Biblioteka


W drodze za apostołami (1)



 

W drodze za apostołami (1)

   Zdecydował, że pójdą wzdłuż Jordanu, wiejskimi dróżkami, omijając miasta, i to najpierw nie w stronę Galilei, ale wprost przeciwnie: w stronę Judei.
 – I bardzo słusznie – ocenił tę decyzję Tadek. – Jeżeli ktoś z Twoich wrogów będzie Cię chciał znaleźć, to z pewnością szuka Cię w Galilei. A te boczne dróżki są rozsądne ze względu na żołnierzy, którzy najchętniej wykorzystują bite drogi, mając na sobie wiele kilogramów zbroi i broni.
 Szedł, nie śpiesząc się, po raz pierwszy bez swojej Dwunastki. A więc już nie było obok Niego Kuby usiłującego naśladować Go ani Piotra – gotowego na każde skinienie, uprzedzającego nawet Jego myśli – i Andrzeja. Nie było rozgadanego Janka, paplającego trzy po trzy, ale coraz zaskakującego trafnością spostrzeżeń, świetnymi skojarzeniami, ze strofującym go wciąż bratem, Jakubem. Nie było filozofującego Tomasza. Nie było cichego Mateusza, nieśmiałego Filipa, Judasza o którym wciąż niewiele było wiadomo, buńczucznego Szymka, Bartłomieja. Brakowało Mu każdego z nich. Odruchowo szukał ich obok siebie. Teraz natrafiał na oddanego, cichego Tadka.
 Najchętniej przeskoczyłby jak najprędzej gościnny Dekapol i pozostałby czas jakiś w Iturei i Trachonie, i w Betsaidzie czekałby na swoich chłopców. Ale tak jak wzajemnie ustalili: miał iść po ich śladach.
 Nie nudzili się w drodze. Modlili się, recytowali psalmy i śpiewali, czasem milczeli. Dyskutowali na wszelkie możliwe tematy. Przy tej okazji doznawał miłego zaskoczenia. Nie ze strony Joanny, bo ją zdążył już poznać, ale ze strony Tadeusza, swojego dalekiego krewnego. W gronie Dwunastki był prawie zupełnie niewidoczny. Teraz, wciągnięty – chcąc nie chcąc – przez Joannę do wypowiadania się, zadziwił Go nie tylko tym, że umie poprawnie budować zdania, konstruować ciągi logiczne, ale że ma wyważone poglądy, trafne opinie, że dysponuje dużym zasobem informacji z rozmaitych dziedzin życia, a nawet potrafi błyszczeć dowcipem.

 W któryś kolejny dzień powiedział Tadeusz, zatrzymując się na moment i nadsłuchując:
 – Słyszycie? Idą.
 Faktycznie. Dał się słyszeć daleki śpiew, który falami to pojawiał się, to zanikał.
 – Psalm 121 – Tadek mruknął i zaczął nucić:

          Ucieszyła mnie wieść pożądana:
          pójdziemy do domu Pana.
         Jerozolimo, w twym świętym progu
         dajmy cześć Bogu.

 – Jak to czas nam przeleciał,  jakby biczem strzelił – dodał Tadek. – Przynajmniej w moim wypadku. Co dopiero była Pascha, a to już zbliżają się święta Pięćdziesiątnicy.
 – W naszych okolicach ludzie chętnie mówią: święto Tygodni albo Siedmiu Tygodni – zaznaczyła różnicę Joanna.
 – Jak się zwał, tak się zwał. Na jedno wychodzi. Pięćdziesiąt dni to tyle co siedem tygodni. Mnie tylko o to chodzi, że mi czas szybko leci.
 – Idą w naszą stronę.
 Coraz wyraźniej można było wysłyszeć poszczególne fragmenty kolejnej zwrotki:

          Jerozolima, dom nasz, dom Boży.
          Budowa jego co dzień się mnoży;
          kędy ma słynąć słodka swoboda
          i braci zgoda.

 Tadeusz westchnął i powiedział z żalem:
 – Jakby to człowiek chętnie poszedł z nimi do miasta świętego.
 – Tylko prawdopodobnie już byś z niego nie wyszedł – ostudziła go Joanna.
 – Jak chcemy się im przyglądać, to trzeba będzie gdzieś tu w krzakach przeczekać. Nie powinni Cię, Jezu, ludzie zobaczyć. Niech myślą, że Ty przyjdziesz na Święta do Jerozolimy.
 Przycupnęli w gęstwinie przydrożnej. Śpiew psalmu brzmiał już wyraźnie:

          Tam w ziemi świętej codziennie siędą
          pocześnii starce, sądzić lud będą.
         Tam się Dawida domem zaszczyca
          trwała stolica.

 – Mają dobrego fletnistę – stwierdziła Joanna.
 Zasłuchany w tekst psalmu, jakby teraz dopiero dosłyszał przenikliwy głos fletu.
 Zza zakrętu wychynęła czołówka pielgrzymki – najpierw fletnista, za nim zwierzę przeznaczone na ofiarę: potężny wół przybrany wspaniale. Jego rogi powleczone złotem błyszczały w słońcu, na szyi zielenił się ogromny wieniec z gałązek oliwnych. Zostali jakby zagarnięci potężnym śpiewem:

          Proście o pokój Jerozolimy
          i o obfitość Boga prosimy.
         Moc Pańska pokój stanowić będzie,
         dostatek wszędzie.

 Przyglądał się idącym, ale nie rozpoznawał ludzi. Nikogo znajomego.
 – Jakaś bogata miejscowość – usłyszał komentarz Tadka.
 On też najwidoczniej nie rozpoznawał ludzi. Bogactwo można było stwierdzić po ilości osłów obładowanych workami. Mało kto dźwigał ciężary na plecach.
 – Wygodnie mają – wyraziła swoje uznanie Joanna.
 Chyba też zwróciła uwagę na osły. Pielgrzymka szła i szła, końca nie było. Przeważnie mężczyźni, ale i kobiety, i ludzie podeszli wiekiem. Byli i tacy, którzy jechali na osłach.
 – Popatrz, czy to nie Józek? – Tadek prawie że wykrzyknął.
 – Gdzie, który? – Joanna się ożywiła.
 – Ten idący nie z kraja, ale w głębi szeregu. No, ten z długimi włosami – Tadek gorączkował się.
 – Nie widzę, ten kurz przeszkadza – niecierpliwiła się Joanna.
 – Na pewno Józef, poznaję go. No, kto by się spodziewał.
 – Co chcesz. Jest tak, jak Jezus radził. Jest wszystko w porządku. Oby wszyscy potrafili się tak znaleźć.
 Wreszcie minęli ich ostatni maruderzy. Pielgrzymka ginęła w tumanie kurzu wlokącym się za nią, a wciąż jeszcze słychać było pieśń:

          Dla braci naszych i dla bliźniego
          prośmy o pokój, a dla świętego
          Domu Pańskiego w każdej godzinie
          niech dobro płynie.

 W przeddzień święta, już późnym popołudniem, dobrnęli do nieznanej im miejscowości. Miasteczko przedstawiało widok jak po potopie. Domy często z pozamykanymi na głucho drzwiami i okiennicami, jakieś wałęsające się bezdomne psy, tu i tam baraszkujące małe dzieci i trochę starych ludzi, którzy – jak to było widać – najchętniej siedzieli przed domami, w cieniu dachów, wypatrując wciąż nowego. Zaszli do gospody. Z trudem natrafili na starca, jak się okazało, dziadka właściciela. Mamlał bezzębnymi ustami:
 – Poszli, poszli, wszyscy poszli do Jerozolimy na Święta Tygodni. Nie ma nikogo.
 – A będzie można coś u was zjeść? – zapytała cierpliwie Joanna.
 Musiała powtórzyć, bo starzec był nieco przygłuchy.
 – A zostawili, zostawili potrawy świąteczne. Jest ser. Jest mleko – zastanowił się, jakby sobie musiał przypomnieć. – Zostawili dla nas serowiec. Przysmak tego święta – objaśniał ich, jakby byli przybyszami nie z tego świata. – Dooobry serowiec. Niewiele, niewiele – dodał pośpiesznie. – Ale drogi, bardzo drogi, bo z dobrymi bakaliami, tak, z bakaliami. To się możemy z wami podzielić. Za odpowiednią opłatą – nie omieszkał zaznaczyć. – Na cieście jęczmiennym oczywiście, jęczmiennym, tegorocznym jęczmiennym. Bo to jęczmienne święto. A obrodził latoś, obrodził!
 Ale wbrew temu, czego się można było spodziewać po tym niezbyt zachęcającym wstępie starego człowieka, sprawa nie skończyła się na gadaniu. Zaraz znalazło się na stole wszystko, co potrzeba do kolacji świątecznej. Oczywiście nie było mięsa, które według faryzeuszy nie godzi się z serem, a zwłaszcza z mlekiem, ale produktów nabiałowych było coraz więcej, bo starzec kulejąc, drepcząc, coraz coś nowego znosił na stół, a przy tym gadał bez przerwy. W którymś momencie, gdy mówił na temat tych, co udali się na pielgrzymkę, i tych co zostali, swoim mamlającym głosem powiedział:
 – Ale niektórzy się namyślali, czy iść, bo mamy w mieście gościa, jakiego dawno nie było.
 Zauważył, że nie tylko Joanna, ale i Tadeusz natychmiast nadstawili uszy.
 – A o jakim gościu mówicie?
 – A właśnie, o jakim gościu. O posłańcu Tego, którego on zapowiada: o posłańcu Jezusa z Nazaretu.
 – O! – Joanna zdołała jedynie to wykrztusić, zadławiła się mlekiem i zaczęła kasłać.
 – A jak ten człowiek się nazywa?
 – Jak się nazywa, to i ja jestem ciekawy. Nie powiedział. Kazał do siebie mówić: Kuba.
 – O! – wykrzyknęła Joanna po raz drugi.
 – Nawet nie: Jakub, chociaż tak by się należało, nieprawda? Ale Kuba.
 – I mieszka tutaj, w gospodzie?
 – A gdzieżby mu ludzie dali! Rozerwaliby go na strzępy. Każdy by go chciał u siebie gościć. A on nie. Nawet się zmawiali, że po kolei, w jeden dzień będzie gościł u pierwszego, drugą noc spędzi u drugiego i tak dalej, aby wszyscy byli zadowoleni. Ale się nie zgodził. Powiedział, że takie ma polecenie i nie wolno mu inaczej. Tam gdzie wszedł, gdzie powiedział: „Pokój temu domowi”, tam został i się nie przenosi.
 – I co robi w domu?
 – Ano śpi i przychodzi na posiłki, a tak – urzęduje w synagodze. Nasz rabbi to bardzo dobry rabbi, oddał mu do dyspozycji dom Boży, sam poszedł z pielgrzymami do Jerozolimy, i Kuba modli się z nami, śpiewa z nami, no i co ważne: uczy.
 – Będziemy go mogli jutro na nabożeństwie spotkać?
 – Nawet jeszcze dzisiaj. Jak tylko zajdzie słońce, zaczynają się święta i on je przywita nabożeństwem.
 Jeszcze mieli czas, żeby spokojnie zjeść kolację zakończoną świetnym serowcem. Jeszcze był czas, żeby gospodarz wskazał im, gdzie będą mogli przenocować. A potem już szli do synagogi. Nie chcieli się pokazywać Kubie na oczy, wobec tego przyszli pod synagogę, gdy słońce już zachodziło. Zobaczyli ją ubraną i ozdobioną jak najdroższą świętość – całą w girlandach i festonach.
 Podeszli bliżej. W sadzawce obok, w bieżącej zimnej wodzie, płynącej z ukrytego źródła, umyli ręce, twarze, nogi.
 – Co jak co, wodę mają znakomitą – pochwalił Tadek. – Zobaczymy, jak będzie dalej. Na razie podoba mi się tutaj. Dobrze trafiliśmy.
 Przyglądali się, stojąc na uboczu, jak grupkami i pojedynczo wciąż schodzili się ludzie. Tak jak można było przypuszczać, byli to prawie wyłącznie ludzie starzy oraz matki z malutkimi dziećmi.
 – No, nie ma się co dziwić, kto żyw i jeszcze go nogi noszą, powędrował na święta do Jerozolimy – skomentował Tadek.
 Obszerny budynek zmieścił wszystkich przybyszów bez trudności. Zajrzał do wnętrza. Miejsca było a było. Ale ludzi też sporo. Nie spodziewał się nawet, że tylu się zbierze. Zachodzące słońce żółciło błękit nieba. Jeszcze było jasno, a wewnątrz już zapalano pochodnie. I słusznie. Zmrok zapadł nagle, prawie natychmiast ze zniknięciem słońca za horyzontem. Pojawił się służący synagogi, przybrany w uroczystą szatę. Zajął miejsce na skraju schodów wiodących do drzwi wejściowych, przytknął do ust wyczyszczoną „na glanc” trąbkę i obwieścił początek święta melodią tak długą, jak piskliwą. Z wnętrza synagogi dobiegł śpiew Psalmu 67, przeznaczonego na to święto:

          Niech Bóg się zmiłuje nad nami, niech nam błogosławi;
          niech zajaśnieje dla nas Jego oblicze!
          Aby na ziemi znano Jego drogę, Jego zbawienie
          pośród wszystkich ludów.

 – Ciekaw jestem, czy nabożeństwo będzie prowadził Kuba, czy hazzan – Tadek niecierpliwił się.
 Ciemność już zapanowała, tylko księżyc i gwiazdy rozjaśniały mroki. No i pochodnie wewnątrz budynku, rzucające blask przez drzwi i okna na plac synagogalny. Wszyscy śpiewali ostatnią zwrotkę tego krótkiego psalmu:

          Ziemia wydała swój owoc:
          Bóg nasz, Bóg nam pobłogosławił.
          Niech nam Bóg błogosławi
          i niech się Go boją
          wszystkie krańce ziemi.

 Zaczynało się nabożeństwo. Tak, Kuba odmawiał pierwszą modlitwę – poznał po głosie:
 – „Słuchaj, Izraelu! Pan jest naszym Bogiem, Panem jedynym – słyszał wyraźnie dźwięczny, prawie radosny głos Kuby – Będziesz miłował Pana, Boga twojego z całego swego serca, z całej duszy swojej, ze wszystkich swych sił”.
 Tekst zaczęty przez Kubę podjęli zgromadzeni ludzie. Odmawiali powoli, wyraźnie, głośno, jakby podkreślając tym samym nadzwyczajność tej modlitwy codziennej, która otwierała Święto Tygodnia.
 – „Niech pozostaną w twym sercu te słowa, które ja ci dziś nakazuję. Wpoisz je twoim synom, będziesz o nich mówił, przebywając w domu, w czasie podróży, kładąc się spać i wstając ze snu. Przywiążesz je do twojej ręki jako znak. Niech one ci będą ozdobą przed oczami. Wypisz je na odrzwiach swojego domu i na twoich bramach”.
 Trwała recytacja w nadciągającym chłodnym wietrze. Po jej zakończeniu zobaczył, jak hazzan odsuwa zasłonę, wyjmuje z szafy święty zwój, zdejmuje z niego bogato wyszywane sukienki i podaje go Kubie. Ten rozwinął zwój, odnalazł perykopę wyznaczoną na to święto i zaczął odczytywać fragment:
 – „Odliczysz sobie siedem tygodni. Gdy zacznie sierp żąć zboże, rozpoczniesz liczyć te siedem tygodni. I będziesz obchodził Święto Tygodni ku czci Pana Boga twego, z ofiarą według wspaniałomyślności twej ręki złożoną stosownie do tego, jak ci pobłogosławi Pan, Bóg twój. Będziesz się cieszył w obliczu Pana, Boga twego w miejscu, które obierze sobie Pan, Bóg twój na mieszkanie dla imienia swego, ty, syn twój i córka, sługa twój i niewolnica, a także lewita, który jest w twoich murach, obcy, sierota i wdowa, którzy żyją u ciebie”.
 Kuba, zamiast zrolować święty zwój i oddać słudze, odnalazł drugie miejsce, jakie sobie wcześniej zaznaczył, i zaczął znowu czytać:
 – „Było to w trzecim miesiącu od wyjścia Izraelitów z Egiptu; w tym dniu przybyli oni na pustynię Synaj. Wyruszyli z Refidnu, a po przybyciu na pustynię Synaj rozbili obóz na pustyni. Izrael obozował tam naprzeciw góry”.
 Przelatywały przez Jego uwagę zdania, pobudzały Jego wyobraźnię, uzmysławiały tamten czas, kiedy to Jego przodkowie wędrowali przez pustynię do ziemi obiecanej im przez Boga. Naród, który wciąż nie dorastał do roli, jaką Bóg mu wyznaczył. Wyprowadzony cudownie z niewoli egipskiej pod przewodnictwem Mojżesza, przeprawiony przez Morze Czerwone, głodujący na pustyni – karmiony manną i przepiórkami, konający z pragnienia – uratowany cudownym źródłem wydobytym ze skały, niszczony plagą jadowitych węży – uratowany wężem miedzianym. Wciąż buntujący się wobec kolejnych doświadczeń, trudności i prób, przepraszający za grzech niedowiarstwa i dziękujący za ratunek. Obdarzany przez Boga w nadmiarze, niewidzący, nieprzyjmujący tego do wiadomości. Mały a arogancki, słaby a pyszny, głupi a wynoszący się ponad wszystkich, odrzucający wielkich proroków, niesłuchający ich przestróg, poleceń i próśb. Naród, który otrzymał od Ojca objawienie jak żaden inny naród, a odrzucał je dla bałwanów i cielców, dla polityki wielkiej i małej, dla mody, dla naśladowania swoich sąsiadów potężnych i nieważnych. Kuba czytał dalej.
 Słuchał tego opowiadania wraz ze wszystkimi po raz któryś w życiu. Znał – jak wszyscy – prawie na pamięć słowo w słowo. Mógłby – jak reszta – recytować je w dzień i w nocy. I zdawało się, że nic ich nie potrafi już zdziwić czy zaskoczyć. A przecież, gdy Kuba zaczął kolejny odcinek, upadli na kolana, podczas gdy Kuba, prawie jak Mojżesz, czytał wzniosłym tonem:
 – „Trzeciego dnia rano rozległy się grzmoty z błyskawicami, a gęsty obłok rozpostarł się nad górą i rozległ się głos potężnej trąby, tak że cały lud przebywający w obozie drżał ze strachu. Pan zstąpił na górę Synaj, na jej szczyt, i wezwał Mojżesza na szczyt góry, a Mojżesz wstąpił. Wtedy mówił Bóg wszystkie te słowa: »Ja jestem Pan, twój Bóg, który cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli«”.
 W synagodze nadal trwała niesamowita atmosfera. Jakby to nie kiedyś na Synaju Bóg zawierał z Izraelem Przymierze, ale jakby to dzisiaj, teraz, po raz pierwszy Bóg zwracał się do tej małej grupy, cząstki narodu i z nimi dochodził do porozumienia, umawiał się na teraz i na zawsze. Na dobre i na złe czasy przyrzekając swoją pomoc i obronę, pod warunkiem, że spełnione zostaną Jego żądania.
 Kuba czytał ostatni odcinek perykopy:
 – „Wtedy cały lud, słysząc grzmoty i błyskawice oraz głos trąby i widząc górę dymiącą, przeląkł się i drżał, i stał z daleka. I mówili do Mojżesza: »Mów ty z nami, a my będziemy cię słuchać. Ale Bóg niech nie przemawia do nas, abyśmy nie pomarli«”.
 Jeszcze jedno czy drugie zdanie i Kuba skończył czytać. Zmęczony chyba tym bardzo długim czytaniem, zwijał Święty Zwój powoli, jakby chciał odpocząć przed kazaniem, które go czekało. Oddawał posługującemu. Wrócił na bimę i zaczął mówić:
 – Może się mnie ktoś spyta, bracia moi, dlaczego ja w Święto Tygodni: siedem tygodni od czasu, gdy pierwszy sierp został zapuszczony w zagon, dlaczego ja czytam – dlaczego przypominam nadanie Dziesięciorga Bożych Przykazań na górze Synaj. Powinno się mówić o zbiorach. Dziękować za nie. Ale święto to mówi o jeszcze innych pięćdziesięciu dniach: kiedy to w siedem tygodni po wyjściu z Egiptu Izrael stanął pod Synajem i tam otrzymał Dziesięcioro Przykazań Bożych i obietnicę szczególnej opieki. I tak dzisiaj, na tym wieczornym nabożeństwie zaczynamy dziękować Bogu za prawdę Dziesięciorga Przykazań. To jest dziękczynienie Bogu za zbawienie nasze. Zbawienie, uratowanie od głodu dzięki dobrym zbiorom i uratowanie od ciemności umysłu dzięki Objawieniu na górze Synaj.
 Tu Kuba zawiesił głos, wytrzymał dłuższą chwilę, a dopiero po niej zaczął znowu mówić, ale w innym już tonie:
 – Tylko cośmy zrobili, bracia moi, z tym największym skarbem, jaki nam został dany? Utopiliśmy go w morzu własnej głupoty. Ale Bóg chciał nas ratować i przysyłał nam wciąż proroków, wśród których Izajasz i Jeremiasz jaśnieją jak gwiazdy. Jakeśmy postępowali wobec proroków, nie potrzebuję wam przypominać, bo mi wstyd, tak jak i wam, za ciemnotę naszych ojców, za krew którą przelali, za prześladowanie tych świętych mężów. Ale Bóg w miłosierdziu swoim nie odrzucił nas. I w tym czasie największego uniżenia, gdy z własnej winy popadliśmy w niewolę rzymską, zesłał nam największego proroka…
 Kuba wstrzymał głos, a w synagodze dała się słyszeć odpowiedź chóralna:
 – Jana zwanego Chrzcicielem.
 – Dobrze powiedzieliście, bracia moi, tak, Jana. Ale temu prorokowi Bóg wyznaczył misję szczególną: miał zwiastować przyjście Mesjasza, na którego czeka nasz naród, jak czeka ryba na wodę w wysychającym stawie, bracia moi. Z Janem postąpiliśmy tak, jak z dawnymi prorokami. Jak wiecie, jest uwięziony. Na szczęście Ten, którego zapowiadał, już jest wśród nas i chodzi po naszej świętej ziemi, i uczy nas prawdy Bożej, a ja jestem Jego uczniem. Wy mnie wciąż pytacie: „A czego On uczy?”
 Widział, że Kuba ma dobry sposób podejścia do swoich słuchaczy, do których już przemawiał z pewnością dziesiątki razy. Teraz na jego retoryczne pytanie odpowiadali mu oni kiwaniem głowami, ale i potakiwaniami, pomrukami wyrażającymi odpowiedź twierdzącą.
 – A co ja wam za każdym razem mówię, no co? Że czego nas uczy? Wia…
 Dokończyli za niego:
 – Wiary.
 – A właśnie, bracia moi, wciąż wiary w Boga, wiary Bogu, zawierzenia Bogu, oddania się Bogu, zaufania Bogu, umiłowania Boga. Ale co to znaczy: wiary. To tak łatwo mówić: wiary w Boga. A to znaczy – dzisiaj chcę wam o tym powiedzieć – wiary w to, że Bóg kocha każdego człowieka. Każdego! Czy może są tacy, o których troszczy się bardziej?
 Znowu padła odpowiedź twierdząca ze strony słuchaczy.
 – Tak, macie rację, są tacy, którzy wymagają większej troski. To ludzie ubodzy, chorzy, kalecy. Faryzeusze uczą was: Dobrze im tak, bo to jest kara Boża za ich grzechy. A Jezus mówi: Bóg się nie mści za grzechy nasze, bo nas kocha. Dlatego też ludziom cierpiącym powinniśmy i my okazywać szczególną troskę. A w ogóle, bracia moi…
 Posłyszał szept Tadka:
 – To już któryś raz, jak Kuba użył tego zwrotu „bracia moi”.
 – Świetny zwrot, znakomity – potwierdziła Joanna – taki Twój, Jezu, ewangeliczny, a jego własny. Jak to człowiek się może uczyć od swoich kolegów.
 – Na święto dzisiejsze wymyśliłem dla was prezent – zapowiadał Kuba z uśmiechem – napisałem do was list.
 Tu przerwał, jakby chciał, by to zdanie lepiej do nich dotarło.
 – Wy może mnie spytacie, po co list? Otóż przyjdzie czas, że odejdę. Niech coś po mnie pozostanie. Jak mówi łacińskie przysłowie: Verba volant, scripta manent – słowa ulatują, pisma pozostają. A więc słuchajcie, co do was napisałem. Rozwinął przygotowany rulon i zaczął czytać:
 – Jaki z tego pożytek, bracia moi, skoro ktoś będzie utrzymywał, że wierzy, a nie będzie spełniał uczynków? Czy sama wiara zdoła go zbawić? Jeśli na przykład brat lub siostra nie mają odzienia lub brak im codziennego chleba, a ktoś z was powie im: „Idźcie w pokoju, ogrzejcie się i najedzcie do syta!” – a nie da im tego, czego koniecznie potrzebują dla ciała – to na co się to przyda? Tak też i wiara, jeśli nie byłaby połączona z uczynkami, martwa jest sama w sobie. Ale może ktoś powiedzieć: Ty masz wiarę, a ja spełniam uczynki. Pokaż mi wiarę swoją bez uczynków, to ja ci pokażę wiarę ze swoich uczynków. Wierzysz, że jest jeden Bóg? Słusznie czynisz – lecz także i złe duchy wierzą i drżą.
 W synagodze panowała cisza niczym niezakłócona. Wszyscy wsłuchiwali się w słowa Kuby z najwyższą uwagą. A on ciągnął dalej czytanie swojego listu:
 – Chcesz zaś pojąć, nierozumny człowieku, że wiara bez uczynków jest bezowocna? Czy Abraham, ojciec nasz, nie z powodu uczynków został usprawiedliwiony, kiedy „złożył syna Izaaka na ołtarzu ofiarnym?” Widzisz, że wiara współdziałała z jego uczynkami i przez uczynki stała się doskonała. I tak wypełniło się Pismo, które mówi: „Uwierzył przeto Abraham Bogu i poczytano mu to za sprawiedliwość” i został nazwany przyjacielem Boga. Widzicie, że człowiek dostępuje usprawiedliwienia na podstawie uczynków, a nie samej tylko wiary. Podobnie też nierządnica Rachab, która przyjęła wysłanników i inną drogą odprawiła ich, czy nie dostąpiła usprawiedliwienia za swoje uczynki? Tak jak ciało bez ducha jest martwe, tak też jest martwa wiara bez uczynków.
 Kuba, kończąc, zlustrował wzrokiem gromadkę zebraną w synagodze i dopiero teraz ich spostrzegł. Na moment zawahał się, co powinien zrobić – czy mówić dalej, czy przerwać. Było to wahanie na tyle znaczące, że ten i ów ze słuchaczy oglądał się do tyłu, szukając powodu niepokoju Kuby. A on przerwał. Zamknął nabożeństwo wspólną modlitwą i zaraz wpadł w ich ramiona.
 – Człowieku, nie wiedziałem, co zrobić – tłumaczył się. – Po pierwsze, nie wiedziałem, czy masz zamiar pozostawać nierozpoznany, czy mam Cię ludziom przedstawić. Ale wreszcie pomyślałem: jeżeli zgodzisz się, żeby przedstawić Cię ludziom, to równie dobrze będzie, gdy to jutro zrobię. Po drugie, jak się tutaj znaleźliście? Opowiadajcie.
 Ale zaraz połapał się, że zachowuje się nierozsądnie i poprawił się:
 – Przepraszam was, nie musimy tu rozmawiać. Chodźmy albo do was do gospody, albo do mnie.
 I tak rozpoczęło się świętowanie Pięćdziesiątnicy u Kuby. Po sensacji, która wybuchła w chwili, gdy Kuba ujawnił, kogo goszczą, w miasteczku zakotłowało. W sam dzień Świąt prawie nie wychodził z synagogi. Na posiłki uroczyste zapraszano Go wraz z Jego towarzystwem to do tego, to do innego domu. Cieszyli się Nim ludzie w miasteczku jak dzieci, oglądali Go jak przybysza nie z tego świata. Dotykali Go, żeby się upewnić, czy nie podlegają jakimś złudom. Prosili Go, by pozostał między nimi aż wrócą ich dzieci, wnuki, synowe, zięciowie. Ale nie został. Wytłumaczył:
 – Czekają na mnie we wsiach i miasteczkach. Ale obiecuję, że przyjdę znowu.
 Wtedy dopiero mógł odejść. Ruszył w drogę wraz z Joanną i Tadkiem, którzy byli zachwyceni tym obiecującym początkiem. Chociaż On sam nie był pewny, czy powtórzy się ten model, który zaprezentował Kuba.
 – Dlaczego jesteś taki sceptyczny? – pytała już w drodze Joanna. – Czy dlatego, że Kuba to Twój kuzyn?
 – Nie, nie to jest najważniejsze. Ale przecież przyjaźniliśmy się od dziecka, a potem byliśmy razem w ostatnich, najważniejszych, dojrzałych już latach.

 Po paru dniach, gdzieś na wysokości Pella, zauważyli sznureczki ludzi dążących w stronę Jordanu.
 – Pójdę pierwszy i zorientuję się, co tam się dzieje – zaproponował Tadek. – Może ci ludzie idą do któregoś z naszych chłopców.
 – Nie wierzę – zaprotestowała Joanna – żeby ludzie w procesji… Zresztą, po co chodzić. Spytam kogoś z tych ludzi.
 Za chwilę była z powrotem z niewyraźną miną, co u Joanny nie było takie częste.
 – Czegoś się dowiedziała? – zagadnął ją Tadek.
 – Powiedzieli mi, że idą do Jana.
 – Do Jana? – ten się zdumiał. – Jakiego Jana? Czemuś nie dowiedziała się dokładniej?
 – Owszem. Odpowiedzieli mi: proroka.
 – Proroka?
 Zapanowała cisza. Zauważył, że Tadek, dotąd pewny tego, o co pytał,  zmieszał się, podobnie jak Joanna.
 – Nie chcesz chyba powiedzieć, że Jan zbiegł z więzienia i naucza.
 – Powtarzam to, co usłyszałam – odpowiedziała wymijająco.
 – Czyżby to był Janek? – usiłował sprowadzić rozmowę na ziemię.
 – Janek? Niemożliwe – Tadek stanowczo zaprzeczył takiemu tłumaczeniu. – Raczej ktoś się podszywa pod Jana.
 – No to idź na miejsce i przekonaj się – doradziła Joanna Tadkowi.
 – Dobrze. Zobaczę na własne oczy i postaram się wrócić jak najprędzej – zadecydował Tadeusz.
 Czekali na powrót Tadka, przyglądając się z daleka ludziom wędrującym w kierunku rzeki, ścieżką ginącą w przybrzeżnych zaroślach. Czekali dość długo. Wreszcie go zobaczyli.
 – Tak, zgadza się. To Janek naucza.
 Joanna nie przestawała dziwić się:
 – Janek? Cóż on może nauczać! Ze skóry wychodzę z ciekawości. Po prostu nie wyobrażam go sobie w tej roli.
 Tadek milczał, idąc obok. Wreszcie Joanna zapytała go wprost:
 – Widziałeś go? Na własne oczy? I co?
 – Poczekaj chwilkę, zaraz się przekonasz. Ja się też zdziwiłem – dorzucił.
 Weszli wąską ścieżką w gęstwinę drzew i krzaków. Był ciekawy, o czym i jak Janek naucza. I On nie bardzo mógł go sobie wyobrazić w tej funkcji. Od początku zdawał sobie z tego sprawę, że jest to obowiązek ponad miarę tego w końcu jeszcze dziecka i tym bardziej był ciekaw, jak sobie też z nim radzi: Jak on potrafi skupić na sobie uwagę, zainteresować słuchaczy, co on im będzie miał do powiedzenia, czy go nie będą traktowali jak dzieciaka, od którego można się jedynie dowiedzieć ciekawostek z życia wspólnego z Nim: Nauczycielem i Cudotwórcą.
 Po dłuższej chwili poprzez rozhowory i śpiewy ptaków usłyszał daleki głos Janka. Jeszcze nie rozumiał, o czym mówi, ale rozpoznał jego głos, choć był jakiś inny niż ten, do którego był przyzwyczajony. Prawie tuż zaraz zobaczył obszerną polanę wypełnioną szczelnie ludźmi i Janka stojącego naprzeciw nich, ale w pozie, w której go nigdy nie widział. Miał wyciągnięte ręce ku niebu, zwrócone tam oczy, przemawiał patetycznym głosem, jak wizjoner. Wśród słuchających go panowała kompletna cisza. Oczy zebranych utkwione były w Janku jak w niebiańskim stworzeniu, które cudem znalazło się na tym niskim, ziemskim padole. Dopiero teraz zwrócił uwagę na to, co Janek mówił. To, co usłyszał, odpowiadało w pełni temu, co zobaczył:
 – „I ujrzałem innego anioła wstępującego od wschodu słońca mającego pieczęć Boga żywego.
 Zawołał on donośnym głosem do czterech aniołów, którym dano moc wyrządzać szkody ziemi i morzu:
– tu Janek nasilił swój głos, jakby to on sam był tym aniołem –
Nie wyrządzajcie szkody ziemi ni morzu, ni drzewom,
aż opieczętujemy na czołach sługi Boga naszego.
I usłyszałem liczbę opieczętowanych:
sto czterdzieści cztery tysiące opieczętowanych
ze wszystkich pokoleń synów Izraela…”
Musiał przyznać, że takiego kazania nie spodziewał się. Wsłuchiwał się w to, co Janek mówił, starał się szukać wewnętrznej logiki, spójności poszczególnych obrazów, a przede wszystkim chciał odkryć cel, ku któremu ta całość miała zmierzać. A tymczasem ten wołał dalej:
– „…z pokolenia Judy dwanaście tysięcy opieczętowanych,
z pokolenia Rubena dwanaście tysięcy,
z pokolenia Gada dwanaście tysięcy,
z pokolenia Asera dwanaście tysięcy,
z pokolenia Neftalego dwanaście tysięcy,
z pokolenia Manassesa dwanaście tysięcy,
z pokolenia Symeona dwanaście tysięcy,
z pokolenia Lewiego dwanaście tysięcy,
z pokolenia Issachara dwanaście tysięcy,
z pokolenia Zabulona dwanaście tysięcy,
z pokolenia Józefa dwanaście tysięcy,
z pokolenia Beniamina dwanaście tysięcy”.
Tadek, który uśmiechnął się na początku tej wyliczanki, teraz mówił Mu do ucha:
– Nauka nie poszła w las. Janek zapamiętał dokładnie imiona dwunastu rodów Izraela.
Ale naprawdę to i On, i Tadek byli zaskoczeni tym, co Janek prezentował. Rozglądał się znowu po ludziach słuchających Janka. Trwali jak zaczarowani, w bezruchu, by niczym nie zakłócić transu, w którym trwał ich prorok:
– „I ujrzałem niebo nowe i ziemię nową,
bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły,
i morza nie ma.
I Miasto Święte – Jeruzalem Nowe
przystrojone jak oblubienica zdobna w klejnoty dla swego męża”.
Znał tę formę wypowiedzi. Takie teksty czasem spotykał, nazywano je apokaliptycznymi. Ale – zadawał sobie pytanie – skąd Janek na to przyszedł, ażeby wybrać ten gatunek literacki?
– „I usłyszałem donośny głos mówiący od tronu:
Oto przybytek Boga z ludźmi:
i zamieszka wraz z nimi,
i będą oni Jego ludem,
a On będzie Bogiem z nimi.
I otrze z ich oczu wszelką łzę
a śmierci już odtąd nie będzie…
bo pierwsze rzeczy przeminęły”.
Słuchał tej wizji Jankowej wciąż zdumiony. Nie mógł się oprzeć wrażeniu pomyłki: był dotąd przekonany, że zna tego chłopca na wylot, a tymczasem dopiero teraz odkrywały się przed Nim jakieś niezmierzone głębie jego duszy, ujawniały się przeżycia, których nie można ograniczać do czystości wizualnych obrazów. Były w nich zawarte tęsknoty, pragnienia sięgające najgłębszych warstw ludzkiej osobowości. Otwierał nimi drogę sobie i innym do rzeczywistości poza czy ponad ziemskim światem: w świat Boży, w którym uczestniczą idący drogą sprawiedliwości i miłości:
– „I rzekł Zasiadający na tronie
»Oto czynię wszystko nowe«.
I mówi:
»Słowa te wiarygodne są i prawdziwe«. I rzekł mi:
»Stało się.
Jam Alfa i Omega,
Początek i Koniec.
Ja pragnącemu
dam darmo pić ze źródła wody życia«”.

Janek przerwał. Ale nie zmieniał pozycji. Wciąż trwał w tym ekstatycznym, nienaturalnym wygięciu całego ciała, z rozwartymi ramionami i rozczapierzonymi palcami. Wśród zebranego tłumu wciąż panowała cisza. Zdawało się, że ludzie nie mają odwagi głębiej oddychać, żeby nie stracić nic z tego, co się rozgrywa przed ich oczami. A Janek po chwili, która się przedłużała w nieskończoność, tak że zdawało się, iż już tak na wieki zostanie w tym wygięciu swego szczupłego ciała, podjął kontynuację wizji:

– „I przyszedł jeden z siedmiu aniołów z siedmioma czaszami, które napełnione były siedmioma ostatnimi plagami, i rzekł do mnie: »Przyjdź, pokaże ci oblubienicę, małżonkę Baranka«. I uniósł mnie w duchu na górę wielką i wysoką i ukazał mi święte miasto Jeruzalem, zstępujące w chwale Bożej z nieba od Boga. Mieniło się jak bardzo kosztowny kamień, jak jaspis, który błyszczy niby kryształ. Miało wielki i wysoki mur z dwunastoma bramami. Na bramach stało dwunastu aniołów: były też na nich wypisane imiona należące do dwunastu pokoleń Izraela”.

Jak bardzo było ludziom potrzebne to, co Janek mówił, jak bardzo ludzie tęsknią za takim wymiarem swojego życia, świadczyło o tym zasłuchanie tłumu. Tak. Na pozór zdawałoby się, że taka mowa może być dostępna tylko inteligencji, przyzwyczajonej do wysokich lotów poetyckich. A przecież ci, których Janek miał przed sobą, to byli ludzie prości, okoliczni wieśniacy, może najwyżej małomiasteczkowi rzemieślnicy i kupcy. A jednak słuchali. I to jak!
Wreszcie Janek skończył. Opuścił ręce, schylił głowę i opadł na trawę jak ścięty kwiat. Nastała cisza. Nikt ze słuchających nie ruszył się, wszyscy trwali jakby w jakimś zauroczeniu.
Spojrzał na Joannę i Tadeusza, którzy stali obok Niego, i stwierdził, że byli – podobnie jak ogół ludzi – pod ogromnym wrażeniem tego, co usłyszeli. Janek wciąż siedział, wyczerpany tym wizjonerskim przeżyciem. Dopiero po dłuższej chwili, gdy ludzie zaczynali przychodzić do siebie, podniósł głowę i zaczął śpiewać Psalm 147:

       Jerozolimo, chwal Pana nad Pany,
       ramieniem Jego mur Twój opasany.
               Górny Syjonie, chwal swojego Boga,
               żadna cię przy Nim nie obejdzie trwoga.
       On twoje zamki w bramach obwarował,
       gdzie syny swoje bezpiecznie zachował.

Słuchając śpiewu, przypomniał sobie o tych snach, o których Janek nieraz opowiadał, ale na które nikt nie zwracał uwagi. To one były niewątpliwie źródłem inspiracji przemówienia, które Janek wygłaszał. Przypomniał sobie, jak to bywało, że Janek zrywał się w nocy ze snu z jakimiś okrzykami, że czasem słyszał go, jak coś mówi przez sen. Często potem rano zwierzał Mu się: „Jezu, znowu mi się śniłeś w nocy. O, to był taki wyraźny sen, taki wyraźny, że zdawało mi się, że to nie sen tylko jawa. Pamiętam go dobrze”.
Czasem opowiadał te sny. Były tam chóry, rzesze i procesje, miasta, gwiazdy, drogie kamienie, starcy i dzieci, głosy i śpiewy, anioły i potwory. Ale potem przestał opowiadać. Może się bał, że znowu będą się z niego śmiali jego towarzysze: „Tyś prawie taki sam jak Józef, najmłodszy syn Jakuba, którego bracia sprzedali do Egiptu. I my ciebie sprzedamy, gdy nam będziesz wciąż zawracał głowę swoimi snami”.
Ludzie wciąż śpiewali:

          On twe granice pokojem zaszczyca,
          w którym cię zboża dostatkiem nasyca.
          On, skoro ziemi swe powie wyroki,
          nie znają żadnej słowa Jego zwłoki.
          On, gdy rozkaże, lodem krzepnie zima,
          której ostrości któż łatwo wytrzyma?

Czekał, kiedy będzie mógł z Jankiem porozmawiać. Przesunął się do przodu, aby mógł Go zauważyć. Wreszcie to się stało. Janek spostrzegł Go. Spodziewał się wybuchu radości i serdecznego powitania, jak to on miał w zwyczaju, ale ten zachował się zaskakująco. Nawet nie drgnęła mu twarz uśmiechem czy zdziwieniem. Nie przestając śpiewać, zaczął iść w stronę, gdzie się znajdowali z Joanną i Tadeuszem. Dopiero wtedy, gdy już nikt go nie widział, o czym jeszcze upewnił się, oglądając się wstecz, dopiero wtedy rzucił Mu się na szyję, mówiąc stłumionym szeptem:
– Och, jak się cieszę, Jezu, jak się cieszę.
Pomyślał, że cieszy się ze spotkania z Nim, ale Janek zaraz to wyjaśnił:
– Że mi tak dobrze idzie, że mnie tak ludzie słuchają, że tak ciągną za mną, prawie jak za Tobą. No, jeszcze nie tylu, ale trochę ich mam, nieprawda? I nie dziw się, że Cię nie zaprosiłem do mojej grupy. Bo gdybym Cię im pokazał, to bym ich stracił, bo by wszyscy za Tobą poszli.
Znowu przeskoczył na kolejną sprawę:
– Nie myśl, że ja tak zawsze mówię, jak teraz mówiłem. Czasem. I nmie bój się o mnie, przyjdę pod Betsaidę, tak jak kazałeś, ale teraz już muszę wracać do moich ludzi. No, już idę do nich, bo na mnie czekają.
Jeszcze na moment zatrzymał go Tadek pytaniem:
– A nie miałeś żadnych kłopotów?
– Jakich kłopotów?
– Z wojskiem rzymskim chociażby.
– Żartujesz. Z wojskiem? Gdy mam tylu ludzi? To chyba musieliby przeciwko mnie całą armię wysłać. Ale przepraszam was. Na mnie już czas.
I oddalił się dostojnym krokiem – jak to Tadek określił – na przedtem zajmowane miejsce.
– Chyba i my pójdziemy – wyrwał się Tadek, co mu się zresztą nie zdarzało. Był wyraźnie zdenerwowany.
Gdy już wyszli na wolną przestrzeń, Joanna spojrzała porozumiewawczo na Tadeusza:
– Widziałeś? Nas nawet nie zauważył. Ani me, ani be, ani kukuryku. Jakbyś ty się do niego nie odezwał, to przeszedłby obok ciebie jak przez powietrze.
– To jeszcze drobiazg. Ale to, co on o tej armii bredził, dowodzi, że mu się zupełnie w głowie poplątało.
– To głupstwo, ale widziałeś, jak się zachował wobec Jezusa i słyszałeś, co powiedział do Niego?
– Jeszcze chwila i przestanie Ciebie, Jezu, dostrzegać na ulicy.
– I tak naszemu chłopcu przewróciło się dokładnie w głowie – skomentowała Joanna – obym była fałszywym prorokiem.
– Poczekaj, poczekaj, jak mu się woda do uszu naleje, to zobaczymy, czy będzie taki pewny siebie.
– Nieprędko mu się naleje, bo na razie wszystko idzie na rachunek Jezusa – zastrzegła się Joanna. – Muszę przyznać, że ja wciąż nie jestem pewna, czy nie za wcześnie Janek został wciągnięty w tę robotę. Po prostu nie dorósł do niej. Jak to on powiedział: „Jeszcze nie mam takich tłumów jak Ty”. To znaczy, spodziewa się, że wkrótce będzie miał większe niż Ty. Co oznacza, że będzie większy niż Ty. Zwariować można. Zobaczymy, co będzie z innymi.
Przysłuchiwał się rozmowie i musiał przyznać, że miał podobne odczucia. Tylko Mu było żal Janka. Choć zdawał sobie sprawę, że nie było innej drogi. Tak trzeba było zrobić wcześniej czy później i nawet lepiej wcześniej, żeby mieli czas na opamiętanie się. Trzeba, żeby kiedyś Jego chłopcy zaczęli to, co będą robili całe życie.
– Nie uprzedzajmy się – Tadek podsumował całość. – Jeżeli Jankowi odbiło, to nie świadczy, że wszystkim. Jedyny pożytek z tego spotkania to ten, że dowiedzieliśmy się, jak jest, na razie nie istnieje żadne zagrożenie ze strony Heroda.
– Co proponujesz? – spytał Tadka.
– Spróbujmy wejść w Galileę. Do Nazaretu nie ma się co pchać, bo tam żaden się nie odważy wkroczyć. Można przypuszczać, że pociągnie ich Nain.
– Dobrze, spróbujmy Nain. Zobaczymy, kogo tam zastaniemy.
– Powinien tam być Tomasz, bo to do niego należy ród Issachar.

Szli jeszcze jakiś czas obszerną niecką, w której wił się meandrami Jordan, potem skierowali się na zachód, wzdłuż dopływu Jordanu, którego nazwy nie pamiętał. Z kolei pięli się w górę, w stronę Nain, które bielało na stoku górującego nad nim wzniesienia.
 Było już późne popołudnie, właściwie pod wieczór, gdy wchodzili do miasteczka. Przedstawiało znowu obraz wymarłej osady. Jakby wszyscy jego mieszkańcy nagle wywędrowali, porzucając cały swój dobytek. Szli powoli, w milczeniu i rozglądali się na wszystkie strony. Usłyszał, jak Tadek mówi do siebie:
 – Tego brakowało, żeby się dowiedzieć, że tę sytuację zawdzięczamy Tomaszowi albo któremuś z naszych chłopców.
 Uśmiechnął się tylko, a wyręczyła Go Joanna:
 – Po tym, co dotąd widziałam, już mnie nic nie potrafi zaskoczyć. Ci Twoi chłopcy są nadzwyczajni – dorzuciła ironicznie.
 Nagle posłyszeli szybkie kroki za sobą. Szła kobieta, prawie biegnąc – co w tym martwym miasteczku robiło wrażenie czegoś zupełnie abstrakcyjnego. Przystanęli, spodziewając się uzyskać jakieś informacje. Kobieta podchodziła coraz bliżej. I naraz zawołała:
 – O! Jezu! Cóż za niespodzianka.
 – Skąd mnie znasz? – zapytał zaskoczony.
 – Byłam na weselu w Kanie, kiedy to przemieniłeś wodę w wino.
 Zamilkła, jakby nakazując sobie milczenie. Ale przemogła się i dodała:
 – Niektórzy nazywają to cudem, niektórzy szarlataństwem.
 – A ty? – postawił jej to pytanie, prawie że wprawiając ją w panikę.
 – Ja nie wiem, po coś to uczynił, ale wierzę, że jesteś człowiekiem Bożym.
 – Nie pamiętasz? Mówiłem, że Bóg nie karze ubóstwem za grzechy. Ale że Bóg kocha ubogich. Nawet ich kocha w sposób szczególny.
 – Nie, nie słyszałam tego, ja stałam dość daleko. Było tyle ludzi – mówiła pośpiesznie, jakby się usprawiedliwiając. – Wszyscy się pchali do Ciebie. – Po chwili dodała: – Wybacz mi, ale to, co mówisz teraz, wydaje mi się jakoś sprzeczne samo w sobie: jakby kochał, to by obdarzał bogactwem, powodzeniem, szczęściem. Ja tak rozumiem miłość.
 – Są tacy, którzy potrzebują nawet dużego cierpienia na to, by dojrzeli do pełni swego człowieczeństwa – mówił to, ale czuł, że trafia na mur, wyczuł, że w niej zalega jakieś wielkie cierpienie.
 Spostrzegła tę sytuację Joanna i zmieniła temat:
 – Przepraszam, że cię zatrzymaliśmy, ale ty się gdzieś śpieszysz.
 – O, teraz już nie. Śpieszyłam się, żeby posłuchać Twojego ucznia, który naucza codziennie wieczorem w centrum naszego miasteczka, przed synagogą.
 Spostrzegł, jak porozumiewawczo spojrzeli po sobie Joanna i Tadek. Joanna natychmiast wystrzeliła pytaniem:
 – A jak się nazywa ten uczeń?
 – Nie wiecie? – zdziwiła się kobieta – Tomasz!
 – Zgadza się – doszło do Niego mruknięcie Tadka.
 – Chodźmy razem. My też idziemy do niego.
 – Bo ja tak zrozumiałam, że Tyś gdzieś wyjechał, a on Cię zastępuje.
 Zapadło milczenie. Kobieta wyczuła, że coś jest nie tak, wobec tego dodała tytułem uzupełnienia:
 – To już się rozpoczęło. Wszyscy ludzie już są tam, ale ja nie mogłam się ruszyć, bo mam chorego syna. Dopiero teraz zasnął.
 – Nie masz nikogo, kto by cię zastąpił? – spytała Joanna.
 – Jestem wdową. To mój jedynak.
 – Taka młoda i jużeś wdowa?
 – Co się stało, że twój mąż zmarł?
 – Zabili go Rzymianie.
 Znowu zapadła cisza. Kobieta podniosła chustkę do oczu. Targnął nią szloch.
 – Ukrzyżowali go.
 Joanna po chwili cicho zapytała:
 – Nie mogłaś wyjść powtórnie za mąż?
 – Nie potrafiłabym. Za bardzo go kocham.
 Teraz dopiero zrozumiał, dlaczego trwał w niej sprzeciw przeciwko Jego tłumaczeniu o miłości Boga ku biednym i ku nieszczęśliwym. „Tak, to wszystko w niej jest zbyt świeże, by była w stanie przyjąć jakąkolwiek inną interpretację” – pomyślał.
 Rozszlochała się na dobre. Joanna przytuliła ją do siebie, całowała po policzkach zalanych łzami, po oczach:
 – Nie płacz, nie płacz. Jest na pewno w niebie.
 – W jakim niebie – kobieta zaprotestowała – jeżeli Bóg dopuścił na niego śmierć, i to taką śmierć, to znaczy, że go odrzucił i umieścił w piekle.
 – Rozmawiałaś o tym z Tomaszem? – spytał ją.
 – Nie, bo przecież nawet trudno się do niego dopchać.
 – A nie przyszło ci do głowy, że tylu proroków zginęło zamordowanych?
 – Bo widocznie na końcu zgrzeszyli i zostali przez Boga ukarani.
 Logika tego rozumowania była nie do naruszenia. Spróbował wobec tego od innej strony:
 – To znaczy uważasz, że wszyscy bogacze to święci. Tak?
 Zamilkła.
 – I Herod jest święty, i Piłat, i Rzymianie?
 Nie chciał jej przygważdżać, wobec tego zmienił nieco temat:
 – Kiedyś opowiadałem taką przypowieść o bogaczu i Łazarzu.
 – Doszła i do mnie.
 – Zgadzasz się z nią?
 – Tak, to był dla mnie szok, gdy mi ktoś ją powtórzył. Dała mi dużo do myślenia.
 – To dobrze. A teraz chodźmy już do Tomasza.
 – Może wrócicie do mnie? Serdecznie was zapraszam – kobieta już opanowała się. – Jesteście z drogi. Posilicie się, a potem możecie jeszcze spotkać się z Tomaszem.
 – Może zróbmy odwrotnie – Joanna zaproponowała. – Najpierw się spotkamy z Tomaszem, a potem wrócimy do ciebie, chyba żeby coś innego się wydarzyło. Ale nie przypuszczam. Oczywiście, ja mówię od siebie. Nie wiem, czy wyrażam Twoje zamiary, Jezu.
 – Myślę, że tak będzie najlepiej – potwierdził.
 – Ja mieszkam tam – kobieta pokazała mały domek prawie na końcu wsi. – Będę czekała.
 – Przyjdziemy na pewno.
 Ruszyli dalej. Po kilku minutach uliczka nagle otworzyła się na obszerny plac dokładnie zapełniony siedzącymi ludźmi. Pod ścianami domów stali ci, którzy spóźnili się i nie znaleźli miejsca do siedzenia. Musiał przyznać, że nie było chyba lepszego miejsca do wykładu, które można by było wymyślić.
 Tomasz siedział na podwyższeniu: na platformie przed synagogą, podniesionej w stosunku do placu o parę metrów, wiodło do niej kilka schodów. Siedział z godnością – jak uczony w Izraelu czy może grecki filozof – na lekkim stolcu. Trwała dyskusja z jakimś saduceuszem. Zachodził w głowę, skąd Tomasz wziął go w tej dziurze. Dyskusja dotyczyła istotnej sprawy, bo składania Bogu ofiar. Przysłuchiwał się uważnie temu, co Tomasz mówił. Sprawa była tym subtelniejsza, że jeżeli z jednej strony podkreślał, że jedyną ofiarą jest życie człowieka prowadzone w prawdzie, uczciwości, pomocy świadczonej ludziom, to z drugiej strony nie odrzucał ofiar materialnych jako symboli tej postawy, takiego życia.
 Czekał. Aż się prosiło, żeby Tomasz przytoczył jakiś cytat z Pisma Świętego, wiedział, że zna na pamięć szereg tekstów dotyczących tego właśnie problemu. I tak się też stało. W którymś momencie Tomasz powiedział:
 – Bo mnie się zdaje, jakbyś ty mnie podejrzewał, że ja to wszystko sam wymyśliłem. A jak nie ja, to mój przyjaciel Jezus z Nazaretu.
 Na ten zwrot „mój przyjaciel Jezus” Joanna zareagowała nerwowo. Popatrzyła na Tadka – Tadek na nią.
 – Słyszałeś? – szepnęła. – Jesteśmy na tym etapie, że Jezus jest „przyjacielem”. Jeszcze chwila, a będzie „dalekim znajomym”. Nie – teraz zwróciła się do Niego – ci Twoi uczniowie zaczynają mi działać wyraźnie na nerwy.
 Tymczasem Tomasz mówił dalej, z gryzącą ironią:
 – A może ty nawet mnie o to nie podejrzewasz. Ale ja ci i tak to powiem. Otóż posłuchaj, co mówi Pismo Święte w Księdze Syracha, natchnionej od Boga, w 35 rozdziale:
 „Kto zachowuje Zakon, składa mnogie ofiary. Ofiarą zbawienną jest strzec przykazania i odstępować od wszelakiej nieprawości. Złożeniem przebłagalnej ofiary za nieprawości i prośbą za grzechy jest: odstąpić od niesprawiedliwości”.
 – Co ty cytujesz? Jakie ty głupstwa cytujesz? To herezje, które zakazują przynosić Panu dary!
 – Nie przerywaj, jeszcze nie skończyłem, a jeżeli nie wiesz, że to Księga Mądrości Syracha, to z kim ja rozmawiam, po co się zniżam do tego poziomu.
 – Ja wiem dobrze, że to jakiś Syrach, ale ja tego nie uznaję za Pismo Święte. Dla mnie Pismo Święte…
 – Wiem, wiem – przerwał mu Tomasz. – Nie nudź. Dla ciebie Pismo Święte to tylko Pięcioksiąg Mojżesza, boś ty saduceusz, ale posłuchaj wreszcie, co ten – jak ty mówisz – jakiś tam Syrach pisze dalej:
 „Podoba się Panu odstąpienie od złego, a modlitwą za grzechy jest odstąpić od niesprawiedliwości. Nie ukażesz się przed oczyma Pańskimi próżny, bo to wszystko dzieje się dla przykazania Bożego”.
 Tłum przysłuchiwał się, ujęty błyskotliwością Tomasza, jego dowcipem, bezbłędnymi ripostami, a przy tym wiedzą dotyczącą tego, co stanowi doktrynę saduceuszów. Nie był pewien, czy zebrani ludzie faktycznie rozumieli, o co w ogóle chodzi w tej dyskusji. Ale wyczuwał ich satysfakcję, że ci pyszni, gardzący pospólstwem – a więc nimi – są przez kogoś wreszcie pokonani. I to ich własną bronią: ci, którzy wynosili się z powodu swej mądrości i znajomości Pisma Świętego, natrafili na kogoś, kto był lepszy od nich.
 Saduceusz nie dawał za wygraną:
 – Ty się pytasz, po co należy składać Bogu ofiary? Ofiary są zwłaszcza na to, by zadośćuczynić sprawiedliwości Bożej za popełnione grzechy.
 Tomasz słuchał tego, co saduceusz mówił, z wyrozumiałym uśmiechem i gdy jego rozmówca skończył, przystąpił do wyjaśniania swojej tezy:
 – Oczywiście. Nie można być bezkarnym. Za grzech należy zadośćuczynić, aby zrównoważyć szalę sprawiedliwości Bożej, ale gdy na jednej stronie leżą nasze grzechy, na drugą szalę należy rzucić nie ofiary zwierząt czy płody ziemi, ale siebie samego, swoje uczciwe życie. Tak jak wam to mówiłem, odnowę Izraela rozpoczął Jan Chrzciciel. Podjął ją Jezus, a w końcu prowadzimy ją my: dwunastu apostołów, którzy na wzór dwunastu synów Jakuba tworzyć będziemy Nowy Izrael.
 – No to usłyszeliśmy to, cośmy usłyszeli, i możemy już odejść – Joanna oświadczyła stłumionym głosem, najwyraźniej zdenerwowana aż po samo niebo.
 – A ja bym chętnie doczekał chwili, aż nasz filozof nas zobaczy – powstrzymał ją Tadek.
 Tymczasem Tomasz mówił dalej po krótkiej przerwie:
 – A więc słyszysz? Czy wy to rozumiecie? – oderwał swe wyłupiaste oczy od przeciwnika i skierował je na zebrany tłum.
 Rozglądając się swoim sposobem po słuchaczach, aby kontrolować, jakie wrażenie wywiera jego przemówienie, Tomasz zauważył ich trójkę stojącą w wylocie ulicy. Ale nie zareagował. Mówił dalej swoim pełnym emfazy głosem, pewny siebie. Może odrobinę w tym momencie się zaciął, ale to ledwie można było zauważyć. Zwrócił się znowu do saduceusza:
 – Niezależnie od tego, czy ty uważasz Syracha za księgę Pisma Świętego, czy też nie, musisz przyznać, że to, co on głosi, nie jest głupie, a nawet powiem więcej: jest bardzo mądre albo powiem jeszcze coś, co cię zgorszy może – to są słowa Boga samego. To może zresztą potwierdzić Jezus, który od chwili zaszczyca nas swoją obecnością – tu wskazał na Niego.
 Twarze ludzi jak słoneczniki za słońcem zwróciły się na moment w Jego stronę. Ale tylko na moment. Bo Tomasz nie przerwał swojego mówienia:
 – Ci, którzy idą ze mną od Enon, znają Go dobrze.
 Tomasz wykonał zabieg podobny do poprzedniego: zabieg zagadywania istotnych spraw, a rozwodzenia się nad marginaliami. I nie uczynił żadnego gestu uprzejmości wobec Niego. Nawet nie poprosił Go, aby zajął jego miejsce, a przynajmniej przyszedł na podest, tam gdzie on sam siedział. Żeby przemówił do zgromadzonych.
 Stał wciąż w wylocie ulicy, a miał coraz głębsze poczucie, że Go nie ma, że zniknął, że wyparował, a właściwie było jeszcze inne, gorsze wrażenie, że to nie stoi On: Jezus, ale jakiś inny ktoś, którego stworzył, opisał ludziom Tomasz. Robiło Mu się mdło, niedobrze. Poczuł, że musi stąd jak najprędzej odejść. Równocześnie wstydził się za Tomasza, miał do niego głęboki żal za jego nielojalność. Nie chciał go dłużej słyszeć ani widzieć. Wyczuła to chyba Joanna, bo, zwracając się do Niego, powiedziała półgłosem:
 – Może jednak już pójdziemy. Więcej chyba nic nie usłyszymy.
 Gdy wracali, Joanna podsumowała Tomasza:
 – Z nim jest jeszcze gorzej niż z Jankiem. Ten już Cię zupełnie nie potrzebuje.
 Gdy Tadeusz usiłował go bronić i tłumaczył go jego wiekiem, wybuchnęła:
 – On sobie wyobraża swoją funkcję jak takiego nowego Hillela. Może za jakieś dziesięć czy dwadzieścia lat upodobni się do niego: posiwieje do reszty, zeszczupleje, zmaleje i założy szkołę, do której będzie przyjmował adeptów za niewielką opłatą.
 – Zgoda. Ale nie o to mi chodzi, ale o to, czego nauczał.
 – Spytaj Jezusa.
 – Chcę wiedzieć, co ty na ten temat sądzisz. Pytam ciebie o zdanie.
 – Myślę, że wylazł z niego cały faryzeusz w tym, co mówił na temat zadośćuczynienia. Przecież jeżeli Bóg jest miłością, nie musi oczekiwać jakiegoś sklepikarskiego rzucania na szalę sprawiedliwości z jednej strony naszych grzechów, a z drugiej naszych dobrych uczynków. To jest mentalność faryzeuszów.
 – A nic nie mówisz o tym, że jego zdaniem Dwunastka przejęła spuściznę po Jezusie? – spytał Tadek.
 – Zostaw – Joanna przerwała Tadkowi – bo mi wstyd za niego. Zupełnie zwariował. Obiecaliśmy wstąpić do wdowy po partyzancie – zmieniła temat.
 Izba była czyściutka, nawet pedantycznie wysprzątana. Kobieta czekała na nich z południowym posiłkiem starannie przygotowanym.

                                                                             cd.  W drodze za apostołami (2)