Biblioteka


8 Opętany z Gergezy



 

Opętany z Gergezy

   Nagle, prawie że tuż nad głową, usłyszał krzyk. Zerwał się, nie wiedział, skąd ten krzyk, rozglądał się zaniepokojony. Nie tylko On sam. Paru z Jego chłopców też podniosło się, jak On, choć reszta spała.
 Dopiero teraz spostrzegł, że powyżej nich, w niewielkiej odległości, biegnie niski mur. Nie wiedział, co tam jest, ale stamtąd dobiegł ten krzyk.
 – Czy to człowiek, czy jakieś zwierzę? – posłyszał pytanie Maćka.
 Wtedy go dostrzegł. W pierwszej chwili nie był pewien, czy to człowiek. Za moment już go rozpoznał: człowieka w strasznym stanie. Choć znajdował się w znacznej odległości, w pełnym słońcu widać go było doskonale. Zupełnie nagi, z niestrzyżonymi chyba od lat włosami, brodą i wąsami i chyba również od lat niemyty, a przy tym wszystkim cały w bliznach, sińcach, skorupach zaschłych ran do tego stopnia, że sprawiał wrażenie, jakby był cały pokryty trądem. Wciąż stał za niskim murkiem.
 Połapał się, że to nie jest ryk. Ten człowiek – ta maszkara – coś do nich wołał, czego w pierwszej chwili ani On, ani nikt z Jego chłopców nie mógł zrozumieć. Dopiero gdy otrząsnął się z pierwszego wrażenia, zaczął wyłapywać fragmenty zdań. Nie wszystko i nie dokładnie, bo i odległość była znaczna, jak również człowiek ten mówił gwałtownie, bardziej wyszarpywał z siebie poszczególne wyrazy niż budował logiczne całości:
 – Precz. Wynoście się. To mój dom. To moja ziemia. To moje królestwo. Tu ja rządzę. Zmarli to moi poddani. Wy nie macie nic do nich.
 Dopiero teraz zorientował się, że mur, za którym ten dziwny człowiek wciąż tkwił, oddziela ich od cmentarza.
 – On mieszka na cmentarzu! Wśród zmarłych! – dosłyszał przerażony szept Maćka, który stał tuż obok Niego i trzymał się Jego sukni jak małe dziecko.
 – Uciekajcie! – posłyszał prawie równocześnie krzyk idący od strony jeziora.
 Odwrócił się. Z portu, który przed chwilą minęli, biegł pod górę ku nim jakiś młody człowiek, machając rękami, wskazując, by się natychmiast wycofali z miejsca, gdzie się znajdują. Za chwilę już był przy nich.
 – Uciekajcie stąd. To człowiek opętany przez szatana – mówił przerywanym głosem, wdychając głęboko powietrze. – O nadludzkiej mocy. Uciekajcie. Krępowano go sznurami i łańcuchami, lecz on rwał łańcuchu, zrzucał z siebie pęta i nikt nie potrafił go obezwładnić. Znowu się uwolnił. Atakuje ludzi.
 – A skąd on tu się wziął? – zapytał jeszcze bardziej wystraszony Maciek.
 – Dniami i nocami ciągle przebywa między grobowcami lub w górach, krzycząc i tłukąc sam siebie kamieniami – odpowiedział prawie szeptem rybak.
 A tymczasem umysłowo chory człowiek wciąż wrzeszczał, grożąc im pięściami:
 – Precz stąd, wracajcie, skąd przyszliście! Wynoście się!
 Wygramolił się na ogrodzenie, za którym dotąd stał. Zeskoczył na ziemię po ich stronie. I zaczął powoli iść w ich kierunku.
 – Chodźmy stąd, Jezu, chodź stąd – Maciek ciągnął Go za suknię.
 Nie odpowiadał i nie ruszał się. Stał i modlił się gorąco: „Ojcze, Ty któryś sprawił, że go napotkałem, ratuj go. Ulecz go! Wyrwij z ciemnej studni nieświadomości. Przywróć go do życia duchowego. Niech tak się nie męczy. I niech powróci do ludzi”.
 A tymczasem szaleniec nie przestawał wykrzykiwać:
 – Pozabijam was wszystkich, pozabijam, wtedy i wy, i cała reszta słuchać mnie będziecie! Zniszczę cały świat! We mnie siedzi legion diabłów – zachichotał. – Chcieli mnie związać łąńcuchami.
 – Widzisz? On na rękach i nogach ma jakieś resztki żelaznych okuć – wyszeptał wciąż przerażony Maciek.
 – To człowiek chory umysłowo – uspokajał go.
 – Opętany przez złego ducha – powtórzył Maciek.
 Tymczasem tamten nie przestawał wykrzykiwać, idąc ku nim:
 – Imię moje Legion! Legion diabłów we mnie! Legion. Słyszycie? Legion! Sześć tysięcy diabłów siedzi we mnie. Ja nimi dowodzę.
 Schylił się, wyrwał z ziemi ciężki kamień. Dźwignął go lekko, jakby jakąś nadludzką siłą uniósł go w górę, nad głowę i zaczął szybciej iść w ich stronę.
 Maciek nie wytrzymał. Puścił Jego ramię i rzucił się pędem w dół. Wtedy podszedł do Niego Kleofas:
 – Nie ma co się narażać. Strząśnijmy z naszych sandałów proch tego pogańskiego kraju i wracajmy do łodzi.
 Ale On nieustępliwie trwał na swoim miejscu i modlił się: „Ojcze, okaż Twoje miłosierdzie temu poganinowi. Niech się wszyscy dowiedzą, że ich otaczasz swoją miłością i opieką na równi z Izraelitami. Proszę Cię”.
 Ale już nie można było dłużej czekać. Robiło się niebezpiecznie. Dosłyszał równocześnie ostrzegawczy okrzyk pasterzy pasących świnie:
 – Uważajcie, on się rzuca na ludzi!
 Zobaczył, że było ich paru, zbici w gromadkę pod urwiskiem przyglądali się temu, co się działo powyżej.
 Zaczął iść w kierunku szaleńca. Stwierdził, że nie ruszył się ani Kleofas, ani żaden z innych uczniów. „Może gdyby był tu Piotr. Może on by mi towarzyszył” – przemknęła Mu przelotna myśl. Wyciągnął do olbrzyma obie ręce, aby go powitać i objąć. Dopiero teraz widział, jak ogromny jest to mężczyzna, ale równocześnie jak bardzo wyniszczony i pokaleczony. Całe jego ciało było usiane ranami, strupami, sińcami. Niemyte włosy wiły się w twardych strąkach albo sterczały nastroszone jak u jeża. Wąsy i broda przy ustach bielały plwociną. Ale najstraszniejsze były oczy – wytrzeszczone strachem, gniewem, zaczerwienione od słońca i niespania, a teraz wpatrzone w Niego, zdziwione, że nie ucieka.
 Bez przerwy modlił się za niego: „Ojcze, uzdrów go, ulecz go. Daj mu powrócić do stanu normalności. Niech poganie w całym Dekapolu uwierzą, że jesteś Bogiem nie tylko Izraela, ale Bogiem wszystkich ludzi, że kochasz również pogan i leczysz ich chorych”.
 Zatrzymał się tuż przed szaleńcem. Ten, jakby zaskoczony Jego odwagą, zapytał zupełnie przytomnie:
 – Kto Ty jesteś?
 – Jestem Jezus z Nazaretu. Chcę cię uwolnić od twoich złych duchów.
 I podniósłszy głos, zaczął wołać uroczystym tonem:
 – Duchu nieczysty, wyjdź z tego człowieka!
 Olbrzym zadrżał i, wciąż stojąc z głazem uniesionym nad głową, zawył ze strachem:
 – Czego chcesz ode mnie, Jezusie, Synu Boga Najwyższego? Zaklinam Cię na Boga, abyś mnie nie dręczył.
 – Jak ci na imię? – spytał Jezus.
 – Legion, bo nas jest wielu. Ale nie wypędzaj nas z tej krainy – zaczął prosić. – Poślij nas w te świnie.
 – Pozwalam wam – zgodził się.
 Wrażenie, jakie te słowa zrobiły na chorym, było piorunujące, reakcja natychmiastowa, szybsza niż mógł przypuszczać. Olbrzym upuścił kamień na ziemię i runął do Jego stóp, skulony, zwinięty jak pies.
 Kątem oka zauważył, że upuszczony kamień, który początkowo wolnym ruchem przewalał się w dół, systematycznie nabiera prędkości, a teraz już toczy się po stromym zboczu, zagarniając piarg, drobne kamienie. Upłynęło zaledwie parę chwil, a po płaskim zboczu sunęła mała lawina, wzbudzając tumany kurzu, runęła na łąkę, gdzie pasły się świnie. Pierwsze z szeregu – zaatakowane kamieniami – zareagowały paniką. Z kwikiem rzuciły się w dół, do ucieczki, wywołując popłoch wśród pasących się  poniżej. A potem już całe stado gnało z obłędnym kwikiem w dół, w stronę morza, nie bacząc na to, że łąka kończy się urwiskiem, pod którym jest już tylko woda. Zobaczył reakcję pasterzy: próbowali zatrzymać rozpędzone stado, ale nadaremnie. Nie pomogły ich krzyki i nawoływania, bicie kijami. Świnie gnały na oślep w śmierć. Jeszcze chwila i zaczęły spadać w morską otchłań – wszystkie, co do ostatniej. Na pastwisku nie pozostała ani jedna. Jakiś czas pasterze patrzyli bezradnie na potopione zwierzęta, ale potem skierowali wzrok swój przerażony w górę: na Niego. Najwyraźniej obwiniając Go o nieszczęście. Za moment ruszyli biegiem w stronę miasteczka, okrążając ich wielkim łukiem.
 Chorym zaczęły wstrząsać dreszcze, które przeszły w drgawki, konwulsje. Schylił się ku niemu, przykucnął. Objął go mocno ramionami, przytulił do siebie. Ten przywarł do Niego, a równocześnie zaczął rozpaczliwie krzyczeć. Głos się nasilał aż do nieludzkiego wycia. Zdawało się, że popękają mu struny głosowe. Twarz nabrzmiała, zaczerwieniona od wysiłku, otwarte usta, przerażone oczy, wyrzucone w górę ramiona. I nagle urwał. Ostatnie szarpnięcie i zamarł. Opuścił ramiona, jego mięśnie zwiotczały. Przymknął oczy. Twarz bladła, zapadała się. Skurczył się, zmalał, zwinięty w kłębek.
 – Umarł?
 To mówił Kleofas, który teraz przybiegł do Niego, jakby chciał Go obronić przed atakiem opętanego.
 – Nie. Zasnął – odpowiedział mu.
 Kleofas, nie dowierzając, nachylił się nad chorym człowiekiem, nadsłuchując oddechu.
 – Ledwo się w nim duch kołacze.
 – Wyczerpany. Ale spytaj, czy ma kto z naszych chłopców zapasową suknię. Jak się obudzi, trzeba będzie pomóc mu się obmyć, no i przyodziać go, nakarmić. Niech chłopcy przygotują jakiś posiłek dla niego i dla nas. Wszyscyśmy wygłodnieli – mówił uspokajająco.
 Dopiero teraz zaczęli przychodzić Jego uczniowie. Jeden przez drugiego, przepychając się, gnani ciekawością, powstrzymywani strachem, niosąc w sobie przerażenie, które ich stąd odpędziło i radość Jego zwycięstwa.
 – Uzdrowiłeś go! Poganina! Opętanego przez szatana! – coraz któryś dorzucał swoje zaskoczenie, prawie oburzenie, niepojętość.
 – Ojciec mój go uzdrowił – dodawał raz i drugi, żeby ustawić to, co się stało, na jakichś prawdziwych podstawach.
 Nachylali się nad śpiącym, wciąż nie dowierzając, że jeszcze żyje. Przetaczał się przez Niego ich gwar:
 – Jeżeliby żył, to powinien szaleć.
 – Jak jest spokojny, to chyba już umarł.
 Uzdrowiony? Poganin?
 – A odkąd to Bóg robi cuda dla pogan?
 – Niemożliwe. Jak się obudzi, znowu będzie ryczał.
 – Najlepiej zejdźmy z tej pogańskiej ziemi jak najprędzej.
 Usiadł obok śpiącego, sam wyczerpany tym przeżyciem, czekając na jego przebudzenie. Równocześnie przyglądał się swoim chłopcom, przygotowującym w pobliżu posiłek, morzu już uspokojonemu, okolicy nadbrzeżnej. I dziękował Ojcu za to, że Go wysłuchał: „Ojcze, niech Ci będą dzięki, że mogłem uleczyć tego poganina. Że ukazałeś swoją miłość nie tylko do Izraela, ale i do pogan”.
 Zauważył, że uzdrowiony budzi się. Powoli, jakby powracał z jakiegoś dalekiego świata. Usiadł. Przecierał oczy. Rozglądał się. Napotkał wzrokiem Jego.
 – Jezus, Syn Boga Najwyższego – powtórzył z pełnym zrozumieniem.
 Wykonał taki ruch, jakby chciał wstać przed Nim na równe nogi i oddać Mu pokłon, ale sił mu brakło. Zresztą i tak by nie zdążył, bo On przygarnął go do siebie i uściskał serdecznie. Odwzajemnił Mu uścisk uściskiem, szepcząc:
 – Dziękuję Ci, Jezu, dziękuję.
 Zaraz go chłopcy wzięli w swoją opiekę. Dźwignęli go. Trzymając pod ręce, sprowadzili do jeziora. Widział, jak pomagają mu się myć. Musiał przyznać, że ich podziwiał: przecież byli Izraelitami i mieli wbite od pokoleń w naturę, że poganin to nie człowiek, prawie zwierzę nieczyste, że dotknięcie się poganina zanieczyszcza każdego, a tu nie było dotknięcie, ale opiekowanie się jak matka niemowlęciem. I to chyba był drugi cud, spowodowany pierwszym: bo przekonali się, że Bóg prawdziwie uleczył poganina.
 Po dłuższej chwili uzdrowiony znowu był przy Nim, jeszcze mokry od wody, ale już z uporządkowanymi włosami, z przystrzyżoną brodą i wąsami. I szczęśliwy. Usiedli wspólnie do przygotowanego naprędce posiłku. Cała uwaga skierowana była na uzdrowionego. Chłopcy zasypywali go pytaniami, jakby chcieli się przekonać, czy on naprawdę do końca jest uzdrowiony, czy nie pozostaje w nim jakaś drobna psychiczna nienormalność, która nagle rozbuduje się i przerodzi się w szaleństwo. Ale nie. Olbrzym odpowiadał na pytania logicznie. Nawet zaczynał się uśmiechać, żartować.
 – Będziemy mieli gości – powiedział nieoczekiwanie Kleofas.
 Odwrócił głowę i zobaczył, że od strony miasteczka zbliża się tłum ludzi.
 – Wygląda na to, że niepotrzebnie jedliśmy, bo się zapowiada uroczyste przyjęcie, wspaniała uczta – usłyszał głos Maćka.
 – Coś tylko liści palmowych nie niosą i żadnych kwiatów.
 – Ale bez tego się chętnie obejdziemy, byle było jedzonko dobre i dużo. Zaraz nas uroczyście wprowadzą do miasta.
 – Jeżeli, to Jezusa.
 Idący tłum poprzedzały – jak zwykle to bywa – ciekawskie i wszędobylskie dzieci. Zainteresowało Go ich zachowanie. Nie biegły w Jego kierunku. Wprost przeciwnie. Gdy spostrzegły Go i Jego chłopców, okrążyły ich – podobnie jak niedawno pasterze – i pobiegły w stronę urwiska. Stamtąd przyglądały się potopionemu stadu świń, z którego jakieś sztuki jeszcze utrzymywały się na wodzie, bo widać było, jak pokazują palcami, wykrzykując coś do siebie. Nagle tuż obok usłyszał głos Kleofasa:
 – Wygląda mi na to, że dobrze, żeśmy zjedli co nieco. Uczty nie będzie i trzeba iść co prędzej do łodzi.
 – Coś ty – upomniał go Maciej.
 – Przypatrz się lepiej, bo ja nie tylko nie widzę palm i kwiatów, ale widzę drągi, kije.
 Spojrzał w kierunku idącego tłumu. Kleofas miał rację. Z tej odległości już można było spostrzec twarze poszczególnych ludzi – nie zwiastowały nic dobrego.
 – Czy oni zwariowali? Cóż oni chcą od nas? Zamiast się cieszyć, że człowiek został uzdrowiony? Taka podzięka? – Maciek kipiał oburzeniem.
 – Im chodzi o to, że stracili świnie – ktoś tłumaczył.
 – Zamknij się, bo nie słyszę, co tam mówią – warknął Kleofas.
 Tłum był już blisko. Zobaczył pasterzy idących z przodu. Słychać było, jak wykrzykiwali. Kamienisty żleb, którym od miasteczka szła procesja ludzi, funkcjonował jak muszla: słyszalność była doskonała. Można było rozumieć poszczególne głosy, śledzić rozmowy:
 – Diabły chciały wejść w świnie, a On im na to przyzwolił – objaśniali pasterze.
 Dolatywały do Niego strzępy komentarzy, dyskusji toczonych w tłumie. Składał je sobie i dopowiadał brakujące elementy. Bilans był druzgocący.
 – Ano pewnie. Jakby się Żyd nie zgodził? Oni by najchętniej wymordowali wszystkie świnie na całym świecie.
 – Niech stąd się wynosi.
 – Spokój. Z Nim trzeba grzecznie, bo gotów rzucić klątwę na nas albo na nasze miasto. Możemy tylko prosić, a nie grozić.
 Było dla Niego oczywiste,, że nie ma co tu dłużej wystawać. Zwrócił się do Kleofasa:
 – Przygotuj łódź. Odpływamy.
 Ale teraz Kleofas nie był całkiem przekonany:
 – Nie za prędko oddajemy pole?
 – Nie chcą nas. Słyszysz przecież. Nic na siłę.
 Kleofas odszedł. Właściwie i On mógłby już zgarnąć swoich chłopców i odejść, ale czekał na to, co usłyszy. Idący zatrzymali się w bezpiecznej odległości. Uzdrowiony siedział wciąż w Jego pobliżu. On też skupiał uwagę ludzi. Niektórzy go poznawali. Ale byli i tacy, którzy to kwestionowali:
 – Nie, to nie on.
 – Jak to nie, poznaję go dobrze. Raz ledwo mi się udało uciec przed nim.
 – Nie, to nie on.
 – Bo go obmyli, ostrzygli, ubrali w szatę, to się innym być wydaje.
 Usłyszał to najwidoczniej uzdrowiony. I chyba na to, aby nikt nie miał wątpliwości, że to on jest tym do niedawna chorym człowiekiem, jeszcze z niejakim wysiłkiem dźwignął się na równe nogi i stanął obok Niego, obejmując Go w pół. Przewyższał Go o prawie całą głowę.
 – Aaaa – rozległo się w tłumie. – To on. To ten opętany przez szatana – i ludzie wykonali krok do tyłu.
 – Tak, to ja jestem uzdrowiony – mówił niskim, zdartym, matowym głosem. – Byłem chory i dręczyłem was i okolicę. Przepraszam. I proszę o wybaczenie. On mnie uzdrowił, Jezus z Nazaretu, choć jest Żydem, a ja poganinem. To wielka łaska, że zawitał w nasze strony wraz ze swoimi uczniami – przerwał, żeby odpocząć. Za chwilę znowu mówił tym samym schrypłym głosem, ale znakomicie słyszalnym: – Za to, że mnie uratował, będę Mu wdzięczny tak długo, jak długo tylko będę żył. A was proszę, byście Go przyjęli z należnym szacunkiem.
 Jego mowa nie zrobiła żadnego wrażenia na słuchających. Trwało milczenie i mur tępych twarzy. Dopowiedział jeszcze zdanie:
 – Od dawna nie słyszano, by był taki cudotwórca, który by uleczył kogoś z takiej ciężkiej choroby jak moja.
 Dalej nic się nie działo. Wreszcie po chwili milczenia wysunął się ze zbitej ciżby mężczyzna ubrany w bogate szaty, o twarzy lisa.
 – My szanujemy Nauczyciela z Nazaretu i podziwiamy Jego cud. Ale u nas funkcjonuje powiedzenie: „Trzeba znać swoją miarę”. My jesteśmy świadomi, czym jest Gergeza, nasze małe miasteczko. Nie jest godne przyjąć tak wielkiego Cudotwórcy. Dla Ciebie Geraza, Tyberiada, Tyr, Sydon, Scytopolis, a nie Gergeza.
 Przysłuchiwał się temu przemówieniu i przyznawał, że Gergeza ma sprytnego przedstawiciela, nikogo nie obraził, a robił swoje: wyrzucał Go za drzwi. Już chciał ruszyć do łodzi, ale nie. Zatrzymał Go, ciągnąc za rękaw, Jego uzdrowiony. Wzburzony tym, co usłyszał, zaczął mówić:
 – Wstyd mi za was i żal mi was. Oczywiście, On odejdzie. Za delikatny jest, by się narzucać czy to wam, czy komukolwiek. Pożałowaliście tego stada świń. To was uwiera? – tu przerwał, jakby czekając odpowiedzi. – Bo nie rozumiem, co może innego stać na przeszkodzie. Wobec tego tym większy mi wstyd. A może On, ten Mędrzec z Nazaretu, miałby wam do powiedzenia coś bardzo ważnego, czego nawet nie przeczuwacie. A może On uzdrowiłby naszych chorych, sparaliżowanych, cierpiących, chociaż my poganie, a On Izraelita – zrobił znowu przerwę, czekał na jakąś reakcję, a gdy nie doczekał się, jeszcze spróbował. – No, zaproście Go do naszego miasta, On się nie obraża.
 Nie było odpowiedzi. Tłum stał jakiś czas skamieniały, a potem ruszył w drogę powrotną. Najpierw ci, którzy znajdowali się na końcu, zaczęli wracać do miasta, a potem i ci bliżej stojący. Aż nie pozostał nikt.
 – Chodźmy, Jezu, i my – powiedział Kleofas.
 Szli w dół ku morzu w milczeniu, pogrążeni we własnych myślach. Łódź zepchnięta na wodę kołysała się przyjaźnie. Wchodzili na jej pokład, nie śpiesząc się.
 – Czy mogę do was dołączyć? – spytał nieśmiało uzdrowiony.
 Spodziewał się takiej propozycji. Już od chwili analizował możliwość włączenia tego człowieka do społeczności swoich chłopców. Ale miał opory: przecież to poganin. Co z nim zrobić? Potraktować go jak prozelitę? Poddać obrzezaniu? To złamie cały nurt Jego rewolucji, którą prowadzi. A przyjąć go do społeczności bez tych formalnych obrzędów? To spowoduje totalny protest, zgorszenie i w końcu odrzucenie Jego i Jego Ewangelii przez wszystkich Izraelitów. „Jeszcze nie dorośli do tego etapu. Nawet moi chłopcy nie potrafią udźwignąć tej decyzji. Nie powinienem wymagać od nich rzeczy niemożliwych. Jeszcze za wcześnie. Można o tym myśleć za parę lat, ale nie teraz. Tak, tylko za parę lat – według wszystkich danych – mnie już między żyjącymi chyba nie będzie” – uśmiechnął się smutno. „Ale wtedy będą się o to martwili moi chłopcy”.
 – Czy mogę do was dołączyć? – powtórzył uzdrowiony.
 Zapytał go trochę z ciekawości, a trochę, żeby zyskać na czasie:
 – Skąd ty mnie znasz?
 – Słyszałem o Tobie, zanim się rozchorowałem. Nawet mogę powiedzieć, że pilnie nadsłuchiwałem wiadomości o tym, czego nauczasz.
 To stwierdzenie było dla Niego kolejnym błyskiem radości w serii wydarzeń, które przetaczały się w ciągu ostatnich godzin. „Jeżeli on potrafił zrozumieć nauki, które kierowałem do Izraelitów, to znaczy, że nauczanie moje dociera i do innych pogan”. Tym bardziej z ciężkim sercem kierował ku niemu odpowiedź odmowną:
 – Wracaj do swego domu, do swoich i opowiedz im wszystko, co ci Bóg uczynił.
 Mówił to z gardłem ściśniętym, wbrew sobie, jakby wypychał obce słowa z obcego gardła. Sądził, że dojdzie do jakiejś rozdzierającej sceny albo przynajmniej zostanie zasypany potokiem pytań, żądaniem wyjaśnień. Zaskoczyło Go zachowanie uzdrowionego. Ten objął Go serdecznie i powiedział po prostu:
 – Pójdę i będę opowiadał po całym Dekapolu, co Jezus z Galilei uczynił mnie, poganinowi.
 Jeszcze stał na brzegu i machał im dłonią, gdy odpływali. Patrząc na niego, zapytywał siebie, jak to się stało, że ten człowiek przyjął Jego decyzję tak po prostu, jakby coś zupełnie oczywistego. „Chyba domyślił się sam, jakie trudności wynikłyby dla mnie”. Machał i On do niego ręką aż ten zniknął za załomem skalnym.

   Gdy zbliżali się do Kafarnaum, zostali rozpoznani wcześniej, niżby się tego potrafili domyślić: pojawiły się łodzie, łódki, które odbijały od brzegu i szybko się do nich zbliżały.
 – Popatrz, jeszcze jedna i jeszcze jedna – Kleofas siedzący przy sterze wskazywał ucieszony.
 Tymczasem pierwsze łodzie już dopływały. Rozpoznawał Piotra z Jego chłopcami: Andrzejem, Bartłomiejem. Tuż za nimi podążali Synowie Gromu: Jakub i Janek ze swoimi ludźmi. Machali rękami, chustami. Widział ich radosne, roześmiane twarze, wołali:
 – Ahoj, witajcie!
 – Ahoj! – odpowiadali im chłopcy Kleofasa.
 Śpieszyli się jak na wyścigach. Drzewce wioseł migały w słońcu żółtymi błyskami.
 – Raz, raz, raz! – pohukiwał Piotr.
 – Raz, raz, raz – wybijał rytm Jakub.
 Jeszcze chwila a byli już przy nich. Łodzie zetknęły się burtami. Piotr z zadziwiającą lekkością jak na jego wzrost i wagę przeskoczył na ich pokład i już wpadł w Jego ramiona:
 – Jezu, żyjesz! A już niektórzy chcieli szukać Twojego ciała w głębinie morskiej. Ale ja wierzyłem, że Ci się nic nie stało.
 Z drugiej strony rzucił się na nich Janek z piskiem:
 – A mówiłem, a mówiłem, toście mi nie wierzyli. A mówiłem, że Jezus nawet taką wielką burzę przeżyje.
 Już się kotłowali Jakub, Bartłomiej, Andrzej.
 – Dość – rozległ się protest Kleofasa. – Nie wchodzić do łodzi, bo się wszyscy potopimy. Zostańcie u siebie – grzmiał na tych, którzy chcieli, tak jak pierwsi, przywitać się z Jezusem.
 I faktycznie, był to czas najwyższy, bo brzegi burt zrównały się prawie z lustrem wody. Szczęście, że jezioro było spokojne. A więc witał się, wpadał coraz to w inne ramiona, był otoczony swoimi chłopcami. Widział, że wciąż podpływają nowe łodzie, że otacza ich wianuszek łódek i cięższych kryp. Wzrastał harmider, aż krzyk przemienił się w pieśń:
 – Hosanna Synowi Dawidowemu! Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie.
 Pieśń w ogólnym hałasie początkowo ledwo zauważalna, szybko ogarnęła całą tę społeczność witających Go.
 – Nie będziemy tu nocować, płyniemy do brzegu – znowu usłyszał głos Kleofasa.
 I tak flotylla łodzi przylepiona do ich krypy powoli ruszyła w stronę Kafarnaum.
 A tam czekali na Niego, machając rękami, chustami ci, którzy nie znaleźli miejsca na łodziach, a teraz dołączyli się do śpiewu.
 – Jak wy potrafiliście się uratować? Przecież to była taka burza, jakiej najstarsi ludzie w Kafarnaum nie pamiętają. Dotąd nie wróciło do portu parę łodzi i wygląda na to, że zatonęły.
 – I gdzieście tak długo się podziewali?
 – A, to cała historia – odpowiadał Kleofas. – Najlepiej opowiedziałby ją sam Jezus, nasz Mistrz i Pan, ale, jak Go znam, nie opowie.
 – Co ty – przerwał mu Piotr drwiąco – jak to powiedziałeś, „nasz Mistrz i Pan”? Ty?
 – Kleofas już nawrócony – zaśmiał się Maciek. – Tak jak i my wszyscy. Tak jak i wy.
 – A co się stało? Jak do tego doszło? – dopytywał się zaciekawiony Piotr.
 – Mówi przysłowie: prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Ale trzeba dodać: ludzi poznaje się w katastrofie. – Tu przerwał i niespodziewanie zadał pytanie Piotrowi: – Czy zauważyłeś, że burza nagle się skończyła?
 – A tak. To wszyscy stwierdzili: nagle przyszła, nagle poszła.
 – Tak, tylko taka burza nagle się nie kończy.
 – Jak mówisz? – spytał zaintrygowany Piotr. – Przecież się skończyła.
 – A wiesz, dlaczego się skończyła? – zaatakował go Kleofas i, nie czekając na odpowiedź, dodał: – Bo On burzę uciszył.
 – Coś ty powiedział? – Piotr jeszcze nie rozumiał.
 – No to ci opowiem: Myśmy tonęli. Fale były wysokie jak dom. Obróciło nas, poszły wszystkie wiosła z jednej strony i następna fala by nas przykryła. Zęby zjadłem na tym jeziorze i niejedną burzę przeżyłem. Wiedziałem, że to koniec. I zawołałem do Niego: Panie, ratuj, bo giniemy.
 – Ty?
 – Tak, ja! Słusznie się dziwisz, bo znałeś nastawienie moje do Niego, gdyśmy wsiadali do łodzi.
 – I co? – niecierpliwił się Piotr.
 – I nic. On wstał, wyciągnął rękę i powiedział: Milcz, zamilknij! Tak jakby ciebie upominał.
 – I co, i co?
 – I znaleźliśmy się nagle na spokojnej wodzie. Jak w zacisznej zatoczce. Wokół jeszcze jakiś czas morze szalało, ale wiatr uciszył się. A my żyjemy.
 Przerwał. Wśród zgromadzonych cisza panowała kompletna. Wszyscy słuchali tej krótkiej relacji z najwyższą uwagą i skupieniem. Tylko dochodził delikatny chlupot fal o burty łodzi, z oddali dolatywało pokrzykiwanie mew.
 – I czy się dziwisz, że ja mówię do Jezusa: Mistrz i Pan? Stary, to nie są jakieś uzdrowienia chorób. Władza nad żywiołami: nad wichrem, morzem, piorunami była udzielana tylko prorokom. Nie ma większego dowodu nad ten, że Jezus jest prawdziwie człowiekiem Najwyższego. Kto się Jemu sprzeciwia, ten sprzeciwia się Bogu. Kto Jego nie słucha, nie słucha samego Boga – Kleofas zakończył.
 – A mówiłem, a mówiłem, a mówiłem – Janek nie wytrzymał.
 – Uspokój się, uspokój – strofował go Jakub. – Nic nie mówiłeś.
 – A właśnie mówiłem, że Jezusowi nic się nie stanie.
 – No, opowiedz to reszcie waszego Sanhedrynu. Zobaczymy, co oni na to powiedzą – Piotr zaproponował.
 – Mogę się domyślać, jak zareagują – Kleofas odpowiedział, śmiejąc się. – Zareagują tak samo jak my, gdyście nam opowiedzieli o tym, że Jezus przyszedł do waszej łodzi, idąc po wodzie. Pamiętam dobrze. Powiedziałem wtedy ironicznie: Może się śpieszył do was. Oni powiedzą coś w tym guście. I nie zdziwię się. To trzeba samemu przeżyć na własnej skórze. Niestety, taki jest już człowiek.

   Powoli dopływali do Kafarnaum. Naprzeciw nich wciąż płynęły łodzie, łódki. Zdawało się, że wszystko, co służyło do utrzymywania się na wodzie, wszystko, co dotąd trwało przycumowane do brzegu czy wyciągnięte na plaże, łącznie ze starymi gruchotami nieużywanymi od dawna, wypłynęło, aby Go przyjąć. A ci, którzy nie znaleźli miejsca, stali na brzegu i machali, czym się dało, witając Go. To były chusty, kwiaty, gałęzie.
 Całe miasteczko wyległo, aby Go widzieć. „Czyżby doszła do nich wiadomość o uciszeniu burzy na morzu? A może to jeszcze skutek rozmnożenia chleba” – myślał, patrząc na ludzi już wchodzących w wodę na spotkanie Mu, aby być jak najbliżej, aby jak najszybciej Go dotknąć, uściskać. Tuż obok Niego zabrzmiał głos Kleofasa, który zaintonował Psalm 111:

      – Szczęśliwy i nie zna kaźni,
        kto w Pańskiej żyje bojaźni.

 Podchwycili jego towarzysze:

      – Najmilsza jemu jest droga
        iść według przykazań Boga.

 Pieśń ptakiem poszła po wodzie. Podjęli ją ludzie płynący na łodziach i czekający na brzegu:

      – Krew jego zacna na ziemi,
        porówna zawżdy z możnymi.
        Ród się cnotliwych rozpleni
        i będą błogosławieni.

 Jakże był wdzięczny Kleofasowi za tę inicjatywę. Pieśń już ogarnęła wszystkich i ludzie, dotąd wiwatujący każdy na swój sposób, złączyli się w jedną wielką zbiorowość, wielbiącą Boga pełnego dobroci słowami Dawida:

     – Dom jego będzie obfity
       w zbiory i trwałe zaszczyty.
       A cześć poczciwego człeka
       pójdzie od wieka do wieka.

 W rozlewającej się pieśni usłyszał naraz:
 – Kleofas, ahoj!
 Wśród witających zauważył łódź Józefa, z częścią zbuntowanego „Sanhedrynu”. Wysforowali się do przodu.
 Był bardzo ciekawy, jak potoczą się teraz wypadki. Usiadł na swoim miejscu w dziobie łodzi. Słuchał Janka – który się przylepił do Niego i coś Mu tam opowiadał – „pół uchem” i obserwował zbliżającą się łódź. Józef i jego chłopcy jako pierwsi przybili do ich burty. Józef zgrabnie przeskoczył do ich łodzi i rzucił się w objęcia Kleofasa:
 – Już myślałem, że cię nie zobaczę. Myśmy nie ruszyli zaraz za wami, ale przeczekaliśmy burzę i dopiero wtedy popłynęliśmy do Kafarnaum. Jak was nie zastaliśmy, to sobie pomyślałem: Koniec z nimi. Jak długo żyję, takiej burzy nie widziałem.
 W ślad Józefa poszło jeszcze paru jego kolegów, choć Kleofas ostrzegał, że łódź jest już przeciążona.
 – Nie martw się. Już niedaleko brzegu. W razie czego na nogach można dojść do plaży. Zresztą masz takiego, co po wodzie chodzi.
 Wybuchł ostry śmiech.
 Do Niego się nie zbliżali. Jakby Go nie zauważyli. Jakby Go nie było. Jakby był powietrzem. Witali się z Kleofasem i kolegami.
 – No to pokazaliście klasę. Żeby z takiej burzy wyjść cało, to trzeba być mistrzem.
 – Szczęście od Boga, że tak krótko trwała. Bo gdyby było dłużej, to chyba nic by wam nie pomogło – dopowiadał ktoś z boku.
 – A jak się spisywał wasz pasażer? Widzę, że przeżył i to się liczy na Jego korzyść. Miał wielkiego pietra?
 – Nie zapomnieliście Go usadzić na zawietrznej? Nie zapaskudził wam pokładu? A może was zachlapał? – zaśmiał się ktoś kolejny.
 – Nie wygląda na to, żeby był wam wdzięczny za uratowanie. Znowu jest bohaterem.
 Hałas trwał niepomierny, choć pieśń dominowała nad całością. Wioślarze nie dopuszczali do zbliżania się innych łodzi, utrzymywali dystans na długość wiosła, by mogli pracować.
 Patrzył, jak Kleofas przetrzymuje spokojnie ten wybuch entuzjazmu i dopiero teraz, gdy zrobiła się przerwa, odpowiada poważnie, wskazując na Niego:
 – To, że żyjemy, zawdzięczamy naszemu Panu. On nas uratował.
 – Co ty? Jak to? O czym mówisz? Jak to uratował? Przecież to cieśla. Skąd się zna na żeglowaniu?
 – Uratował nas. Gdyśmy już tonęli, wyciągnął rękę, wykrzyknął do burzy: „Milcz! Zamilknij!” Uciszyło się jak nożem uciął.
 Widział reakcję Józefa, jak ten patrzy pobłażliwie na swojego kolegę, przygarnia Kleofasa i mówi:
 – W porządku. Zmęczony jesteś. A swoją drogą taka burza jak ta mogła przestraszyć największych twardzieli.
 – Może mi nie dowierzasz. Spytaj moich chłopców.
 – Wierzę, wierzę – powiedział Józef obojętnie. – Ale czy mam rozumieć, że wróciłeś do miana uczniów Jezusa? – zapytał.
 – Poprawnie należy powiedzieć: prosiłem naszego Pana, by raczył przyjąć mnie i moich chłopców w poczet swoich uczniów.
 – A On się łaskawie zgodził.
 – A On się bardzo ucieszył.
 – No to oszczędzę Mu radości. Ani ja, ani – myślę – żaden z moich chłopców z taką prośbą nie wystąpi. Koniec końców, ty zostajesz przy Nim, czy tak?
 – Na zawsze i jeszcze dłużej.
 – No to się rozejdziemy. Ja tej inności nie dostrzegam i wybieram samodzielność.
 A śpiew trwał:

     – Niechaj noc zaćmi mgły swymi.
       Światło jest nad cnotliwymi.
       Zawsze im Pan jest życzliwy,
       litośny i sprawiedliwy.

 Już dopływali do brzegu. Ludzie wychodzili Mu na spotkanie. Z tłumu oczekujących Go coraz ktoś się wyrywał, dorośli ale i dzieci, wbiegali w jezioro, wychlapując, wzbijając fontanny wody. Było ich coraz to więcej. Szli ku Niemu, coraz bardziej pogrążając się w głębię, nawet po ramiona. Widział ich roześmiane twarze. Wychylał się, by uścisnąć ich dłonie. A ci chwytali się burty Jego łodzi i prowadzili ją własnymi siłami, popychając w stronę brzegu – wiosłujący wciągnęli wiosła na  pokład. Coraz dno szurało po piasku. Kleofas ze swoimi chłopcami wskakiwali do wody, żeby łódź mogła maksymalnie zbliżyć się do brzegu. Za chwilę stał już tylko sam w łodzi otoczonej przez idących w wodzie ludzi. Śpiew zdawał się jeszcze bardziej nasilać:

     – Człek miły, pełen wesela,
       gdy drugim z swego udziela,
       w słowie się swoim tak rządzi,
       że co wyrzecze, nie zbłądzi.

 Jeszcze chwila, a łódź osiadła miękko w piasku. Ale nie pozwolili Mu wejść do wody. Wzięli Go na ramiona i wśród okrzyków entuzjazmu nieśli Go dostojnie na plażę. Przez wiwaty przebijał się podtrzymywany psalm:

     – Ludzka pamięć jego sprawy
       uwieczni: „Był to mąż prawy”.
       I zły go język nie strwoży,
       bezpieczny w nadziei Bożej.

 Wokół niosących Go tworzył się wir ludzki, bo każdy chciał się dotknąć, uścisnąć Jego rękę, spowodować, żeby spoczął na nim Jego wzrok choć na moment.

     – Stateczność jego cnej duszy
       żadną się rzeczą nie wzruszy.
       Wydoła w złej chwili snadnie
       aż nieprzyjaciel upadnie.

 Już od pewnego czasu był tego coraz bardziej świadomy, że nie skończy się to na powitaniu, ale trzeba będzie powiedzieć do ludzi jakieś kazanie, że Go o to na pewno poproszą. Teraz już gorączkowo przemyśliwał, jaki temat podjąć, o czym mówić. Nie bardzo mógł się zdecydować, wiedział tylko, że każde Jego słowo będzie skrupulatnie analizowane przez Jego zbuntowanych uczniów, że każde Jego słowo będą brali do siebie i uważali za odpowiedź na stawiane przez siebie kwestie.
 Jego tragarze już dotarli do plaży, już stawiali Go na ziemi. Rzucali Mu się w ramiona znani i nieznani ludzie. Witał się, oddawał uścisk za uścisk, słowo za słowo, uśmiech za uśmiech. Śpiew powoli zbliżał się ku końcowi:

     – Rozsypał swoje szczodroty
       na wdowy, biedne sieroty.
       Przeto uczynnością słynie
       i chwała jego nie zginie.

 Ale Jego Dwunastka też była na miejscu. Otoczyli Go kręgiem i prowadzili w stronę domostwa Piotrowego. Gdyby nie oni, tkwiłby tak bez końca wśród witającego Go tłumu.
 – Dajcie Mu trochę spokoju, najpierw niech coś zje – Piotr powtarzał gromkim głosem do napierających rzesz.
 Jedyna sfera ciszy, jaka się utrzymywała, to Józef i jego chłopcy. Spojrzał na nich – przysłuchiwali się i przyglądali temu wszystkiemu, co się działo, z rozmaitymi wyrazami twarzy. Józef z wyraźną ironią. Inni obojętni czy też markujący obojętność, jeszcze inni prawie z wesołością, uważając to za pustą zabawę.
 – Tylko nie zdziw się, jak w domu zobaczysz gości – oświadczył Mu w pośpiechu Piotr.
 – Jacy goście? – spytał.
 Ale Piotr już nie zdążył Mu udzielić odpowiedzi.
 A psalm kończył się triumfalnie:

     – Zły na to patrząc, boleje,
       zgrzyta, z zazdrości siwieje.
       Taki co w głowie uradzi,
       do skutku nie doprowadzi.