ty też w dzień święty pełnisz służbę – Szymek dalej się gorączkował.
 – Nie, dla nas to nie dzień święty. My Paschę świętowaliśmy parę dni temu. My zawsze ją świętujemy we środę. Ale wy, chyba Galilejczycy – nieprawda? – świętujecie ją dzisiaj.
 – Jużeśmy Paschę spożyli i trzeba nam było ruszyć w drogę. Przepuścisz nas przez wasze osiedle? – tłumaczył mu spokojnie.
 – Jeżeli tylko macie pokojowe zamiary – każdego przepuszczamy, chyba, że bylibyście poganami. Pójdę z wami. Chodźcie. Będę wam przewodnikiem. Ale nie rozmawiajcie głośno. Bracia śpią, a jutro, jak zwykle, czeka ich ciężka praca.
 Zauważył, że strażnik nie nawiązał do noclegu, o który go prosił. Jednak nie podejmował tego tematu, licząc na lepszą okazję.
 Szli teraz już powoli, w milczeniu, aż znaleźli się przy pierwszych domach. Rozglądali się z ciekawością po oazie. Patrzyli szeroko otwartymi oczami na dorodne krzewy fig, na małe gaje oliwek przylepione jakimś cudem do ostro spadających w dół urwisk, na poletka pszenicy.
 – O, słyszysz, jak woda szemrze? – posłyszał głos Tomasza.
 – Pokaż, gdzie ta woda – dopominał się Janek.
 – Skąd tę wodę wzięliście? – zwrócił się Tomasz do przewodnika.
 – Ona tu zawsze była, ale biegła wąskimi korytami wprost do morza. Myśmy ją tylko zatrzymali i nawadniamy nią nasze poletka.
 – I one wystarczą, żeby wyżywić ludzi tu mieszkających?
 – A tak, w tym gorącu wszystko rośnie w oczach.
 – A wody nie brakuje na nawadnianie?
 – Jeszcze jest do wykorzystania. Wciąż przejmujemy nowe platformy pod uprawę. Dostosowujemy uprawy do naszych potrzeb. Pod względem wyżywienia jesteśmy samowystarczalni. Nie musimy nic dokupywać. A nawet obdzielamy tych, którzy potrzebują pomocy.
 – Kandydatów macie dość?
 – Wciąż przychodzą nowi, którzy chcą całe swoje życie oddać na służbę Bogu.
 – W pracy, ale i w walce – Szymek znowu niespodziewanie zaatakował.
 Zapadła niewygodna cisza.
 – W służbie Bogu – odpowiedział przewodnik po chwili milczenia. – Czy to cię zadowala? Może powiem jeszcze wyraźniej: w pełnieniu woli Bożej. W czasie trwania pokoju – pracą, w czasie trwania wojny – walką. Jest czas rodzenia, jest czas umierania; jest czas płaczu, jest czas śmiechu; jest czas budowania, jest czas burzenia; jest czas pracy, jest czas wojny – mówi mędrzec Pański.
 – Ja tylko się dziwię, jak was może toleroważ Antypas, który tak nas, zelotów, prześladuje. Przepraszam za „nas”, ale dawniej byłem zelotą – znowu Szymek zabrał głos, ale już pojednawczym tonem.
 – Razu pewnego, gdy jego ojciec Herod Wielki, jako chłopiec, a wiec jeszcze nie taki wielki – strażnik uśmiechnął się – szedł ulicami Jerozolimy, jeden z naszych proroków, Manachem, podszedł do niego, pokłonił mu się aż do ziemi i pozdrowił go: „Witaj, królu Izraelitów”. Gdy chłopiec zaniemówił ze zdziwienia, ten mu zapowiedział: „Będziesz królem, i to królem sukcesu. Pamiętaj wtedy, że prorokował ci to Manachem esseńczyk. Bierz z tego naukę. Bo pod koniec życia czekają cię smutne dni”. Herod Wielki nas szanował i obecny król, Herod Antypas, jego syn, przejął ten szacunek dla nas i daje nam spokój. Jak długo? Kto to wie – przystanął, zatrzymując się przed jakimś domem. – Przyniosę wam coś do picia i jedzenia. Jesteście zdrożeni. Jeżeli chcecie, wejdźcie do środka – tu wskazał im dom, obok którego przystanęli – ale noc jest ciepła, to chyba lepiej na dworze. Usiądźcie, proszę.
 Usiłowali się bronić przed kłopotem, jakiego mu przysparzają, ale wytłumaczył im:
 – To już taki nasz zwyczaj. Nie przydajecie nam wielkiego trudu. Chleby są przygotowane, a wody dobrej mamy dużo.
 – Jezu, zostańmy tu choć chwilę. Już parę godzin drogi jest za nami – radził po cichu Piotr.
 Tu strażnik się ożywił:
 – Czy dobrze słyszałem? Ciebie nazywają Jezus? Czy Ty nie jesteś przypadkiem Jezusem z Nazaretu?
 – Tak.
 Gdy tylko wypowiedział to słowo, w strażnika jakby piorun uderzył. Runął na ziemię, ukląkł przed Nim, zgiął się, dotykając głową ziemi:
 – Witaj nam, Zbawco. Bądź pozdrowiony, Mistrzu Sprawiedliwości, Wodzu nasz. Przebacz, że Cię nie rozpoznałem.
 Pochylił się natychmiast nad nim, ujął go za ramiona i dźwignął w górę.
 – Co robisz? Wstawaj.
 Ten podnosił się, choć z oporami, i tłumaczył przejęty do głębi:
 – My tu wciąż na Ciebie czekamy, abyś nas poprowadził do boju o wyzwolenie ziemi świętej.
 – Skąd wy tu, w tym osiedlu oderwanym od świata, wiecie cokolwiek o Jezusie? – zapytał zaskoczony Piotr.
 Strażnik zamilkł, wpatrzony ze zdziwieniem w Piotra.
 – Jak to? Przecież Jezus był u nas częstym gościem. Tak opowiadają moi bracia zakonni. Nie za moich czasów, bo ja tu od niedawna, ale przedtem, zanim zaczął pracę apostolską.
 – Ale skąd wy wiecie, co Jezus teraz robi? – Piotr ratował swoje niedoinformowanie kolejnym pytaniem.
 – My wszystko wiemy o Tobie, Jezu – odpowiadał strażnik, zwracając się wprost do Niego – z polecenia naszego proroka nasi ludzie od początku idą za Tobą i relacjonują nam wszystko, czego nauczasz, co czynisz, dokąd się udajesz – mówił coraz bardziej rozgorączkowany. – To Ciebie przepowiada nasza święta księga.
 Przerwał nagle.
 – Tyś pytał, Panie mój, o noclegi. Cała nasza wioska jest Twoja! Rządź i rozkazuj! Ale pozwól, że powiadomię mebaqquera o Twoim przyjściu.
 – Nie, nie rób tego. Nie budź go ze snu. Przecież jest głęboka noc – usiłował go powstrzymać.
 – On Ciebie wciąż wyczekuje i zapowiedział nam, strażnikom, że kiedykolwiek przyjdziesz, czy we dnie, czy w nocy, mamy obowiązek go zawiadomić – i już się pospiesznie oddalał, najpierw idąc tyłem, wciąż oddając pokłony, a potem pobiegł w noc.
 Jeszcze chwilę słyszeli jego szybkie kroki na ścieżce wyłożonej płaskimi kamieniami, a dopiero potem wybuchnęli pytaniami, a nawet śmiechem.
 – A kto by się spodziewał, że i oni nas śledzili. Mało faryzeuszów, saduceuszów, herodianów, Bóg wie, kogo jeszcze, do tego doszli esseńczycy.
 – Ale o czym on mówi, o jakim mebaqquerze? – niepokoił się Janek.
 
 

 cd. Qumran (2)