Biblioteka


Uwięzienie Jana Chrzciciela



 

Uwięzienie Jana Chrzciciela

  Już nie miał okazji porozmawiać z Mebaqquerem w cztery oczy. Był wciąż otoczony przez zakonników, którzy – gdy się dowiedzieli, że jest w osadzie Mistrz Sprawiedliwości – zbiegli się ze wszystkich stron, aby Go zobaczyć, aby jeśli to możliwe, zamienić z Nim choć parę słów. Toteż był do dyspozycji, witając się z każdym serdecznie. Ze starymi znajomymi, których znał od lat i z tymi, których widział po raz pierwszy. Odpowiadał na dziwne czasem pytania, starając się okazywać jak najwięcej życzliwości. Tym bardziej, że Go ci ludzie – tak jak zawsze, tak i teraz – wzruszali swoją prostotą, głęboką religijnością, ogromnym zaangażowaniem w sprawy przyszłości Izraela.
 Wychodzili z osady esseńczyków, On i Jego chłopcy, dopiero o zachodzie słońca, odprowadzani przez Mebaqquera i mnichów, żegnani jego uroczystymi błogosławieństwami. Potem, gdy wędrowali przez wciąż jeszcze pustynne tereny, bardzo pofalowane, uczniowie nie mogli się nachwalić gościnności i serdeczności, z jaką zostali przyjęci. Nie obyło się bez żartowania i przedrzeźniania stylu, w jakim Mebaqquer przemawiał.
 Noc zapadła bardziej gwałtownie niż u nich w Galilei. Nawet niż w Jerozolimie. Na szczęście księżyc wyszedł jasny i bez trudu mogli się szybko poruszać, prowadzeni bezbłędnie przez Szymka. Szedł w tym gwarze radosnych głosów obcy, nieobecny, wciąż tkwiący w zwarciu z Mebaqquerem, wciąż toczący z nim dialog, na którego zakończenie brakło czasu i sposobności. Żal Mu go było, żal Mu było tej gorliwej społeczności mnichów, z którą był przecież związany tyle już lat.
 – A może byśmy, Jezu, założyli taki klasztor? – zapytał nieśmiało Filip.
 – A jaki to miałby być klasztor? – zdziwił się.
 – Jeżeli pozwolisz, to byłby odwrotnością tego, co oni stworzyli – oświadczył po swojemu.
 – Opowiedz to trochę szerzej – zachęcał go.
 Filip zaczął mówić z ociąganiem, przełamując własne opory:
 – To byłby klasztor otwarty dla wszystkich, tak dla Izraelitów, jak dla pogan, tak dla mężczyzn, jak dla kobiet, tak dla sprawiedliwych, jak i dla grzeszników. Razem byśmy się z wszystkimi ludźmi modlili, pracowali, razem jedli, razem rozmawiali, bawili się, śpiewali, tańczyli.
 – Człowieku, przecież myśmy już taki klasztor założyli – odpowiedział spokojnie Kuba.
 – Jak mówisz? – speszył się Filip – kto założył?
 – Jezus założył, a my do niego należymy, z tą tylko drobną różnicą, że nie mieszkamy w jakichś budynkach, tylko przeważnie pod gołym niebem. Ale poza tym to jest klasztor. Tylko że wędrujący. Ot, tacy uczniowie Jezusowi, bo nauczycielem naszym jest tylko On sam i nam to wystarcza.
 Przysłuchiwał się tej rozmowie, równocześnie wpatrywał się pilnie w białe postacie, które siedziały przy drodze. Najpierw ledwie zauważalne wśród białych kamieni, teraz bardziej widoczne. Jedna z nich powstała, wyraźnie czekając na nich. Zobaczył, że zaniepokojony Szymek przyspieszył kroku, wysunął się na czoło pochodu. Za nim podążał Piotr. Po chwili usłyszał jego głos:
 – Joanna!
 Posypały się okrzyki:
 – Rzeczywiście, Joanna!
 – A skąd ty się tu wzięłaś?
 A ona już szła im naprzeciw wolnym krokiem, uśmiechnięta, pogodna, ucieszona, że udała się jej niespodzianka i mówiła z daleka:
 – No, myślałam, że się was nie doczekam.
 – Ale co ty tu robisz?
 – Właśnie mówię. Wypatruję was.
 – Skąd wiedziałaś, gdzie jesteśmy?
 – Trafiłam na Jaira, oczywiście. Zresztą nie musiałam specjalnie trafiać. Całe miasto wie, gdzie spożywałeś Paschę.
 – Jak domyśliłaś się, że będziemy szli właśnie tędy?
 – Byłam pewna, że tę drogę wybierzecie, że nic lepszego nie wymyślicie jak tylko, żeby tędy iść do Galilei i tak zmylić pogonie. Oczywiście, nie mogłam wejść za wami do qumrańczyków, bo kobiet nie wpuszczają, wobec tego musiałam obejść ich klasztor i czekam tu właśnie.
 – My chcieliśmy iść do Galilei przez Pereę.
 – A nie lepiej Święta spędzić w Jerozolimie i uczestniczyć w nabożeństwach w świątyni? Jest przed nami pełne osiem dni Świąt – teraz już siedem – i spokoju, więc o cóż chodzi?
 Mówiła lekko, prawie dowcipkując, ale odczuć można było, że bardzo chce, by przystali na jej propozycję.
 – A gdyby nawet nie ze względu na nabożeństwa, to przynajmniej ze względu na bezpieczeństwo. Teraz Jerozolima jest najpewniejsza, zwłaszcza w ciągu dnia. Połowa ludności – trochę przesadzam, ale mi wybaczycie – to Galilejczycy, z których przynajmniej połowa pójdzie za Tobą w ogień – tu już nie przesadzam, na pewno. A więc wracajmy. Co się stało, to się stało. Rano powinniśmy być na miejscu. Tam się trochę prześpicie i będziemy mieli te kilka dni do dyspozycji. Ludzie rozmaici wypytują o Ciebie, będziesz mógł nauczać w Portyku Salomona, ile tylko dusza zapragnie.
 Wszyscy Jego chłopcy, którzy, otaczając ich wianuszkiem, przysłuchiwali się jej argumentacji, byli niewątpliwie przekonani. Czekali tylko na to, co On powie. A On nie chciał jej przerywać i słuchał cierpliwie tłumaczeń:
 – Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Teraz w nocy będziemy mogli swobodnie iść, bo ludzie śpią. W dzień będzie wszędzie tłok, a teraz przefruniemy ptakiem. Wzięliśmy ze sobą dla was trochę jedzenia, które zostało z uczty paschalnej, jest i woda w bukłakach, bo z pewnością wyście z pośpiechu zapomnieli. Och, jak się cieszę, że was spotkałam. Bogu niech będą dzięki. Znam tutaj wszystkie drogi i dróżki, które prędziutko zaprowadzą nas na miejsce.
 – Jezu, wróćmy. Joanna ma rację. Wróćmy, Jezu, jeszcze jest czas, jeszcze nie za późno na powrót. A w Jerozolimie spędza się Święta najlepiej – przymilał się Janek.
 Była to pokusa również dla Niego. Musiał im odmówić, choć wolałby tego nie robić: pamiętał o przestrodze Jaira.
 – Nie. Idziemy w stronę Galilei. Według relacji Jaira tym razem w Jerozolimie jest dla nas bardzo niebezpiecznie. Nie możemy sobie pozwolić na ryzyko. Ciebie tylko proszę, wyprowadź nas na drogę, która idzie przez Jerycho na północ.
 Zrozumieli i Joanna, i Jego chłopcy, że sprawa jest nie do dyskusji.
 – Oczywiście, będzie tak, jak mówisz. Zaprowadzę was do tej drogi, ale nie porzucę. Pójdę z wami, jak zezwolisz. Słudzy, którzy mi towarzyszyli, powrócą sami do Jerozolimy. Chodźmy.
 I poprowadziła ich. Jak zwykle szła szybko, lekko, zwinnie, ścieżkami czasem ledwo widocznymi, znowu mówiąc bez przerwy, dowcipkując, śmiejąc się do nich, do siebie:
 – Mówiłam, że wybieracie się do Galilei, ale naprawdę to nie wiemy, czy nie mieliście innych zamiarów.
 – Nie, z tą małą poprawką, że Tadek chciał wstąpić do Macherontu – zażartował Szymek.
 – Byłeś tam wewnątrz?! – zawołała głośniej.
 – Nie! – odkrzyknął Szymek.
 – Tą twierdzą straszą się ludzie od dziecka. „Jak nie będziesz grzeczna, to cię Herod zamknie do Macherontu”. Tak mi mówiono, gdy byłam mała. I słusznie, że się tak straszą. Ale jest i druga strona tej twierdzy. To jest równocześnie luksusowy pałac z salami wykładanymi marmurem, przestronnymi jak niejeden dziedziniec w świątyni. I w tych pomieszczeniach mieszka Antypas. Mój Boże, mieszka: bawi się! I to jeszcze jak. Wiem coś o tym, nieraz bywałam na tych przyjęciach. Są to spotkania bardzo ekskluzywne. Dostać się na nie to marzenie wielu panów i pań. Bo też atmosfera jest znakomita. Antypas jaki jest, wszyscy wiemy.
 – Człowiek, który tronu pilnuje jak oka w głowie. Nauczył go przykład Archelausa, króla Judei, który został zdjęty przez cesarza, a jego miejsce zajęli namiestnicy rzymscy – dopowiedział prędko Tomasz, który nie ominął okazji, by błysnąć swoimi wiadomościami.
 – No właśnie – podjęła Joanna. – A więc tronu pilnuje najbardziej i jeżeli chce Ciebie zabić, to nie z powodu jakichś poglądów religijnych, które głosisz. Jego przeraża tylko to jedno: żeby Rzym nie był niezadowolony. A Rzym jest zadowolony tylko wtedy…
 – Gdy panuje spokój: pax romana – znowu wtrącił Tomasz.
 – Może ma Herod jeszcze inne powody, aby Cię zabić, ale te są mi nieznane. Przynajmniej na razie. A poza tym – mówiła Joanna – to sybaryta. I esteta, lubi piękne rzeczy, kobiety i taniec. Na tym punkcie ma fioła.
 Wciąż szli wzdłuż ogromnego masywu skalnego, ścieżką dość szeroką, po dnie kotliny biegnącej pomiędzy dwiema górami. Stąd też łatwiej było rozmawiać. A Joanna, zdając sobie sprawę, że decyzja Jezusa nie była dla Jego chłopców przyjemna, chciała im tę drogę urozmaicić swoim mówieniem:
 – To ty posiadasz dobre informacje, Tomaszu.
 – Ach, nie ma się co dziwić, przecież Herod ma w końcu stolicę w Tyberiadzie. A mury tamtego pałacu nie są takie grube jak twierdzy Macheront. Gdy ktoś ciekawy, to wystarczy ucho przyłożyć do nich – żartował Tomasz – i można niejedno usłyszeć. A my, faryzeusze, musieliśmy to ucho często przykładać, żeby wiedzieć, co robią nasi nieprzyjaciele.
 – Dokąd więc idziemy – po chwili zwrócił się półgłosem do Niego Piotr – czy naprawdę do Galilei?
 – Powinniśmy spokojnie choć jakiś czas pomodlić się wspólnie, porozmawiać, a nie wciąż w biegu i w ucieczce – odpowiedział wymijająco.
 – No to dokąd w końcu idziemy? – Piotr nalegał niecierpliwie.
 – A gdzie byś ty proponował? – usiłował zmusić go do myślenia.
 – No, praktycznie rzecz biorąc, wszędzie pali nam się grunt pod nogami.
 – A może jeszcze jest jakieś spokojne miejsce?
 – Do Judei nie mamy co wracać, bo ona w rękach Rzymian, a więc i naszych saduceuszów. Do Perei nie, bo Herod po Świętach wróci do Macherontu. Galilea nie najlepsza, bo lada chwila Herod może się pojawić w Tyberiadzie – Piotr przerwał. Po chwili dodał: – Zostaje Dekapolis.
 – Dobrze mówisz! Idziemy do Dekapolis.
 – Tam podobno naucza Jan, gdzieś nad Jordanem, w okolicy Enon.
 – Dokładnie tak i jesteśmy z nim tam umówieni.
 – Jak Ty to robisz, to umawianie się?
 – Przecież zauważyłeś – uprzedził Go Tomasz, który przysłuchiwał się tej półgłosem prowadzonej rozmowie – że coraz pojawiają się posłańcy od niego.
 – I czasem mówią jakieś dziwne rzeczy.
 – Chyba domyślasz się, że to są umówione szyfry – wyręczył Go znowu Tomasz.
 – Domyślam się. Ale z tym Dekapolem to naprawdę dobry pomysł. A już Enon jest idealne. Bliskie dla wszystkich: dla Samarytan, Perejczyków, nie mówiąc o tym, że jak tam posiedzimy parę dni, to będziemy mieli wszystkich Galilejczyków, którzy tą drogą będą wracali ze święta Paschy do domów. A jeżeli do Jana, to po co, Jezu? – zagadnął niepewnie Piotr.
 Tym razem Tomasz już nie przeszkadzał.
 – Chcesz wiedzieć?
 – Dlaczegóżby nie.
 – By Jan przejął kierownictwo nauczania Ewangelii.
 Piotr aż zatrzymał się z wrażenia.
 – Chodź, chodź, nie zostawaj.
 – Coś Ty powiedział? Żeby Jan przejął nauczanie Ewangelii?
 – Żeby się do tego przygotował. Spytasz z pewnością dlaczego?
 – Tak, owszem, dlaczego?
 – Choć nie powinieneś pytać. Widzisz, co się dzieje. Uciekamy z miejsca na miejsce jak wróble spędzane z pola. Ale ta gonitwa wcześniej czy później może skończyć się tragicznie. Wobec tego ktoś musi przejąć ciężar tej roboty. Ja jestem przewidziany na straty.
 – Co Ty mówisz! – Piotr chwycił Go za ramię.
 – On przejmie i was, i całą misję apostolską wtedy, gdy ja zginę. Chcę mu to powiedzieć. I w związku z tym, aby nie wybierał się do Heroda, by…
 – Nie mów takich rzeczy. Bóg jest z Tobą. Nie dopuści, byś zginął. Nie zginiesz nigdy.
 – Nie wiem, kiedy mnie Ojciec odwoła z tego świata. Dlatego chcę się ubezpieczyć.
 – Skąd Ci to przyszło do głowy?
 – Przewidywałem co innego. Myślałem, że z biegiem miesięcy będą się przekonywali do Ewangelii i saduceusze, i faryzeusze i szybko dojdziemy do reformy zgodnie z duchem Ewangelii. A tymczasem jest inaczej.
 – Ale przecież masz za sobą lud!
 – To jest ważne, ale decyduje góra. A ta pozostała niewzruszona.
 – Nie wiedziałem, żeś taki w gorącej wodzie kąpany. Poczekaj. Nie śpiesz się. Jesteś młody. Przed Tobą dziesiątki lat. Powoli dotrzesz i do góry.
 – Mogę po prostu nie zdążyć, gdy mnie uśmiercą.
 – Nie zginiesz. Mówiłem Ci. Bóg jest z Tobą!
 – Zostaw. Przecież Bóg nie płaci długowiecznością za pełnienie Jego woli.
 Piotr zamilkł, ale nie był przekonany.

 Szli do Jana równiną szeroką i przestronną, po której wił się Jordan niezliczonymi meandrami w wysokich trawach, trzcinach, zaroślach, w drzewach i krzewach, rozlewiskach i mokradłach pełnych ogromnych ważek, motyli i wszelakiego ptactwa, trzmieli, pszczół. Że dobrze idą, upewniali ich ludzie, których spotykali na drodze, wracających znad rzeki.
 Wciąż jeszcze na Jana nie natrafiali, choć wiedzieli, że przecież muszą go znaleźć, bo droga, którą szli – kręta jak sam Jordan, omijająca bagna, rozpadliny – była drogą wiodącą do brodu, gdzie, jak wskazali im miejscowi ludzie, miał chrzcić Jan.
 Wchodzili właśnie w las, który zdawał się zapowiadać coś nowego. I faktycznie. Dobiegła ich pieśń. Przebiła się przez hałas ptaków, buczenie trzmieli i pszczół. Pojawiła się, ażeby zaniknąć. Znowu powróciła. Już wiadomo było, że to śpiewa duży tłum ludzi. Słuchał nie tylko On. Nadsłuchiwali wszyscy. Ucieszyli się. Odruchowo przyśpieszyli kroku.
 – No, wreszcie go znaleźliśmy – usłyszał westchnienie ulgi, jakie wyszeptał Piotr.
 Weszli w niski zagajnik, który szybko przemienił się w spory las. Jeszcze chwila i przez drzewa zaczęła przeświecać szeroko rozlana rzeka.
 Tak, on tam był. Poprzez rzedniejące drzewa widział go coraz wyraźniej. Stał w wodzie i chrzcił: przy przeciwległym brzegu, na którym zgromadzone były rzesze ludzi, jeszcze trudne do ogarnięcia wzrokiem. Tłum śpiewał:
  Kto się w opiekę odda Panu swemu,
  A całym sercem szczerze ufa Jemu,
  Śmiele rzec może: Mam obrońcę Boga,
  Nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga.
 Podszedł ze swoimi chłopcami do samej wody, żeby widzieć go jak najlepiej. Zatrzymał się i patrzył z narastającym wzruszeniem na Jana i na to, co robi. Był taki,. jakim go pamiętał. Spalony na brąz, z włosami spadającymi na ramiona, z długą brodą, wysoki, groźny – i prosty jak dziecko. Taki, jakim go zobaczył również wtedy, gdy przyszedł do brodu pod Jerozolimą, aby udzielił Mu chrztu. „Wciąż ludzi przygotowuje na moje przyjście”.
 Nagle Jan, gdy schylał się, by zaczerpnąć wodę dłonią, dostrzegł Go, na moment zamarł z wrażenia, ale jeszcze polał nią człowieka, który przy nim stał, i tuż zaraz wyrzucił ramiona w górę, jakby w geście dziękczynnym Bogu. Śpiew przycichł. Zaskoczeni ludzie patrzyli zdumieni na jego zachowanie się. A on, zwracając się do wpatrzonego w niego tłumu, wskazał Go ręką, wołając:
 – Oto Jezus przez nas oczekiwany!
 I żeby nie było wątpliwości, o kogo chodzi, po króciutkiej przerwie uzupełnił swój okrzyk:
 – Ten, który oczyścił świątynię!
 A potem, odwracając się plecami do ludzi, zaczął kroczyć przez rzekę, rozchlapując wodę, i śpiewać:
 – Hosanna Synowi Dawidowemu, Błogosławiony, który idzie w Imię Pańskie. Hosanna na wysokości.
 Nie był pewny reakcji tłumu. Podejrzewał, że ludzie zachowają się tak, jak kiedyś: przyjmą tę wiadomość z mniejszą lub większą obojętnością. A stało się zupełnie inaczej. Zobaczył, że zgromadzeni na brzegu rzeki wskakują w wodę, by podążyć ku Niemu, że z lasu wysypują się kolejni i w fontannach wody biegną ku Niemu, wołając w uniesieniu:
 – Hosanna! Hosanna! Hosanna Synowi Dawidowemu!
 Teraz dopiero zrozumiał. „To dlatego chyba, że doszła do nich wiadomość o tym, co się wydarzyło w świątyni. A może niektórzy sami to widzieli na własne oczy. I tak przekonali się do mnie”. Rzucił okiem na swoich chłopców. Stali wpatrzeni w to widowisko, zupełnie osłupiali. I oni nie spodziewali się takiej reakcji tłumów oddanych Janowi. „Dobrze, że stan wody jest niski” – przemknęło Mu przez głowę. A ci już dopadli brzegu. Gramolili się w górę po niewysokim urwisku. Otaczali Go. Mokrzy, pachnący rzeką, rozradowani, roześmiani. Milkli onieśmieleni, stawali nieporadni, nie wiedzieli, jak się im wolno zachować. Było ich coraz więcej, wciąż jeszcze nowi ludzie wysypywali się z lasu i wskakiwali w rzekę. Ale już zbliżał się Jan. I on chciał się przywitać. Gdy tylko wyszedł na brzeg, pokłonił się Mu do samych nóg i ucałował skraj Jego szaty, mówiąc:
 – Bądź pozdrowiony, mój Panie.
 Schylił się do niego, podniósł go w górę, objął ramionami, uściskał:
 – Bratem ci jestem.
 – Bratem, ale i Panem – usłyszał odpowiedź. – A teraz oddaję Ci te rzesze, abyś je poprowadził ku nowemu Królestwu Bożemu – oświadczył ku Jego zaskoczeniu.

 Gdy już wszyscy ułożyli się do snu, wybrał się, zgodnie z umową, do Jana. Nie było Mu trudno iść. Światło księżyca oświetlało dokładnie drogę, choć cienie drzew kładły się czarnymi plamami na posrebrzoną ziemię. Szedł pomiędzy dogasającymi ogniskami, wśród śpiących rzesz, które dołączyły do Niego.
 Przebrnął bez trudu rzekę. Wyschnięta trwającymi upałami nie stanowiła przeszkody. Szedł dalej przez pusty lasek, porastający ten teren podobnie jak „Jego” brzeg. Przypomniał Mu się lasek na przejeździe pod Jerozolimą, gdy wędrował po raz pierwszy z Nazaretu, aby się spotkać z Janem. Wtedy było pełno ludzi zauroczonych Janem. Teraz z daleka przeświecało ognisko. Już od dawna powinien natrafiać na śpiących. Ale wciąż szedł przez pusty obszar. Był coraz bliżej ogniska. Już słyszał głos Jana. Choć nie potrafił zrozumieć, o czym mówi, przecież rozpoznawał jego bas. Wreszcie go zobaczył.
 Jan siedział po drugiej stronie ogniska, taki jak zawsze: półnagi, choć było chłodno, trzymając swoją laskę, teraz niepotrzebną, sterczącą wysoko nad jego głową. Towarzyszył mu cienki krąg jego słuchaczy. „A więc to tak”. Patrzył wstrząśnięty. „Tylu tylko zostało przy tobie? Mój Boże”. Wprost nie chciało Mu się wierzyć w to, na co patrzył. Gdzież te tłumy, które go dawniej nieustannie oblegały? Gdzie ci oddani, wierni uczniowie, którzy zdawali się być zaprzysięgli mu na całą wieczność. „Tak wygląda koniec proroka. Największego proroka wszechczasów”. Stał oparty o pień drzewa i wpatrywał się jak otępiały w swojego przyjaciela. A ten odpowiadał na postawiony zarzut:
 – To ten Nazarejczyk zabrał ci ludzi!
 – Czy ja was oszukałem? Czy ty masz rację, stawiając mi takie zarzuty? Czy nie od początku zapowiadałem Jego przyjście? I jeżeli ty mi mówisz, że wszyscy opuścili mnie i przeszli do Niego, to mi mówisz największy komplement. To ci tylko mogę powiedzieć: spełniłem to, po co przyszedłem na świat. Wykonałem zadanie, które Bóg mi zlecił, dla którego powołał mnie do życia.
 Oderwał się od drzewa, podszedł do ludzi siedzących wokół ogniska. Usiadł niezauważony. Było to możliwe, bo już od dawna ognisko nie paliło się płomieniem, tylko żarzyło się łagodnym blaskiem, oświecając najbliżej stojących. Rozglądnął się. Ludzi było więcej niż Mu się w pierwszej chwili zdawało. Ale co to znaczyło to „więcej”: parę kręgów, a nie jeden. I tylko tyle. Od czasu do czasu przychodził jeszcze ktoś, kto podobnie jak On dołączał do grupy siedzących. Rozmowa przy ognisku trwała.
 Jan wciąż mówił:
 – Ale przyznam się wam, najchętniej sam bym z nimi i z wami poszedł za Nim. I chodziłbym po Palestynie wzdłuż i wszerz, słuchając Jego nauk.
 – Nie denerwuj mnie! – posłyszał nagle okrzyk jednego ze słuchaczy, młodego chłopca siedzącego po prawej stronie Jana, odróżniającego się od innych ciemną karnacją skóry. – Nie mów tak. Nie znoszę twojej pokory. Twojego uniżania się. Jesteś największym prorokiem Izraela. Nawet On, ten Nazarejczyk, musiał to uznać.
 – Ty jesteś dość mądry – odezwał się drugi, siedzący po lewej stronie Jana – nie potrzebujesz niczyich nauk. Również Jego nauk.
 Mówiącym był szczupły mężczyzna o szpakowatych włosach. Widział ich po raz pierwszy. Musieli być nowymi uczniami w zespole Janowym.
 – Mówisz, że jestem dość mądry. Mój Boże. Musiałbym ci opowiedzieć, ile czasu wspólnie przegadaliśmy w Nazarecie. A właściwie ja przegadałem, bo On siedział i milczał. Stał, szedł, pracował przy swoim warsztacie, na budowie i milczał. Bywało, że coś powiedział. Choć nie. Czasem się zapalał i mówił. I wtedy prawie że dech zapierałem, by nic nie uronić, by wszystko zachować w sobie, by Jego słowa zapadły we mnie jak zapada ziarno w rolę. To, co do was mówiłem, to owoc z tego ziarna.
 Słuchając Jana, myślał sobie, że przyszedł do Jana na umówione spotkanie, a zamiast rozmowy jest świadkiem jego przemówienia do uczniów. Do uczniów? „A może i do mnie”. A więc to miałby być jego testament wierności, dotrzymania słowa. Ale po co? Przecież sprawdził się wtedy, gdy go otaczały mnogie rzesze, gdy mógł sobie przypisać każdą godność i nikt by jej nie zakwestionował. Po co się z Nim umawiał na tę godzinę? Czyżby świadomie chciał pokazać, że oddał Mu wszystko: cały skarb najdroższy, jaki może mieć człowiek: wiernych przyjaciół. A może nie mógł się od swoich rozmówców oderwać? Czy też chce Mu udowodnić, że już czas, aby się udać do Heroda, bo jest już wolny, to znaczy w tym wypadku: samotny, opuszczony przez swoich zwolenników. Przelatywały przez Jego głowę rozmaite interpretacje.
 – Zostaw – przerwał pierwszy rozmówca – nie opowiadaj mi tych dyrdymałów o Jezusie. Nie chcę tego słuchać. Liczy się stan obecny. A na dzisiaj jest tak, że ty odwaliłeś gigantyczną robotę. Mówię o twojej pracy prorockiej, o tych setkach kazań, które wygłosiłeś, o ludziach, którzy cię bez przerwy otaczali, którym poświęcałeś każdą chwilę dnia i nocy. Pozyskałeś ich dla Boga. I nagle wszystko oddajesz Temu – jak Go nazywasz – Mistrzowi z Nazaretu. Po co? Tyś nad nimi pracował. Oni są z tobą związani, boś im siebie dawał. Tamten nie ma prawa do twoich ludzi.
 Nie był w stanie dłużej przysłuchiwać się tej rozmowie. Zbyt mocno zbulwersowało Go to, co słyszał. Wciąż niezauważony przez nikogo wstał. Odwrócił się i zaczął odchodzić w głąb lasu. Jeszcze przez chwilę towarzyszyły Mu głosy rozmawiających, aż zlały się z graniem świerszczy. Szedł przez pusty, rzadki las, przetykany plamami światła księżycowego. Wciąż nie mógł się uspokoić. Ten najwyższy dotąd autorytet, niepodlegający żadnym ocenom, teraz tłumaczy się przed jakimiś zupełnie jeszcze zielonymi uczniami, którzy się do niego odnoszą jak do młokosa. Bolała Go każda usłyszana drwina, lekceważenie. „A on to znosi, jakby mu się to należało. Jakby pochodziły od najwyższego trybunału. Nie zasłużył na to! Nikt nie ma prawa podważać jego decyzji”. Zdecydował się wrócić i przerwać tę rozmowę. Zawrócił ku światłu ogniska. Jeszcze gdy był w znacznej odległości, doszedł do Niego dialog, jaki trwał nieprzerwanie:
 – Nie oświadczaj nam, że to już czas przeszły, proszę – prawie krzyczał ktoś ze siedzących. – Nie stwierdzaj „przemawiałem”. Jeszcze będziesz nauczał bardzo długo.
 – Was już nie. Teraz pójdę na dwór Heroda – odpowiadał Jan.
 – Zabije cię! Zresztą nie będzie cię chciał słuchać.
 – Spróbuję. Ale jeżeli potrafiłem przekonać do Jezusa takie rzesze, to może i Herod w Niego uwierzy.
 – Powiedzieć ci, jak ja to rozumiem? – odezwał się czarny chłopiec, który najostrzej Jana atakował.
 – Powiedz śmiało, słucham – odparł spokojnie Jan.
 – Tylko żebyś się nie obraził.
 – Jesteś przecież moim przyjacielem.
 – Wiesz, jak rozumiem twoją wyprawę do Heroda?
 – Słucham.
 – On cię tam wysyła, żeby się ciebie pozbyć. Bo wie, że Herod cię zabije.
 Poczuł się, jakby Go ktoś w twarz uderzył. Nie spodziewał się takiego oświadczenia. Przy ognisku zapadła cisza. Czekał na reakcję Jana. Ten pochylił głowę i zaczął po chwili mówić:
 – Mylisz się. On nie tylko nie polecił mi, abym udał się do Heroda, ale nigdy, naprawdę nigdy, nie sugerował mi tego w jakikolwiek sposób. To jest wyłącznie mój pomysł i moja decyzja. Owszem. On mnie od tego odwodził, gdy Mu to zakomunikowałem – Jan przerwał, jakby skończył. Ale nie, po chwili znowu zaczął mówić: – Ty Jego nie znasz. W Nim nie ma zdrady. On jest po prostu wierny. To inni odchodzą od Niego. On nie odchodzi od nikogo. W żadnym aspekcie.
 – Ty chyba nie znasz jeszcze Jego prawdziwego oblicza – zaczął mówić do Jana z wolna, ale agresywnie, czarny chłopiec – a wyobraź sobie, że ja gotów jestem ci je opisać.
 – Tak, proszę – odpowiedział Jan.
 – Zrobię to z pomocą jednego słowa. Ciekaw jesteś, jak ono brzmi?
 – I to bardzo.
 – Król! Król Izraela – jak wolisz. Zrozumiałeś?
 – Tak. Tak, zrozumiałem – Jan najwyraźniej dostosował się do tej konwencji, którą narzucił jego uczeń.
 – To jest Jego jedyny cel. Zająć tron królewski.
 – Antypasa? O tym tronie myślisz?
 – Na początek. Ale tylko na początek. Bo to jest człowiek o wygórowanych ambicjach. On chce być królem całego Izraela. Ja Go dobrze obserwuję i wsłuchuję się pilnie w to, co On głosi.
 – No i co usłyszałeś? – zapytał Jan.
 – Bardzo dużo. Między innymi to, że chce być, po pierwsze, królem wszystkich Izraelitów, a więc być władcą tych ziem, nad którymi miał władzę Herod Wielki: Judei, Perei, Samarii, Galilei, Trachonu z krajami przyległymi. Ale po drugie, nad Izraelitami żyjącymi poza granicami tego królestwa, które wymieniłem – rozsianymi po całym świecie.
 – Teraz będzie jeszcze po trzecie…
 – A jakże, po trzecie: to jest człowiek szalony. On chce zapanować nad całym światem, nad całą ludzkością.
 – Uważasz Go za wariata?
 – Gorzej. To fanatyk. Ale niebezpieczny fanatyk. Chce uzyskać swoje cele, posługując się nową religią, którą wymyślił. Z jej pomocą podporządkuje sobie wszystkich ludzi. Przynajmniej ma ochotę to zrobić.
 Rozmawiałeś z Nim?
 Posłyszał za sobą dalekie kroki kogoś, kto podobnie jak On szedł do Jana. Odwrócił się. Już za chwilę zobaczył wśród drzew idącą postać. „Piotr?” Tak, to był Piotr. Wyciągnął w górę rękę, żeby mu dać znać. Piotr zauważył Go, przyśpieszył. Usiadł obok. Zaczął mówić zadyszanym szeptem:
 – A, jesteś. To już wszystko w porządku. Niepokoiłem się o Ciebie.
 – Umówiłem się z Janem, ale on prowadzi ze swoimi uczniami ważną rozmowę, której szkoda mi przerywać – odpowiadał również szeptem.
 – To poczekamy, aż skończą.
 Znowu mówił czarny chłopiec:
 – Nie potrzebuję z Nim rozmawiać. Wystarczy, że patrzę na to, co On robi.
 – O czym mówisz?
 – Czyżby ci miłość do Niego całkiem rozum odebrała? Przecież ten Galilejczyk systematycznie buduje gabinet cieni.
 – Jaki gabinet cieni?
 – Nie przypuszczałem, że nie znasz tak podstawowych pojęć. Twój Galilejczyk przygotowuje nowy rząd – przyznać muszę, robi to jak najlepszy fachowiec – aby w momencie, gdy przejmie panowanie nad krajem, obsadzić wszystkie podstawowe stanowiska: zastąpić tych, których w chwili przewrotu wymorduje, uwięzi czy przepędzi. No, nie patrz tak na mnie jak wół na malowane wrota albo jak anioł na szatana.
 – Nie mogę zrozumieć, o co ci chodzi.
 – A czymże jest tych Jego dwunastu ludzi! – teraz już wrzeszczał. – Czy ci diabeł oczy zasypał piaskiem?! To nawet nie gwardia przyboczna, to nie pretorianie, jak chcą niektórzy, ale coś więcej! – teraz już się pienił ze złości.
 Drgnął, gdy usłyszał tę kolejną obelgę, i chciał zareagować. Poczuł uścisk dłoni Piotra na swoim ramieniu i posłyszał szept:
 – Pozwól chłopcu się wygadać.
 – …To dwunastu książąt!
 – Jakich dwunastu książąt? – Jan usiłował pohamować rozzłoszczonego ucznia.
 – To dwunastu zbirów, którzy chwycą za mordę dwanaście rodów Izraela! – wrzeszczał. – Jeszcze ich nie ogłosił. Jeszcze się waha pomiędzy choćby Bartłomiejem a Maciejem, Filipem a już nie wiem tam kim. Jeszcze się namyśla co do szczegółów, ale koncepcję to On już ma. I bardzo dobrze. Wolno Mu. Ale dlaczego ty za Niego chcesz iść na śmierć?!
 – Co ty mówisz, co ty mówisz?
 – A czym jest tych następnych siedemdziesięciu dwóch – jak się śmieją z nich, nazywając ich sanhedrynem?! – chłopiec odgiął się do tyłu, jakby bał się, że siłą swego głosu zdmuchnie Jana, i krzyczał dalej: – Tu nie ma nic do śmiechu! To nie są żarty! Żarty się dawno skończyły! A właściwie nigdy ich nie było! To nie jest „niby sanhedryn”, to jest prawdziwy Sanhedryn, który zastąpi obecny! Tak, obecny, bo ten zostanie wymordowany albo, jeśliś taki łaskaw, powieszony na krzyżach!
 – Jezus głosi miłość nieprzyjaciół.
 – Spokojna głowa, ty wiesz, co to jest zamach stanu? – zachichotał nerwowo. – Nie wiesz? No to się dowiedz, że nikt dobrowolnie nie oddaje władzy. I tak się zawsze dzieje, że ktoś musi zginąć: albo ten kto sięga po władzę, albo ten kto broni swojego stołka. A że On głosi miłość nieprzyjaciół? Niech On sobie głosi. Ale zważ, że to On głosi, a nie oni. On bierze odpowiedzialność za siebie i wolno Mu. A gdy Jego chłopcy poderżną parę czy paręset gardeł – zależnie od temperamentu, to się potem nazwie wypadkiem przy pracy albo błędem w sztuce. Zresztą zwycięzcy nie są rozliczani. Zgoda? I ochotników ma dość. Chłopcy szybko się zorientowali, o co gra idzie, i pchają się drzwiami i oknami, także rodzinka. Czują duże posady, nawet nie pieniądze, bo o to łatwo zwyczajnym bandytom, ale ci mają przeważnie krótki życiorys. Chłopcy czują posady gwarantujące mocną pozycję w społeczeństwie.
 Pomyślał sobie: „Toś trafił bezbłędnie. Tak. Moim chłopcom marzy się kariera”. Próbował znaleźć z tego jakieś wyjście. Ale nie przychodziło Mu nic do głowy. Wreszcie doszedł do wniosku: „Trzeba wykorzystać najbliższą z możliwych sposobności i włączyć ich w samodzielną robotę prawdziwie apostolską – zaczął natychmiast planować – nie ma innego lekarstwa. Niech spróbują mówić do ludzi, co myślą. To ich zmusi, aby identyfikować się z tym, czego będą nauczać, albo się wykruszą. Niech się przekonają, do jakiej roboty są wezwani: nie do rządzenia, a do głoszenia prawdy Bożej”.
 Zamyślony, wyłączył się z biegnącej obok Niego rozmowy. Dopiero obudził Go okrzyk ciemnego chłopca:
 – A on znowu to samo! Czyś ty zgłupiał całkiem? Na to On na pewno nie pójdzie.
 Znowu drgnął. Coraz bardziej denerwował Go ten chłopiec. Nie mógł już wytrzymać jego odezwań się, którymi zwracał się do Jana. Niezależnie czy Jan miał rację, czy nie, należał mu się szacunek. Istniały jeszcze inne powody: Jan był mistrzem tego chłopca, był prawie dwa razy starszy.
 Ale pierwszy nie wytrzymał Piotr. Wstał, wyminął parę osób dzielących go od ciemnego młodego mężczyzny, a potem powiedział do niego, nachylając się:
 – Chłopcze, nie zwracaj się po chamsku do Jana.
 – Po pierwsze, nie lubię, gdy ktoś do mnie mówi „chłopcze” – warknął ten, patrząc Piotrowi prosto w oczy – a po drugie, będę się tak zwracał, jak mi się podoba.
 Piotr jeszcze panował nad sobą i powiedział w miarę spokojnie:
 – On jest moim przyjacielem i nie pozwolę, by go ktoś obrażał.
 – A co mi zrobisz? Uderzysz mnie? No to spróbuj – podsunął się w stronę Piotra, nadstawiając prowokacyjnie twarz.
 Przeląkł się, że jeszcze moment a dojdzie do rękoczynu. Krzyknął:
 – Piotrze! Zostaw go!
 Jan rozpoznał Go po głosie i zareagował natychmiast. Wstał i zawołał do wszystkich siedzących:
 – Jezus jest wśród nas! – a potem, kierując się ku Niemu, powiedział: – Prosimy do ogniska – przesunął się nieco, oddając Mu swoje miejsce.
 Przyjął to zaproszenie. Usiadł na wyznaczonym miejscu, sadzając obok siebie i Piotra. Dopiero teraz Jan zaczął mówić:
 – Piotrze – zaczął łagodnie – wybacz, przepraszam za mojego ucznia. Ale żeby nie było nieporozumienia: on jest do mnie przywiązany. I ja go kocham jak najdroższego syna. Od paru dni szaleje. Odkąd doszło do niego, że wybieram się do Antypasa. Jak młody szczeniak, który obgryza sprzęty i rzuca się z zębami na wszystkich. Ale nie gryzie. Dotąd rzucał się na mnie. Teraz na ciebie skoczył. Ale przejdzie mu to, jak tylko wrócę od Heroda.
 – My sobie tutaj gadu, gadu – przerwał Janowi Piotr – a ty nawet nie wiesz, z czym Jezus przyszedł do ciebie.
 – A mianowicie?
 – Mogę mu powiedzieć, Jezu?
 – Proszę.
 – Jezus chce ci przekazać całą robotę głoszenia królestwa Bożego i wszystkich uczniów.
 – Co ty? – Jan wyjąkał.
 – Tak. Bo liczy się z tym, że lada chwila może zostać zabity, podczas gdy ty, jak dotąd, pracujesz niezagrożony.
 – Dlaczego o tym od razu nie mówiłeś? – uniósł się czarny chłopiec.
 – Przecież nikogo nie dopuszczałeś do głosu. Teraz, jak ty skończyłeś, mogę się włączyć – oświadczył Piotr. – To nie znaczy, że Jezus przestaje nauczać, ale chce przygotować Jana do tego, by zastąpił Go w chwili śmierci.
 – Czyli Jan nie idzie do Antypasa? – wtrącił czarny chłopiec.
 – Oczywiście że nie. Jeżeli, to pójdzie do niego Jezus, a nie Jan.
 – To w porządku, tyle chciałem wiedzieć – oświadczył czarny i zamilkł.
 Jan nieoczekiwanie wstał. Trzymał w lewej dłoni laskę. Wpółnagi. Z przepaską na biodrach, ze swoją peleryną z sierści wielbłądziej, przerzuconą przez ramię jak do drogi. Prawie go nie poznawał. Zniknął spokojny, pogodny człowiek zezwalający na to, aby mu urągał jego uczeń. Stał groźny, natchniony, nieugięty i bezwzględny i w przeciągającej się ciszy zaczął mówić:
 – Ty jesteś naczyniem przez Boga wybranym. Ty jesteś napełniony Duchem Świętym, który zstąpił na Ciebie. Ty jesteś wyczekiwaniem narodów. Nadzieją całego świata. Ja zostałem powołany do tego, by Ci przygotować drogę, by Ci pomagać, by Cię strzec, ochraniać. To jest moje powołanie. I dlatego ja pójdę do Heroda Antypasa.
 Skończył. Spokojnie już usiadł. Laskę położył obok siebie. Przygarbił się, zmalał. Znowu stał się jednym z siedzących przy ognisku, niczym szczególnym nie wyróżniającym się.
 Nie myślał, że Jan tak zareaguje. Chociaż teraz, gdy się to stało, musiał przyznać, że gdzieś w głębi duszy podejrzewał taką możliwość. „I co dalej z Ewangelią? Herod nie byłby Herodem, żeby nie wykorzystał sytuacji, która mu się pcha w ręce. Jana uwięzi albo i zabije, jeżeli wyczuje, że będzie się mógł na to poważyć. Potem na mnie kolej, no i śladu nawet nie pozostanie z Ewangelii”. Już po raz któryś zwrócił się z gorącą prośbą do Boga: „Ojcze, gdy zginę, przywróć mnie do życia, aby udowodnić, że to Twoja sprawa”.
 Trwała cisza. Nikt nie odważał się podjąć dyskusji z tym, co zostało powiedziane przez Jana. Nawet czarny chłopiec, dotąd rozgadany, arogancki i pewny siebie, nie odzywał się. Dopiero po dłuższej chwili, gdy niejako przyszli do siebie po tej ostatecznej deklaracji, Piotr zwrócił się do Jana, jak gdyby nic nie zaszło:
 – Wiesz, gdzie jest teraz Herod? Wciąż w twierdzy Macheront?
 – Tak.
 – To niedobre miejsce. Tam źli doradcy, jak słyszę. Przy głosie są wojskowi, dla których miecz jest najlepszym środkiem porozumiewania się z ludnością. Nie lepiej odczekać, aż wróci do Tyberiady?
 – On tam ma pozostać dłuższy czas. Tak nam donieśli nasi ludzie, którzy są przy Herodzie. A uważam, że rzecz jest zbyt pilna, by ją można było odwlekać.
 Właściwie sprawa była zamknięta. Podniósł się – podniósł się i Jan. Nie było nic więcej do dodania.
 – Pójdę już. Dziękuję ci za twoje posłowanie, którego chcesz się podjąć.
 Już chciał skończyć, ale w ostatniej chwili powtórzył swoje zdanie:
 – Choć uważam, że jeżeli chcą mnie zabić, to i tak zabiją, wcześniej czy później, i dlatego wolałbym, żebyś ty nie ryzykował, żebyś żył i prowadził moje dzieło.
 Jan tylko bezradnie się uśmiechnął, jakby chciał Mu powiedzieć: „Jeżeli potrafię Ci choć na krótko przedłużyć życie, to i tak to wszystko ma sens”. Objął go więc, ucałował i odszedł z Piotrem w ciemność.

 Nie spodziewał się, że tak szybko przyjdzie odpowiedź od Jana. Zdawało Mu się, że dopiero wczoraj z nim rozmawiał. Ale tempo życia było tak intensywne, że dzień mijał za dniem jak strzał z bicza. Zwłaszcza gdy zwaliła się na Niego lawina ludzi wracających z Jerozolimy po Świętach Paschy do Galilei. Liczył się z tym, że to będzie lawina, ale nie przypuszczał, że aż taka. Wciąż przekonywał się, że na ludziach zrobiło ogromne wrażenie wypędzenie kupców ze świątyni. A właściwie odzyskanie Dziedzińca Pogan na rzecz pielgrzymów, przywrócenie temu miejscu religijnego charakteru. Właśnie ten fakt przekonywał do Niego nawet takich, którzy nie pojmowali, o co Mu chodzi w Jego nauczaniu, i nawet nie mieli zamiaru interesować się Jego osobą. A więc była to jakby nowa kategoria Jego słuchaczy, do których należało mówić prawie nowym językiem, ażeby natrafić na ich sposób rozumowania, na ich sfery zainteresowania. Ludzie, ludzie i jeszcze raz ludzie ze swoimi biedami, modlitwy, śpiewy, kazania i rozmowy ciągnące się do późna w noc.
 Przy okazji stwierdził, że Jego chłopcy sprawdzają się bezbłędnie. Nie tylko Jego Dwunastka – którą tak nazywał tylko w swoich myślach, a nigdy dotąd oficjalnie – ale i „sanhedryn”. Była to plejada jeszcze płynna: od takich, którzy z Nim byli od bardzo dawna, nawet od początku, do takich, którzy przyszli dopiero co; od takich, którzy Go nie opuszczali, do takich, którzy znikali na krótsze czy dłuższe okresy albo na zawsze. Bez nich wszystkich naprawdę nie poradziłby sobie. Pomocą w pracy byli ogromną. Zresztą istniała wśród nich niejaka gradacja. Najbardziej szanowani byli ci, którzy chodzili z Nim od samego początku, a więc tacy jak Maciej, ale oczywiście największą rolę odgrywała inteligencja, gorliwość, angażowanie się w pracę – tu wysuwał się na czoło Kleofas. Nieprzypadkowo Kleofasa nazywali jego koledzy „Annaszem”, a Macieja – „Kajfaszem”. Zupełnie niespodziewanie dołączył do „sanhedrynu” Józef – Jego kuzyn. Dosłownie „z marszu”: wracając z Jerozolimy. Pojawił się któregoś dnia, mówiąc po prostu:
 – Przyjmiesz mnie na Twojego ucznia? Chciałbym posłuchać, czego Ty uczysz. Wybacz mi poprzednie zachowanie – dodał.
 – Oczywiście, że cię przyjmuję – objął go ramionami i uściskał – i cieszę się bardzo. Zostań tak długo, jak ci się spodoba. A co z resztą twoich braci?
 – Na nich nie licz. Oni są nieprzemakalni.
 Piotr nie był zachwycony tym nabytkiem. Po paru dniach zwierzył Mu się:
 – Nie podoba mi się ten Twój kuzyn. Może się mylę, ale on albo na przeszpiegi, albo na robotę rozbijacką został do Ciebie przysłany.
 – Nawet gdyby – uspokajał go – to z czasem się przekona.
 Jego „Gwardia Przyboczna” miała niejakie pretensje, że oprócz nich stworzył „sanhedryn”. Woleli być jedynymi uczniami. Zarysował się antagonizm pomiędzy tymi dwiema grupami, na co dzień niedostrzegalny, coraz wybuchał, dawał o sobie znać jakimiś zatargami nawet o drobiazgi. Ale tym się nie przejmował. „Niech się docierają. Niech nie uważają, że są jedyni. Niech się nauczą wzajemnie siebie szanować” – myślał sobie, obserwując te incydenty.

 Aż któregoś kolejnego wieczoru, gdy skończył kazanie, zobaczył dwóch uczniów Janowych, tych samych, których spotkał w tamtą pamiętną noc. Nie musieli Mu nic mówić. Gdy ich tylko zobaczył w świetle dalekiego ogniska, mógł z ich oczu wszystko wyczytać.
 – Jan jest w więzieniu. Polecił nam przekazać Ci tę wiadomość – oświadczył krótko czarny.
 – Odejdźmy od obozu, żebyśmy spokojnie mogli porozmawiać.
 Właściwie niczego więcej nie potrzebował dowiadywać się, ale nie chciał ich od razu odprawić. Wolał im pozwolić, by powiedzieli wszystko, z czym przyszli, choć wbrew temu, czego oczekiwał, niewiele wiedzieli.
 – Żołnierze nie pozwolili nam wejść z Janem do Heroda – oświadczyli krótko.
 – Mówcie, jak to było od początku.
 Niesporo zabierali się do opowiadania.
 – Kazali nam czekać – zaczęli z ociąganiem.
 Teraz dopiero odkrył powód ich niechęci do opisywania tego zdarzenia. Po prostu wstyd im było i przykro, że ich mistrz był narażony na upokorzenie, i to wobec nich.
 – Długo czekaliście?
 Po chwili milczenia odpowiedzieli:
 – Długo.
 Nie ustępował:
 – Ile? Kilka godzin?
 Milczeli uparcie.
 – Dzień?
 – Dzień i noc, i jeszcze kawałek dnia – wyszarpnęli ze siebie.
 Zamilkł i On. Wciąż szli powolnym krokiem. Już dawno wydostali się z cienia lasku nad Jordanem i szli ugorami w świetle słabo świecącego księżyca.
 – Jak myślicie, chciał go upokorzyć czy też z innych powodów?
 – Trudno powiedzieć. Może chciał wytrzeźwieć. Tam wciąż trwa zabawa i pijaństwo. Wciąż muzyka gra, wciąż odjeżdżają i przyjeżdżają goście z Jerozolimy i nie wiadomo skąd.
 – A może chciał pokazać swojemu dworowi, że nic go z Janem nie łączy, kto to wie – dodał drugi posłaniec.
 – I co dalej?
 – Koło południa następnego dnia, gdyśmy już mdleli z wyczerpania i głodu, przyszli żołnierze, wyrwali Jana spośród nas i skuli go na oczach wszystkich, a nas przepędzili, bijąc mieczami na płask. Jan zakazał nam bronić się – dodał ze zwieszoną głową, jakby chciał się wytłumaczyć, dlaczego żyją, dlaczego nie zginęli w obronie swojego mistrza.
 – Co chcecie robić dalej?
 – Wracamy pod Macheront i czekamy, kiedy Jana wypuszczą.
 – Nie boicie się, że was pochwycą i zamkną tak jak jego?
 – Tego pragnąłbym najgoręcej – odpowiedział czarny z przejęciem w głosie.
 Zadał jeszcze jedno pytanie:
 – Nie bardzo rozumiem: już po paru, powiedzmy po kilku godzinach czekania było chyba oczywiste, że mniej więcej tak się to skończyć musi. Że Herod nie potraktuje Jana jak człowieka godnego szacunku. Czy tak?
 – Tak.
 – Wobec tego, czy nie lepiej było się wycofać póki czas?
 – Proponowaliśmy mu to po pierwszych paru minutach. Prosiliśmy go cały czas, by odszedł sprzed pałacu. Ostrzegaliśmy, że to się skończy więzieniem, jeżeli nie śmiercią. Ale się uparł.
 – Jak argumentował?
 – Twierdził, że musi się spotkać z Herodem, że jest mu obojętne, w jaki sposób. Że może z nim rozmawiać jako przesłuchiwany z sędzią czy jako więzień. Byle się z nim spotkał. Wciąż powtarzał, że musi go przekonać do Ciebie i Twojej Ewangelii – dopowiedział to z nietajoną goryczą.
 – Co, waszym zdaniem, w tej sytuacji powinienem uczynić?
 – Jan nam przykazał, żeby, gdy zostanie uwięziony, przyjść natychmiast do Ciebie i powiedzieć Ci to, cośmy widzieli, a Ty zrozumiesz jego posłanie. Brzmi ono: Jesteś w największym niebezpieczeństwie, grozi Ci uwięzienie, a może nawet śmierć.
 – Owszem, zrozumiałem to posłanie Janowe. Zapytuję was tylko, co wy radzicie?
 – To już Twoja rzecz. Jeżeli nie masz nic więcej do nas, to wracamy – zakończył niespodziewanie.
 – Wracajcie i przyjdźcie jak najprędzej z Janem. Przynajmniej z dobrą wiadomością od niego.
 Odwrócili się na pięcie bez słowa i ruszyli w drogę. Jeszcze chwilę stał i odprowadzał ich wzrokiem, dopóki nie zniknęli w ciemnościach.