Biblioteka


6. Rozmnożenie chleba



 

Rozmnożenie chleba

 Sytuacja stawała się zupełnie nie do zniesienia. Wydawało Mu się, że nie potrafi dłużej udźwignąć tej atmosfery niechęci, nieprzyjaźni, jaka Go otaczała. Już nie chodziło o to nieskrywane lekceważenie, z jakim się na każdym kroku spotykał, o dwuznaczniki czy nawet złośliwości, jakie do Niego docierały. Martwił się coraz bardziej swoimi chłopcami, pogrążającymi się w obcość. Robił wszystko, na co było Go stać, by powrócić do dawnego klimatu bliskości, przyjaźni. Ale nie bardzo było jak. Unikali jak ognia spotkań w cztery oczy. Ograniczali się do załatwiania, uzgadniania, omawiania spraw technicznych. Przychodzili do Niego przynajmniej we dwóch. Nie dawali się wciągnąć w jakieś tematy osobiste. Wyraźnie bali się, że w takich rozmowach mogą przegrać. Nie chcieli powrotu do tego, co było dawniej.
 Na drugi dzień po modlitwach, śpiewach psalmów, hymnów i pieśni, po czytaniach i po kazaniach, gdy nastał czas na odpoczynek i posilenie się, poszedł między ludzi. Towarzyszyła Mu, jak to często teraz bywało, Zuzanna. Z rzadka tylko napotykał znajome twarze, byli to przeważnie ludzie z okolicznych wsi, przysiółków, miasteczek, którzy o Nim słyszeli, ale którzy jeszcze się z Nim nigdy nie spotkali. Tak jak to bywało gdzie indziej, tak i tu przyszli całymi rodzinami: mężowie, żony z dziećmi, czasem nawet z drobiazgiem na rękach. Przystawał przy rodzinnych kółeczkach, żeby zamienić choćby parę słów, ale czasem te rozmowy przeciągały się.
 Ludzie na ogół mówili niechętnie. Zagadywani nawet wprost – milczeli. Jeżeli już, to łatwiej zdobywali się na to, by opowiadać o sobie, ale na tematy ogólne nie umieli czy nie chcieli zabierać głosu. Chyba bali się.
 Tylko z rzadka trafiali się rozmówcy, którzy potrafili się wyzwolić z mechanizmów strachu i otwierali się. Byli i tacy, w których jakby jakaś tama się otwierała i nie było końca ich wynurzeniom. Wtedy słuchał z radością, widząc, jak oni potrzebują tego wywnętrzenia się, jak są stęsknieni za tym, by mogli przed kimś wyrzucić to, co w nich narosło, nagromadziło się, całą gorzkość swojego istnienia, wszystkie doznawane krzywdy i upokorzenia. Wtedy przekonywał się, że ci na pozór spokojni, cierpliwi, pogodzeni z losem i ze swoją biedą, wcale nie są ani tacy pogodzeni, ani spokojni, ale w nich wrze poczucie niesprawiedliwości.
 Gdy ich tak słuchał, zdawało Mu się, że ta Jego rola rozmówcy jest ważniejsza niż wszystko inne, co robił, a przynajmniej równie ważna. Równocześnie stwierdzał, że coraz otwierają się przed Nim nowe przestrzenie duszy tego ludu umęczonego, osamotnionego, oszukiwanego, zwodzonego, tęskniącego tak obłędnie za kimś, kto by go poprowadził wśród tych meandrów polityki wielkiej i małej.
 Zatrzymał Go cichy szept:
 – Popatrz, Jezus idzie!
 Dojrzał kobietę karmiącą dziecko, która z tą informacją zwracała się do mężczyzny – zapewne swojego męża. Przystanął, przysiadł się.
 – Skąd jesteście?
 – My tutejsi.
 – Jesteście wieśniakami?
 – Tak.
 – Dużo macie roli?
 – O Panie, my biedacy, nie mamy roli. Mąż się wynajmuje do roboty u gospodarzy. A jak tylko się uda, to i ja idę do pracy. Ale o pracę nie jest łatwo. Zbyt wielu chętnych.
 Słuchał i patrzył na ich przedwcześnie postarzałe twarzy.
 – Czekamy, wyczekujemy zawsze żniw. Wtedy najłatwiej coś znaleźć. Najgorzej tak jak teraz, na przednówku.
 Teraz dopiero zwrócił uwagę na to, jak biednie jedli i pili.
 „No tak – pomyślał – ja tu im opowiadam o rozmaitych wzniosłych sprawach, a oni po prostu nie bardzo mają co jeść”.
 Poszedł dalej. Było rozmaicie – i gorzej, i lepiej. Bywało i tak, że jedynym posiłkiem była woda. Widział, że tu na wsiach i w małych miejscowościach jest o wiele gorzej niż w samym Kafarnaum. Szedł cierpliwie i wytrwale dalej, coraz bardziej wzruszony, zasmucony, współczujący, a nawet oburzony i przerażony, z wzrastającym gniewem. Przekonywał się po raz któryś, że tuż obok głodujących rodzin wielodzietnych trzeba w hierarchii największych krzywd postawić ludzi starych. Napotkał kolejną staruszkę, na wpół oślepłą, która jakoś dowlokła się na to spotkanie z Nim.
 – A gdzie mieszkacie? U dzieci?
 – Och, Mileńki, już tam miejsca nie było dla mnie.
 – No to gdzie?
 – Jest taka stajenka dla kozy, to mi ją dali, bo sami postawili sobie już porządną stajnię dla swojego bydła.
 – To nieźle im się powodzi.
 – A dzięki Bogu, nieźle.
 – Do domu chodzicie tylko na posiłki?
 – Już mnie nie dopuszczają do stołu, bo mówią, że brudzę. No i to też prawda. Ręce mi się trzęsą, trochę niedowidzę.
 – To przynoszą wam jedzenie do waszego domu?
 – A przynoszą. Raz w tygodniu, przed szabatem, żebym sobie sama zrobiła. Czasem nawet gotowe placki. Ale czasem nie przynoszą. To wtedy, gdy idą do świątyni. Od nas nie tak daleko do Jerozolimy, toteż nierzadko tam idą. Ale ja się boję tych ich pielgrzymek do Jerozolimy.
 – Dlaczegoż to się boicie?
 – Bo wtedy przychodzi mi głodować.
 – Głodować?
 – Wtedy mówią: „korban” i to, co ja miałam dostać, niosą do świątyni. Ale dobrze, że Cię spotkałam, Mileńki, bo chciałam Ci zawsze wyznać moją wdzięczność.
 – Wdzięczność? Za co? – zapytał ją zdziwiony.
 – Właśnie za korban: za to, coś Ty powiedział naszym nauczycielom na ten temat.
 – A jakżeś ty o tym usłyszała?
 – Wieść gminna się niesie od domu do domu, od sioła do sioła, od wsi do wsi, od miasta do miasta. Do mnie też przyszła, ale ja nie uwierzyłam. Nie uwierzyłam, że ktoś może być taki mądry i taki odważny – że ktoś potrafi odkryć przewrotność korbanu i to publicznie powiedzieć. No to poszłam Cię szukać. Aż znalazłam. Wystarczyło mi jedno Twoje kazanie, żeby się przekonać, że Ty tak powiedziałeś.
 – Trafiłaś na kazanie, kiedy mówiłem na temat korbanu?
 – O nie, Mileńki. Tyś wtedy mówił o czymś innym. Ale to, coś mówił i jak mówiłeś, wystarczyło dla mnie, żeby się przekonać, że Ty powiedziałeś o korbanie. I odtąd już chodzę za Tobą, dokąd tylko dojść potrafię.
 Ten korban pojawił się w Jego rozmowach z ludźmi nie po raz pierwszy. Nie po raz pierwszy był powodem Jego irytacji. Obiecywał sobie, że przy nadarzającej się okazji znowu wypomni go kapłanom.
 – A dlaczego nic nie jecie? Czy może już jesteście po obiedzie?
 – Wzięłam trochę ze sobą, ale już mi się skończyło. Zresztą, w moim wieku niewiele jeść potrzeba – mówiła wymijająco. – Najważniejsze, że jest tu dobra woda.
 Przekonywał się, że tak jak w wypadku staruszki, podobnie było z innymi ludźmi. Sprawdziły się Jego przypuszczenia. Pokończyły się zapasy i wśród tłumów zaczynał pojawiać się głód. „Trzeba powiadomić o tym uczniów. Niech już nie przeciągają, niech natychmiast rozpuszczą rzesze”. Ale jeszcze chciał się upewnić, czy się nie myli. Zatrzymywał się, rozmawiał, obserwował. W miarę jak szedł od rodziny do rodziny, przekonywał się, że jest gorzej niż myślał. Już jest za późno. Tych ludzi w takim stanie nie można rozpuścić do domów. Po prostu nie dojdą z wyczerpania. Wolał tego sam nie przekazywać uczniom, żeby nie wywołać reakcji przeciwnej. Przedstawił Zuzannie swoje stanowisko i wysłał do Piotra.
 Znowu napotkał starego, samotnego człowieka. Siwy, zarośnięty starzec odpoczywał w cieniu oliwki.
 – A jak doszedłeś tu do mnie?
 – O, ja już nie pierwszy raz, Synku, Cię słucham.
 Zdumiał się tym odkryciem:
 – Nie pierwszy raz? To nie ciężko wam chodzić?
 – A ciężko, ciężko. Ale chodzę i będę chodził, dopóki mnie nogi niosą, bo tak sobie myślę, że w niebie – jeżeli tam kiedy Bóg mnie przyjmie, wtedy tam sobie odpocznę. Gdy słucham Ciebie, to robię sobie taki mój rachunek sumienia. Nikt i nigdy nie przetrząsnął mi sumienia tak jak Ty. Nasi nauczyciele o co innego dbają. O czyste garnki, czyste ręce, o to żebyśmy nie pracowali w szabat, nie dotykali pogan. Za jedno obiecują kamienowanie, za inne zrzucenie ze skały.
 Przerwał. Chwyciła go zadyszka. Patrzył na Niego niepewnie, czy nie odejdzie zniecierpliwiony. Ale On czekał, gładząc starego człowieka po wyschniętej dłoni.
 – A Ty wciąż mówisz o drugim człowieku. O miłości ku niemu, przebaczeniu, miłosierdziu, o naszej trosce i odpowiedzialności za niego. Na początku – przyznam się – pomyślałem: wariat. Nie pojmowałem Cię. Choć Twoje słowa nie dawały mi spokoju. Czekałem, że coś w tym jest. Długo żyję na świecie i niejedno widziałem, bo za robotą przewędrowałem rozmaite kraje wzdłuż i wszerz. Takiej nauki jak Twoja – nie słyszałem. Chodzę za Tobą, bo niejedną krzywdę uczyniłem, jak i mnie ludzie też skrzywdzili. Gdy słucham Ciebie, zdaje mi się, jakby to zło spływało ze mnie.
 Pomyślał sobie, że dawno nikt tak pięknie i trafnie nie określił tego, o co Mu chodziło najbardziej.
 Wróciła Zuza.
 – Powtórzyłaś to, o co cię prosiłem?
 – Tak. Znalazłam Piotra i przekazałam.
 – Co on na to?
 – Powiedział, że on sam nie rozporządza, ale powie Judaszowi i reszcie.
 „A więc nawet Piotr zaczyna się liczyć z Judaszem – pomyślał. – Nie sądziłem, że nawet Piotr się ugnie”.
 Zupełnie niespodziewanie dla siebie nadział się na grupę młodych mężczyzn.
 – Partyzanci – usłyszał z ust przerażonej Zuzy.
 „To już źle, jeżeli to prawie jeszcze dziecko potrafi ich rozpoznać” – pomyślał. – „Źle oczywiście dla nich”. Młodzi ludzie siedzący w zwartym kółku pospuszczali głowy i w sposób oczywisty chcieli Go przeczekać: chcieli, by przeszedł obok, nie zwracając na nich uwagi. Ale nie zważał na to, pozdrowił ich:
 – Pokój z wami.
 Odpowiedzią było mruknięcie któregoś z nich, dające niedwuznacznie do zrozumienia, że nie życzą sobie żadnego kontaktu z Nim.
 – Można się do was przysiąść? – zapytał.
 Trwało milczenie. Stojąca obok Niego Zuzanna, obserwująca to zajście, patrzyła na nich wytrzeszczonymi oczami, z których promieniował strach. Może to dla niej zrobili ten wyjątek i jeden z nich powiedział:
 – Nie macie gdzie usiąść, to możecie siadać tutaj. Na razie nie gryziemy.
 – Dziękujemy – odpowiedział i usiadł w pobliżu, w miejscu, gdzie zwarty krąg rozchylił się nieco.
 – Usiądź ty też – zwrócił się do Zuzy.
 Siadała ostrożnie, gotowa do ucieczki w każdej chwili.
 – Czego od nas chcesz?
 – Chcę porozmawiać, jeżeli będziecie mieli ochotę.
 – A jeżeli nie będziemy mieli ochoty?
 – Jeżeli przyszliście, to sądzę, że nie tylko ja mam wam coś do powiedzenia, ale i wy.
 – Najwyżej tyle, że nie podoba się nam to, co Ty tu ludziom opowiadasz.
 – Co na przykład?
 – Nie domyślasz się? A miałem Cię za inteligentnego.
 – Mów, proszę.
 – To mi się nie podoba, że ludziom w głowie przewracasz – wybuchnął niespodziewanie i umilkł, jakby uznał, że łamie zasadę nierozmawiania, którą sobie postawił.
 Nie odzywał się, czekał cierpliwie na ciąg dalszy. Wiedział, że tama raz zerwana nie utrzyma tego, co się zebrało w Jego rozmówcy.
 – Czy Ty w ogóle wiesz, kto to są ci ludzie, którzy przyszli Cię słuchać? To są biedacy, którzy tkwią wciąż na granicy życia i śmierci. Zagrożeni od wszystkich: od Rzymian, od Heroda, od kapłanów, od faryzeuszów. Oni czekają nie na Twoje słowa, ale na Twój czyn: na to, że ich poprowadzisz do walki o sprawiedliwość. A Ty im jakieś dyrdymały chrzanisz, od których żygać się chce, gdy się to słyszy.
 – Co cię najbardziej drażni?
 – Ty się jeszcze śmiesz pytać, co mnie najbardziej drażni? – wyskoczył prawie krzykiem. Przerwał, jakby się opamiętał na moment. – Dobrze – powiedział już spokojniej. – Powiem Ci, choć wiem, że udajesz wariata: takiego niedomyślnego – wyjaśnił. – Ty im mówisz o miłości nieprzyjaciół, o miłosierdziu, o wyrozumiałości. Kogo miłować? Tych pasibrzuchów, tych co śpią całymi dniami, a bawią się nocami? Tych co jedzą, piją, ubierają się w purpurę i bisior, obwieszają się złotem, srebrem i drogimi kamieniami? Tych, którzy mieszkają w pałacach z marmuru, mają sługi i służące, niewolników i niewolnice, ziemi tyle, jak okiem sięgnąć, tych mamy miłować? My, którzy nie mamy co jeść, którzy nie mamy kawałka ziemi! – teraz już krzyczał.
 Schodzili się ludzie, siedzący dotąd nieopodal, jak na jakieś dziwowisko, zaniepokojeni, ciekawi tego, co się dzieje.
 – My, którzy mieszkamy w lepiankach bez okien i odziewamy się łachmanami. I Ty mówisz, żebyśmy kochali bogaczów!
 – Tylko tyle usłyszałeś? – spytał go.
 – A co miałem jeszcze usłyszeć?
 – Ja nie mówię osobnych kazań do biednych, a osobnych do bogatych. Nauczam o tym, że miłość jest obowiązkiem wszystkich. Tak tych, którzy nie mają, jak tych, którzy mają.
 – Ale bogatych tu nie ma, a jeżeli są, to niewielu! – odwrzasnął rozmówca.
 – Wszystko jedno. Nawet gdyby nie było ani jednego, do nich to na pewno dojdzie i zginę za to wcześniej niż każdy z was; na to wygląda – dorzucił. – Pouczam bogatych, że ich przykazaniem jest miłość, to znaczy, że są odpowiedzialni za tych, którzy są głodni, bezdomni, obdarci.
 – Coś takiego podobno mówiłeś, ale ja tego nie słyszałem.
 – A widzisz. Ale wiesz. I ci ludzie, którzy dziś czy wczoraj, czy przedwczoraj tu przyszli, też wiedzą i myślę, że również dlatego tu przyszli.
 – A powiedz, czego byś chciał, żeby Jezus nauczał. Tak z ręką na sercu.
 To była Zuzanna. Aż się zdziwił, że ta nieśmiała dziewczyna zdobyła się na wystąpienie.
 – Ludzie czekają na ziemię, na chleb, na pieniądze, na zapewnienie im bezpieczeństwa życia.
 – Jezus to wie i też tego chce.
 – Trzeba bogatym odebrać, bo po dobroci nie oddadzą, i dać właśnie tym, co nie mają.
 Pojawiła się Joanna, nachyliła się nad Nim i szepnęła:
 – Twoi uczniowie szukają Cię.
 – Już idziemy.
 Przeprosił, wyszedł z kręgu i zaczął iść szybko w stronę obozu uczniów.
 – Czy coś się stało?
 – Nie, chyba nie. Ale proszą, żebyś przyszedł. Nie śpiesz się. Mamy czas. Nawet za dużo czasu.
 Nie mógł się zorientować, o czym Joanna mówi.
 – Jak to, przecież mówiłaś, że uczniowie…
 – Musiałam coś powiedzieć. Oni się przelękli, że Ty poszedłeś między ludzi. Boją się, że zbuntujesz ludzi przeciwko nim.
 – Przeciwko nim? Ja? – zdumiał się. – Możesz mi powiedzieć, o co im chodzi?
 – Czy sobie wyobrażasz, co oni Tobie zarzucają?
 – Nie, nie wiem.
 – Że przytłoczyłeś ich swoim autorytetem, że zdominowałeś ich swoją mądrością.
 – A co ty na to? – spytał, uśmiechając się.
 – Jak to usłyszałam, to myślałam, że się rozpadnę ze złości. Myślałam, że ich rozszarpię. Ale odpowiedziałam im spokojnie.
 – Już sobie to wyobrażam – zażartował.
 – Naprawdę. Jeszcze mnie na to było stać. Powiedziałam im: Spotkaliście geniusza umysłu i chodzącą dobroć i zamiast to ocenić, to tak reagujecie? To wiesz, co mi na to odpowiedzieli?
 – Nie, nie domyślam się nawet.
 – To chyba był Piotr, który oświadczył: On sam sobie jest winien. Zawsze Mu mówiłem, że powinien brać przykład z Jana Chrzciciela: zapuścić brodę i wąsy, przestać się strzyc, jak to robią wszyscy naziryjczycy, nawkładać na siebie świętych amuletów i innych rozmaitych dziwności. Piotr wskazał mi przy tym na Jakuba, który tę tajemnicę dobrze zrozumiał i naśladuje Chrzciciela, w żałosny sposób: buzia w ciup i odpowiada cytatami z Pisma Świętego. Brakuje mu mądrości i świętości. Ale na to mało kto zwraca uwagę. Najważniejsze jest dla tłumu wszystko tamto.
 – Ty widzisz tylko Jakuba – ujęła się za nim Zuzanna. – A Tomasz robi to samo. Też dziwaczy.
 – Masz rację. Faktycznie, można zwariować, jak się człowiek na niego patrzy. Ale ludzi to bierze, im to odpowiada. Patrzą na niego jak na dziwo nie z tego świata. A Ty nic. We wszystkim taki, jak wszyscy ludzie. I dlatego przestali Cię szanować.
 Uśmiechnął się znowu:
 – A czy ty myślisz, że ja o tym nie wiem?
 – Wiem, że wiesz. Wiem, że wiesz – przerwała Mu. – I zaraz mi powiesz, że chcesz ludzi, a najpierw chcesz Twoich chłopców nauczyć, że prawdziwą wartością człowieka w Twoim nowym królestwie jest nie kołtun na głowie ani poważna mina, ale miłość. Czy tak?
 – Tak, tak – roześmiał się.
 – Ale te barany jeszcze do tego nie dorosły. Wiem. Już wiem, co mi odpowiesz: że nie ma innej drogi. Już dobrze, dobrze. Tylko Ty najwięcej na tym ucierpisz. Aha. Jeszcze jedno: „przestać się pospolitować”. Koniec cytatu,
 – Co Piotr przez to rozumie?
 – Wyjaśnił, bo i ja go o to spytałam: powinieneś kazać sobie rozbijać osobny namiot, kontaktować się z resztą tylko przez jednego człowieka. Tak jak Mojżesz, który miał Aarona.
 – A co ty na to? – spytał Joannę.
 – A ja na to Ci powiem, że on ma trochę racji. Ludzie – zwłaszcza ludzie tego pokroju co nasi chłopcy – potrzebują, by zachować wobec nich dystans. Stworzyć wokół siebie krąg tajemniczości, nadzwyczajności. Z tym, że ja tego im nie powiedziałam. Ja sobie tylko na nich użyłam.
 – A mianowicie?
 – Powiedziałam im do słuchu: Bo wy jesteście barany i nie umiecie docenić, że prorok, jakiego święta ziemia, odkąd istnieje, jeszcze nie nosiła, nazywa was braćmi i żyje wśród was jak równy z równym. I zamiast całować Go codziennie po rękach i nogach, jak to robi Jan Chrzciciel, to wy teraz obraziliście się na Niego. To wiesz, co mi jeden z nich, idiota, odpowiedział – chyba Filip?
 – A cóż takiego?
 – Odpowiedział mi: Wszyscy prorocy na dowód, że są prorokami, czynili jakieś nadzwyczajne znaki, a Jezus dotąd nie uczynił żadnego.
 – No i prawda – przyznał.
 – Ale wtedy już nie wytrzymałam. Myślę, że to, co ode mnie wtedy usłyszeli, to ani od najgorszych pijaków nie usłyszeli, ani nie usłyszą. Bo ja jestem dobra, jak jestem dobra, ale jak mnie ktoś wyprowadzi z równowagi, to nie odpowiadam za siebie. I tego, co usłyszeli, to nie zapomną do sądu ostatecznego.
 – A coś ty im takiego powiedziała?
 – Nawymyślałam im od poronionych płodów, od głupoli, sietniaków, niedorozwiniętych matołów…
 – Nie, nie, ja nie o to pytam – przerwał jej, śmiejąc się – jak ich przezywałaś, tylko co im powiedziałaś.
 – Tamto też było ważne. A powiedziałam im, że trzeba być prawdziwie nogą stołową, by nie wyczuć, że Jezus właśnie nigdy nie robi żadnych cudów, aby zabłysnąć. Nie bawi się w czarodzieja, ale wszystkie cuda, które czyni, mają za cel objawienie jakiejś prawdy Bożej: na przykład, że Bóg kocha nie tylko bogatych, zdrowych i tych, którzy mają powodzenie – co im w te zakute pały wbili faryzeusze – ale biednych, chorych i nieszczęśliwych ludzi. Że Jezus nie jest małomiasteczkowym cudotwórcą na wypadek, kiedy mamę zęby bolą, ojca głowa po przepiciu albo kiedy dziecko ma biegunkę, ale Zbawicielem i jeżeli oni dotąd tej różnicy nie pojęli, to ja z nimi nie mam co rozmawiać, bo mnie po prostu obraża przebywanie z kretynami.
 – No i jakie są skutki tej twojej łagodnej perswazji? – spytała Zuza.
 – Jakie skutki? – odpowiedziała wciąż jeszcze rozindyczona Joanna. – Łatwe do przewidzenia: oczywiście wszyscy się na mnie obrazili. Nawet któryś mi odwarknął: „Jeszcze jedna zakochana wiedźma”. W pierwszej chwili myślałam, że go rozniosę. Ale za bardzo mnie dotknął i odpowiedziałam mu tylko: Jeżeli wyście Go nie pokochali, to wiedzcie o tym, że On was pokochał, chociaż – klnę się na Boga – nie jesteście tego godni. Wykręciłam się na pięcie. Aha, muszę się przyznać, splunęłam, tak jak to robi Tomasz, ślinę przydeptałam i dopiero wtedy się wykręciłam na pięcie.
 – No, to jesteś u nich skreślona na wieczne czasy – oświadczyła Zuza.
 – Nie. Mylisz się. To nie z nimi. Są teraz uprzejmi, chodzą obok mnie jak obok zgniłego jaja, ale z szacunkiem. Już wiedzą, że mi nie podskoczą. I powiem Ci, Jezu – tu zwróciła się wprost do Niego – gdybyś Ty im od czasu do czasu zrobił takie pranie żołądków, to inaczej by było z nimi. Oni naprawdę tego potrzebują, żeby im od czasu do czasu wygarnąć prosto z mostu, trzeba ich raz na jakiś czas tak wyobracać, żeby ich rodzona matka z trudnością rozpoznawała.
 Ubawiła Go ta rozmowa z Joanną, choć nie tylko: dała Mu do zrozumienia, że z Jego chłopcami jest gorzej niż przypuszczał.
 – Ale ja Ci mam do przekazania wiadomość od Twojej Dwunastki – zamilkła.
 Jeszcze nie wiedział, co to za wiadomość, ale uderzył Go niepokój jak ukłucie serca.
 – Gdy już się oddalałam od nich, wtedy mnie zatrzymał Judasz: „Poczekaj, jeszcze jedno mam do ciebie”. Może zrobiłam głupstwo, że się zatrzymałam.
 – Proszę, mów – przynaglił ją.
 – Ale mi ciężko to wypowiedzieć. Wstyd mi za nich – mówiła cicho, z pochyloną głową, potykając się o słowa. – Nie chciałam się zgodzić, że to ja mam Ci przekazać, ale zagrozili, że oni to mogą zrobić, tylko to będzie w przykrej dla Ciebie formie. Dopiero wtedy się zgodziłam.
 – Mów śmiało, co Judasz polecił ci przekazać.
 – Powiedział – teraz już Joanna mówiła prędko, jednostajnym głosem, z całą determinacją, z zamkniętymi oczami, jakby nawet nie chciała słyszeć tego, co sama mówi – powiedział, że te rzesze to są ich ludzie, i Ty nie masz tu nic do rozkazywania, że oni mają prawo decydować o wszystkim, a nie Ty, a jeżeli masz jakiś pomysł, to musisz ich pytać o zezwolenie. Jak również nie życzą sobie, byś chodził pomiędzy ludźmi. To zastrzegają wyłącznie dla siebie.
 No tak, to już jest zwieńczenie tego, co musiało się stać. Było My tak przykro, że trudno było jakby pomieścić tę przykrość w sobie. Ale nie powiedział nic, tylko zażartował:
 – To się w armii nazywa bunt oficerów. Tylko że oficerom zdaje się, że to oni teraz wspólnie będą rządzić. Ale, jak historia uczy, tak to nie jest. Na koniec zawsze wyłania się z takiej grupy jakiś dyktator. Jak myślisz, kto stanie na czele Dwunastki?
 – Judasz. Oczywiście Judasz. On się nie wyłoni. On się wyłonił.
 – A Piotr?
 – Piotr nie będzie walczył. Wróci do Kafarnaum i będzie łowił ryby. Tylko z chwilą, gdy Judasz stanie na czele Dwunastki, to oznacza koniec głoszenia Twojej Ewangelii. Z tego sobie chyba zdajesz sprawę. Tam o miłości będzie niewiele.
 Prawie że wewnętrznie zadrżał z przerażenia, wołając w głębi duszy: „Ojcze, ratuj”.
 Spostrzegł, że Joanna wpatruje się w Niego uporczywie, czekając na jakąś odpowiedź. Wykrztusił z trudem:
 – Dobrze. Gdyby cię pytali, jaką im daję odpowiedź, to możesz im to przekazać, że się podporządkuję ich życzeniom.
 A ona niespodziewanie wybuchła prawie spazmatycznie, wołając:
 – Zrób coś! Przecież tak to nie może się skończyć! Wymyśl coś. Ty jesteś taki mądry. Ulituj się nad ich głupotą. Przebacz im to chamstwo.
 Wciąż się modlił do Ojca, prosząc o odmienienie ich serc. I był pewny, że Ojciec Go wysłucha, choć sobie nie wyobrażał, jak i kiedy może to się ziścić.

  Podczas wspólnego popołudniowego śpiewu podszedł do grupy paru swoich chłopców stojących razem i szeptających coś do siebie.
 – Ludzie nie mają już nic do jedzenia. Przekonałem się o tym dziś rano, gdy byłem między nimi. Co decydujecie dalej?
 Jak na komendę odwrócili się do Niego plecami, znowu zaczęli szeptać pomiędzy sobą.
 Oddalił się od nich o parę kroków, żeby mogli porozmawiać bez obawy, że On podsłuchuje. Rozglądając się po ludziach, zauważył z przykrością, że ci bardzo pilnie obserwują ich, śledzą każdy ruch i niewątpliwie odczytują to, co się dzieje pomiędzy Nim a Jego uczniami. „Ojcze, błagam Cię. To już nie chodzi tylko o uratowanie Dwunastki, ale i tych ludzi, którzy na to wszystko patrzą. Na co się przyda nasze mówienie o tym, że Ty jesteś miłością? Cóż znaczą najpiękniejsze nasze kazania o tym, że ludzie powinni żyć w miłości, jeżeli tego nie ma pomiędzy nami”.
 Za chwilę już szli ku Niemu wszyscy. Jakby się bali w pojedynkę z Nim spotykać. Nieśli Mu swoją decyzję do wykonania. Wystąpił Judasz:
 – Dajemy Ci pozwolenie: odpraw ich! Miejsce jest puste, a pora już późna. Niech idą do okolicznych osiedli i wsi, a kupią sobie coś do jedzenia.
 Jeszcze Judasz nie skończył mówić, a On już wiedział, co ma zrobić. Prawie że widział czynność po czynności: jedną po drugiej. Spojrzał na Judasza i stanowczym głosem powiedział:
 – Wy dajcie im jeść.
 Już nie chciał dopowiadać: wywlekliście ich tutaj, to bierzcie odpowiedzialność za to, coście zrobili. Tego nie dopowiadał, bo już to nie było ważne, bo już wchodził wraz z nimi w nowy świat, choć oni jeszcze tego nie wiedzieli. Dostrzegł zaskoczoną twarz Judasza i reszty, która nie spodziewała się po Nim takiego tonu. Dosłyszał jak przez mgłę ich tłumaczenie. Już nie wiedział, kto to mówi, Filip czy kto inny:
 – Mamy pójść i za dwieście denarów kupić chleba, żeby im dać jeść?
 Już chciał zacząć. Już, jak najprędzej, żeby się skończył ten stan nieprzyjaźni, jaki Go otaczał ze strony Dwunastki, podejrzliwości ze strony tłumów.
 – Ile macie chlebów? Idźcie i zobaczcie.
 Rozglądnął się. Znowu poczuł na sobie te same ciekawskie spojrzenia rzesz, odnotowujące każdy ruch, gest i zachowanie się tak Jego, jak i Dwunastki.
 – Pięć chlebów i dwie ryby.
 W odpowiedzi polecił:
 – Każcie im rozsiąść się gromadami, jak zwykle, mniej więcej po pięćdziesięciu.
 Wyczuł jeszcze jakieś wahanie. Jeszcze podniosły się jakieś pomruki, ale poparł Go rozkaz Piotra:
 – Nie mędrkować! Schodzimy, schodzimy do ludzi.
 „O! Znowu Piotr się pojawił. To ciekawe! – pomyślał. – A Judasz się dystansuje”. Faktycznie. Ten się nie ruszył. Tymczasem reszta rozbiegła się jak rozsypane paciorki, wykonując Jego polecenie. Czekał i patrzył, jak ludzie instruowani przez Jego uczniów rozsiadają się na płachtach zielonej jeszcze trawy. Modlił się intensywnie, jak tylko potrafił, w tej atmosferze gwałtownie narastającego napięcia: „Ojcze, daj znak Twojej miłości ku ludziom biednym. Niech uwierzą, niech się przekonają, że Ty wszystkich kochasz, a ich w sposób szczególny. I spraw, żeby ten znak przekonał i moich uczniów, że jestem Twoim Synem, przysłanym na świat. Twoim Synem, a ich Mesjaszem niosącym zbawienie”.
 Trzymał w rękach pięć okrągłych placków wielkości talerza, które Mu Filip wręczył, i czekał cierpliwie, patrząc na uwijających się uczniów, na grupujące się pięćdziesiątki. „Tak, po pięćdziesięciu jak na uczcie w eschatologicznym królestwie Bożym, co wszyscy od razu dobrze zrozumieją. A więc będzie uczta miłości, przebaczenia, darowania, przyjaźni. Wszystkich z wszystkimi, bez względu na to, co przedtem było. Kiedy już będzie nieważne, czy ktoś należy do Bartłomieja czy Tomasza, Filipa czy Szymona, bo wszyscy należeć będą do Ojca przez Jego Syna, którego Ten na to posłał na świat, by wszyscy byli jedno”. A przede wszystkim uczta miłości pomiędzy Jego zbuntowanymi uczniami a Nim, ich Mistrzem, na co On sam czekał najbardziej niecierpliwie.
 Widział, że jego chłopcy wracają na wzgórze do Niego, niektórzy podśmiewając się i żartując, wciąż jeszcze niepewni i nieprzekonani. I teraz miało nastąpić to, na co najbardziej czekał, a zarazem najbardziej się tego obawiał. Łamanie chleba ze swoimi uczniami. Tak dawno tego nie robili. Unikali wspólnych posiłków z Nim jak ognia. Zawsze działo się to w mniej lub więcej kameralnych warunkach. Teraz miało się to stać publicznie, na oczach tysięcy ludzi. Ale to dawało szansę, że nie odsuną Jego wyciągniętej ręki, nie wzgardzą chlebem, którym będzie chciał się z nimi połamać. Podniósł w górę te pięć chlebów, poskładanych jeden na drugim, i zaczął się modlić głośno. Odmawiał zwyczajne błogosławieństwo chleba, jak przed każdym posiłkiem:
 „Błogosławiony jesteś, Panie, Boże wszechświata, bo dzięki Twej hojności otrzymaliśmy chleb, owoc ziemi oraz pracy rąk ludzkich, który Tobie ofiarujemy, aby stał się dla nas chlebem zbawienia”.
 Czuł na sobie wzrok tłumu, który nie wiedział, o co chodzi, i wzrok swoich chłopców. Ci również nie wiedzieli, co to wszystko ma znaczyć – będą posilali się wspólnie – On i oni, Jego Dwunastka, na oczach głodnych tłumów?
 – Zwariował! Co On wyrabia! Skompromituje siebie i nas przed ludźmi – posłyszał szept Judasza.
 Szept na tyle głośny, żeby usłyszała cała Dwunastka. „Teraz już chyba nikt do mnie nie ruszy” – pomyślał. – „Jeżeli, to tylko Piotr”. Skierował wzrok na niego. Dostrzegł przyzwolenie. Dał znak. Piotr powoli, z oczami spuszczonymi, podszedł do Niego, przełamując w sobie lojalność wobec swoich kolegów z wiernością wobec Niego.
 Odłamał spory kawałek podeschniętego już chleba i podał Piotrowi. Ten z ociąganiem sięgnął po niego, wciąż nie patrząc Mu w oczy. Trwała cisza. Nie tylko pomiędzy Dwunastką, ale również wśród tłumu. Ludzie nie rozumieli, ale z pewnością zdawali sobie sprawę, że na ich oczach dzieją się ważne wydarzenia, i nie chcieli przeoczyć ani jednego szczegółu. Ale zanim Piotr zdążył podnieść chleb do ust, uprzedził go, mówiąc:
 – Idź i podziel się z twoimi głodnymi ludźmi.
 Piotr nie zrozumiał. Przez chwilę jakby przyglądał się temu, co od Niego otrzymał, potem utkwił w Nim swoje wyczekujące spojrzenie, jakby Go pytał: o co Ci chodzi, tym kawałkiem chleba mam się dzielić z moimi ludźmi? Odpowiedział mu na to nieme pytanie niemym skinieniem głowy, potwierdzając, że dobrze zrozumiał. I wtedy dostrzegł w jego oczach jakby błysk olśnienia. Piotr ruszył w dół, ku ludziom. „Może sobie przypomniał cudowny połów ryb na jeziorze Genezaret”. Z resztą chlebów w rękach wciąż patrzył za Piotrem idącym ku ludziom. Nie tylko On jeden. Patrzyła cała Dwunastka. A ten już doszedł do pierwszych rzędów. Te wstały. Wstała cała pięćdziesiątka. Już łamał się chlebem z pierwszym człowiekiem. Już z drugim, już z trzecim. Widzieli pierwszego, którego odsłonił Piotr, drugiego, teraz już trzeciego, czwartego, wszyscy jedli chleb. Każdy miał w rękach kawał chleba, przynajmniej taki, jaki otrzymał od Niego Piotr. Teraz był już piąty i szósty. Widział, jak Jego uczniowie patrzą na to dziwowisko, jakby wciąż nie dowierzając swoim oczom. Czekali uparcie, kiedy się Piotrowi skończy chleb. A tymczasem on, jakby odpowiadając na ich ciekawość, odwrócił się twarzą do nich – do Niego. Już nie patrzył na ludzi, którzy obstąpili go i bez końca odłamywali kęsy chleba, jak wróble skubiące rzucony okruch. Patrzył wciąż na Niego, jakby Go dopiero teraz zobaczył po raz pierwszy w życiu.
 – Czy my też mamy iść do ludzi z Twoim chlebem? – zapytał Go Andrzej, budząc Go z zapatrzenia.
 Teraz rzucili się na Niego jak dzieci, jeden przez drugiego, prawie wydzierając sobie chleb, który On łamał i wkładał w wyciągnięte ręce, dołączając kawałki suszonych ryb. Ostatni przyszedł Judasz. Nie był pewny, czy w ogóle podejdzie. Przyszedł jak zwykle ze swoim półuśmieszkiem na ustach. „Co on sobie teraz myśli? Jak on dalej sobie wyobraża swoje miejsce w Dwunastce”. A ten, nie patrząc Mu nawet przez moment w oczy, wziął przełamany na pół ostatni kawałek chleba, połówkę ostatniej ryby, obrócił się na pięcie i poszedł do ludzi.
 Dopiero teraz rozejrzał się. Niektórzy Jego chłopcy jeszcze byli widoczni, inni już utonęli w tłumie. Nie pozostawało Mu nic innego, jak iść samemu do ludzi z ostatnim kawałkiem chleba, który zostawił sobie. Opuścił swoje miejsce i wszedł pomiędzy tych, którzy jeszcze nieobdarowani stali, przyglądając się ze zdumieniem temu, co się rozgrywało przed ich oczami. Teraz jakby zorientował się, że nad całą doliną zapełnioną siedzącymi ludźmi, panuje cisza. Nawet odważyłby się powiedzieć – przerażająca cisza. To było przerażenie tych, którzy teraz wpatrywali się w Jego ręce łamiące wciąż ten sam kawałek chleba i rozdające każdemu, do którego przychodził. Pomyślał, że tak też nie może być. Przerwał na chwilkę rozdawanie i zaczął śpiewać Psalm 110:

  Całym Cię sercem chwalił będę, Panie,
  gdzie rada mędrców, gdzie cały zbór stanie…

 Ludzie podchwycili Jego pieśń:

  Wielkość niezmierną dzieł Boga Jakuba,
  którymi władnie, jak Mu się podoba.

 Pieśń ogarnęła tłum. Jakby odpowiedź na to, co się dzieje na ich oczach, wytłumaczenie tego niepojętego, którego nikt nie jest w stanie zrozumieć.

  Co pocznie, wszystko pełne jest zacności,
  pełne uwielbień, wiek sprawiedliwości.

 Już wiedzieli, już dla nikogo nie było wątpliwości, w czym uczestniczą. Już byli świadomi, że to jest święta uczta miłości Boga ku ludziom, a zwłaszcza biednym, którzy wypełniali szczelnie tę kotlinę. Miłości, która w sposób doskonały ogarnie wszystkich po śmierci, w niebie. Uczta jako wcielenie, urzeczywistnienie tego, o czym im mówił w swoich kazaniach.

  Jego nie przetrwa żaden, a na ziemi
  wieczną pamiątkę sprawia cudy swymi.

 Brali od Niego kolejno kawałek chleba, odłamywany z Jego części, jakby świętość największą. Niektórzy nawet nie odważali się dotykać go gołą ręką, zwłaszcza kobiety brały chleb przez chustę.

  Pan dobrotliwy, Pan to miłosierny,
  karmi i hojnie bogaci lud wierny.

 – Jedzcie, jedzcie, pożywiajcie się – mówił do nich, serdecznie się uśmiechając, pobudzając ich, aby nie stali, wpatrując się w otrzymany chleb, jakby wciąż nie dowierzając, czy to nie jest obłędne zjawisko, które za chwilę zniknie im sprzed oczu.

  Stateczny w słowie, co raz postanowił,
  wiecznymi czasy tego nie odmówił.

 Szedł od człowieka do człowieka, od rodziny do rodziny, od grupy do grupy.
 I tak szedłby bez końca w tej atmosferze miłości, serdeczności, która ogarniała tłumy. Czasem napotykał któregoś ze swoich uczniów, który podobnie jak On trudził się rozdawaniem cudownego chleba. Napotykał ich wzrok pełen podziwu i uwielbienia. Wciąż tak, jakby Go po raz pierwszy zobaczyli. Odnajdywał w nich znowu tamtych dawnych uczniów. Jak wtedy, gdy Go po raz pierwszy spotkali, jak wtedy, gdy byli świadkami pierwszych Jego cudów.

  Moc swą okazał, gdy wygnał pogany,
  a ten kraj synom Izraela dany.

 Nagle poczuł szarpnięcie. Odwrócił się. To był Szymek. Ten sam Szymek, co na początku, oddany bezgranicznie, z sercem na dłoni.
 – Chodź, mam ważną sprawę do Ciebie.
 Gdy wyszli z tłumu, Szymek zasypał Go wiadomościami:
 – Robimy powstanie.
 Był rozgorączkowany, mówił, zacinając się, ze swoim szczękoskurczem.
 – Kto? – spytał zaskoczony.
 – My wszyscy z Tobą na czele. Oni wreszcie przejrzeli.
 – Kto? – spytał, coraz bardziej zdziwiony.
 – Ci ludzie wreszcie pojęli, żeś Ty jest Mesjaszem, jeżeli potrafiłeś uczynić taki cud.
 Zaczynał rozumieć.
 – Ale jakie powstanie?
 – Jak to jakie? – teraz zdziwił się Szymek. – Zbudujemy nowy Izrael. Taki prawdziwy, jak to Ty głosisz. A to jest niemożliwe bez zrzucenia Heroda z tronu.
 – A ty pamiętasz, że nasze królestwo Boże może powstać tylko bez przemocy i bez przelewu krwi?
 – Nie będzie wielkiej wojny.
 Ludzie wciąż śpiewali:

  Sprawy rąk Jego prawdą miarkowane,
  a zaś słusznością prawa prostowane.

 Dochodzili powoli jeden za drugim inni Jego chłopcy, którzy też skończyli robotę. Wszyscy byli podobnie podekscytowani jak Szymek. I tej samej myśli. Tadek dorzucił:
 – Herod siedzi w Macheroncie. Stąd do Tyberiady jest kilka kilometrów, a wodą jeszcze krócej…
 Przerwał mu Szymek, snując swoje plany:
 – Pójdziemy. Zaraz. Napadniemy nocą z lądu i z morza.
 Nawet rozważny Piotr opowiedział się za tym pomysłem:
 – Nas jest pięć tysięcy samych mężczyzn. Wszyscy chcą iść.
 Odczekał ten huragan głosów i spytał ich spokojnie:
 – No i co myślicie robić dalej?
 – No, mówiliśmy. Już idziemy na Tyberiadę – wybuchnęli.
 – Nie pytam, czy chcecie gołymi rękami pokonać załogę i zdobyć pałac, ale zakładam, że to wam się uda, i pytam: co dalej?
 – Jak to co dalej. Ty będziesz królem Galilei. A potem się dołączy do Ciebie Perea.
 – Zaraz, zaraz. Najpierw z Perei, czyli z Macherontu, przymaszeruje Herod na czele swoich wojsk, aby stoczyć z wami bitwę i was pokonać.
 – Nie pokona nas. My pod Twoją wodzą zwyciężymy go.
 – Nie zapominajcie o Rzymianach. Oni mianowali Heroda królem i nie lubią, gdy kto inny zgłasza się po władzę. Obalicie Heroda, jeżeli wam się to uda, wtedy macie Rzym na głowie.
 – To pójdziemy na Cezareę i pokonamy Piłata – wyrwał się Janek.
 Uśmiechnął się:
 – Rzym to nie Piłat wraz ze swoimi zaciężnymi tylko wojskami. Nawet nie namiestnik syryjski z regularną armią. Rzym – co dobrze wiecie – sięga po Hiszpanię na zachodzie, po Galię i Brytanię na północy, po Egipt i Mauretanię na południu i po Eufrat i Tygrys na wschodzie.
 Widział, jak Szymek oklapł. Chyba przypomniał sobie rozmowy prowadzone na ten temat w pierwszym okresie, na początku znajomości z Nim.
 – To ludzie wpadli na ten pomysł, nie my. Chcą zbudować królestwo Boże – stanął w obronie Szymka Piotr.
 – Nie tak się je buduje. Nie mieczem.
 – No to co teraz zrobimy? – spytali obaj jednogłośnie.
 – Nie ma rady, trzeba uciekać. My znikniemy, to się ludzie sami rozejdą. Idzie już noc. Wsiadajcie do łodzi i płyńcie do Betsaidy. Tam bezpieczniej, to już Trachon. A po drugie, tam powinni już być nasi chłopcy: Sanhedryn – naszych Siedemdziesięciu dwóch. Będzie wam raźniej.
 – A Ty?
 – Pójdę się pomodlić na górę, a później dopłynę do was.
 – Szkoda, że tak się to skończyło – westchnął Szymek. – A już nam się zdawało, że będziemy mieć królestwo Boże.
 Nic mu nie odpowiedział. Poklepał go tylko po ramieniu i polecił:
 – Zabierajcie się, bo słońce zachodzi.
 – A co z ludźmi? – Szymek jeszcze próbował się opierać.
 – Ponarzekają i rozejdą się – pocieszył go Piotr. – Czekamy, Jezu, na Ciebie w Betsaidzie. Przybądź jak najszybciej – pożegnał się z Nim.
 Szedł w górę po łagodnym zboczu, zostawiając za sobą śpiew przetykany gwarem.

  Te się na wieki żadnych praw nie boją,
  bo na słuszności i na prawdzie stoją.

  Pan sługi swoje z niewoli wybawił
  i dla nich wieczny testament zostawił.

  Imię ma straszne i pełne świętości,
  a bojaźń Boża początkiem mądrości.

  Ci, co z niej biorą wzór życia na ziemi,
  będą od wszystkich wiecznie chwalonymi.

 Długo Mu ten śpiew towarzyszył, ale wyciszał się. Stawał się coraz bardziej odległy, nierealny, obcy. Na początku jeszcze błyszczała w świetle zachodzącego słońca tafla jeziora jak srebrna taca. Potem nagle położył się na niej ostry cień wzgórz, za które schodziło słońce i nagle zapadła noc, wraz ze zniknięciem pomarańczowej kuli słonecznej. Jakby kto kurtynę zasunął. Jeszcze parę chwil i nad głową zaczerniała czasza nieba wybita nisko wiszącymi gwiazdami. Znowu pojawiło się jezioro, teraz w świetle srebrnego blasku księżyca. Zaczynało się marszczyć drobniuteńką falą. Wiał lekki południowy wiatr. „Żeby tylko nie zmienił się ten wiatr w huragan, bo wtedy będzie ciężko moim chłopcom. A zanosiło się na burzę. Było parno cały dzień” – pomyślał. Dotarł na szczyt wzgórza. „Znowu chłopcy są Twoi – za nich chcę Ci, Ojcze mój, podziękować. I za ten dar chleba, i za wspólną ucztę, i za odbudowaną przyjaźń. A osobno za tych biedaków, którym objawiłeś swoją miłość”. Uklęknął, rozłożył szeroko ręce i zaczął się modlić.
 Trwał przed swoim Ojcem szczęśliwy i wdzięczny, sam nie wiedział jak długo. Przywrócił Go do rzeczywistości wiatr. Szedł z południa ostrymi porywami, które zdawały się obalać z nóg. Spojrzał zaniepokojony na jezioro. Tam już fala była duża. Usiłował odszukać z trudem patyczek łodzi. Ale nadaremnie. „Jak tak dalej pójdzie, może być z nimi źle. Wiosłują  pod wiatr”. Zaniepokoił się. Co robić? Trzeba im jakoś pomóc. Zaczął zbiegać w dół, ku jezioru. Czuł się za nich odpowiedzialny: przecież to On polecił im płynąć natychmiast do Betsaidy. Kto mógł przypuszczać, że przyjdzie taki huragan. Na szczęście widoczność była wciąż znakomita. Biegł w dół, choć zdawał sobie sprawę ze swojej bezradności. „Co mogę zastać na brzegu? Ludzi, którzy by zechcieli ze mną wybrać się za nimi? Wykluczone”. W miarę jak zbliżał się ku wodzie, rósł szum fal. Wreszcie był na dole. Tak, tu musiała być gdzieś ta mała przystań, z której odbijali Jego chłopcy. Znalazł ją: mała, piaszczysta przerwa w kamienistym brzegu. Fale walące w skały ogłuszały Go. Rozglądał się pilnie. Żadnej łodzi. Popatrzył na jezioro. Spróbował wzrokiem odszukać łódź ze swoimi chłopcami. Ale daremnie – widział tylko linię białych grzyw, wyłaniających się z ciemności i podbiegających aż do Jego stóp. I wtedy znowu ogarnął Go poryw modlitwy: „Ojcze, wesprzyj ich. Oni są zmęczeni, mają za sobą dzień pełen utrudzenia apostolskiego”.
 I nagle przyszło na Niego kolejne pragnienie: „Daj mi być z nimi! Pozwól mi pójść do nich. Przecież zezwalałeś na chodzenie po wodzie Twoim prorokom, pozwól i mnie teraz pójść do nich”. Jeszcze moment i, będąc przekonany, że Ojciec sam Mu poddał ten pomysł i zachęca Go ku temu, już wchodził w jezioro. Nawet nie zwrócił uwagi na to, jak to się dzieje – czy dotyka stopą wody, czy idzie nad nią. Chciał tylko być jak najprędzej z nimi. Był cały wychylony swoimi myślami, swoją tęsknotą ku nim – ku swoim przyjaciołom trudzącym się w tej zimnej, mokrej nocy z napierającymi falami, z targającym nimi wiatrem, ze swoim zmęczeniem. Jeszcze było ciemno. Do świtu pozostała chyba godzina albo dwie. Szedł, biegł – unosił się, byle jak najprędzej, byle jak najrychlej skrócić ich trud. Wciąż rozglądał się, by ich nie przeoczyć. Choć równocześnie wiedział, że jest jakby kierowany, bo inaczej bardzo szybko zgubiłby się przy tym wietrze na pustej płaszczyźnie jeziora.
 Aż ich zobaczył. Jeszcze mieli daleko do celu podróży – do Betsaidy. Ucieszył się nimi, jakby ich wieki nie widział. Jakby już nie spodziewał się ich kiedykolwiek zobaczyć. Pochyleni nad drzewcami wioseł, rytmicznymi ruchami ciągnęli je, głęboko wychylając się do tyłu. Duża postać siedziała przy sterze. To był z pewnością Piotr. Trzymał kierunek przeciw wiejącemu huraganowi. Ciężka krypa z trudem wznosiła się na kolejną falę. Rozbijała ją dziobem, nabierając przy tym wody do wnętrza, i pochylała się, zjeżdżając z fali po jej grzbiecie w dół, z którego zdawało się, że nie będzie zdolna wznieść się na kolejną, rosnącą przed nią falę. Zawołał do nich. Ale nadaremnie. Ledwo sam siebie usłyszał. Ryk fal, szum wiatru był tak potężny, że prawie wcisnął Mu głos z powrotem w usta. Ale wtedy zobaczył Go Janek, który jeszcze przed chwilą wylewał czerpakiem wodę z dna łodzi, a teraz znowu siedział na dziobie, w miejscu, które On przeważnie zajmował.
 – Patrzcie! – wykrzyknął i pokazał ręką na Niego. Twarz miał przerażoną, jakby zobaczył upiora.
 Usłyszeli to wszyscy, bo jak jeden mąż zwrócili głowy w Jego stronę. Nie poznali Go. Zobaczył przestrach w ich oczach, podobnie jak u Janka. Ktoś pierwszy krzyknął. I nagle wszyscy, jak na komendę, zaczęli krzyczeć. Wrzeszczeli jak opętani. Widział przed sobą tylko ich otwarte przerażeniem oczy, wpatrzone w siebie jak w jakąś nieludzką zjawę, otwarte usta i słyszał rozdzierający krzyk. Nie spodziewał się takiej reakcji – zamiast radości taka panika. Najchętniej by przeszedł obok, zdążając do brzegu. „Przecież do nich idę. Nie mogę z nich zrezygnować, nie mogę się poddać. Żeby aż tak się przestraszyć?” Myślał, że wreszcie Go poznają i sami się uspokoją. Ale nie. Sytuacja nic się nie zmieniała. Tylko teraz niektórzy już nie wytrzymali tego napięcia i schowali twarz w dłonie, ale wciąż jeszcze krzyczeli. Zdecydował się przerwać tę histerię. Uśmiechnął się do nich i, podnosząc rękę, wykrzyknął:
 – To Ja jestem! Nie bójcie się!
 – Zamilkli. Ich twarze, dotąd jakby sparaliżowane, drgnęły. Ale nie padło żadne słowo w odpowiedzi. Dalej nie wierzyli, że to On. I wtedy Piotr, jakby chcąc przerwać to niesamowite milczenie, zawołał do Niego:
 – Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie!
 „Cały Piotr. Zawsze się śpieszy. Zawsze chce być pierwszy. Zawsze chce być przy mnie”. Uśmiechnął się do niego w odpowiedzi i zawołał:
 – Przyjdź!
 Zobaczył, jak Piotr wstaje z ławeczki, wywołuje Andrzeja, który zajmuje jego miejsce przy sterze, jak wpatrzony w Niego pewnym ruchem robi krok z burty w wodę, jak reszta Jego chłopców z przerażeniem obserwuje poczynania Piotra. A on już szedł ku Niemu z wyciągniętymi jak lunatyk rękami. Już dzieliła ich niewielka odległość, gdy nagle wyrosła pomiędzy nimi nowa, groźna fala. Piotr oderwał od Niego wzrok i spojrzał na nią – najpierw zaskoczony, zaraz potem przerażony. I wtedy stało się: zaczął się zapadać w otchłań jeziora jak pień drzewa wciągany przez wir wody. Zdążył jeszcze krzyknąć:
 – Panie, ratuj mnie!
 Chwycił jego wynurzającą się z wody rękę. Wyszarpnął go w górę:
 – Czemuś zwątpił! Małej wiary.
 Piotr przylepił się do Niego mokry i drżący. Objął więc go wpół ramieniem i prowadził z powrotem do łodzi. Szli ku niej, widząc, jak jest miotana przez wiatr i zalewana strugami wody. Ale teraz fale kładły im się pod stopy, zamierały, gasły. Po chwili znalazł się w pobliżu swoich chłopców, którzy wciąż w najwyższym zdumieniu patrzyli na Niego. Łódź, dotąd podrywana w górę jak spłoszony koń, wspinając się na bałwany morskie i spadająca z nich w dół, teraz znalazła się w zasięgu Jego uciszonego kręgu. Choć jeszcze wokół niej rozkołysane morze straszyło białymi grzywami piany, to łódź stała spokojnie, jakby przybiła do zacisznej przystani. Wprowadził do jej wnętrza najpierw wciąż przestraszonego Piotra, a potem sam wszedł. Natychmiast zawisł u Jego szyi Janek, wrzeszcząc:
 – A nie mówiłem! A nie mówiłem! – ale na tym skończył, bo chyba nic więcej nie miał do dodania. Przecież jeżeli coś ostatnio mówił, to było przeciwko Niemu.
 Czuł jego pocałunki na twarzy, na rękach. Ale już obejmowali Go inni chłopcy i ściskali Go, wykrzykiwali jakieś wielkie słowa wdzięczności czy przeprosin, nawet w którymś momencie usłyszał:
 – Teraz już przekonaliśmy się, że jesteś Synem Bożym.
 Przyjmował to wszystko i przewalały się przez Niego sprzeczne uczucia. Cieszył się, że ma ich znowu ze sobą, o czym przecież marzył, że są razem, że wrócili do Niego, jak na to czekał, ale z drugiej strony było Mu smutno, że tak Go zawiedli, że Go tak łatwo zdradzili, potknęli się na takiej w końcu niewielkiej próbie.