Biblioteka


Wskrzeszenie chłopca z Nain



 

Wskrzeszenie chłopca z Nain

 Kończył się miesiąc elul. Zbliżał się miesiąc tiszri, a więc święto Początku Roku. Rano wczas, zanim wzeszło słońce, budził Go głos rogu baraniego, w który dął hassan – sługa synagogi, zwołując ludzi na modlitwy przygotowujące na uroczystości Nowego Roku. Zresztą ten głos rozlegał się w Kafarnaum cały dzień, ale to już była sprawa dzieciaków, które – ku zgorszeniu pobożniejszych, a przede wszystkim samego rebe – usiłowały z mniejszym lub większym szczęściem naśladować poranne granie na rogach baranich, spreparowanych własnym przemysłem.
 Jeszcze po ciemku szedł do synagogi, najczęściej z Piotrem i Andrzejem. Tam prawie zawsze spotykał kogoś ze swojej Dwunastki i tak spędzali czas na modlitwach i śpiewach psalmów aż do wschodu słońca, poczym powracali do domów. W ciągu dnia miał ręce pełne roboty. Był oblegany bez przerwy przez ludzi. Gdy wracał z synagogi, czekał na Niego przeważnie tłumek, który utrzymywał się aż do późnego wieczora. Wciąż nie ubywało, mimo że przyjmował jednych po drugich, nie robiąc przerwy nawet na posiłki. Teściowa Piotra już się przyzwyczaiła do Jego sposobu pracy i nie odwoływała Go do stołu, tylko przynosiła Mu pożywienie tam, gdzie spotykał się z ludźmi, a On dzielił się ze swoimi gośćmi tym, co otrzymywał, i dalej rozmawiał. Bo przychodzili do Niego przede wszystkim tak, jak do słynnego z mądrości rabbiego, po poradę, a często również i z prośbą o wyleczenie z choroby. Dopiero wieczorem, przy wspólnym posiłku, mógł się spotkać z domownikami i swoimi chłopcami, spragnionymi rozmowy z Nim.
 Któregoś dnia przy rannym posiłku ktoś zakomunikował:
 – Jair jest w mieście.
 – Jair? – zdziwił się.
 – Wczoraj przyjechał wieczorem z całą paradą.
 – A cóż on tu ma do roboty?
 – Jak się okazuje, dość dużo. Przecież był tu przełożonym synagogi lata całe i obrósł w piórka. Ma tu pole w paru kawałkach, dom jeden czy drugi. Chce to sprzedać, czy też ktoś chce kupić. No i przyjechał.
 – Cóż to znaczy dla niego, który tam, w Jerozolimie, jest takim bogaczem.
 – Jest bogaczem, bo jest zapobiegliwy, dba o interesy.
 Zobaczył go na wieczornych modlitwach w synagodze. Po nabożeństwie, gdy wyszedł z budynku, natknął się na niego, stojącego na placu w gronie znajomych. Ten zareagował dość obojętnie. Skinął Mu tylko głową. Nagle, jakby sobie coś przypomniał, podniósł rękę w bransoletach i zawołał:
 – Jedno słowo do Ciebie, Nauczycielu, w związku z tym, o czym głosiłeś kazanie. – Oderwał się od ludzi i zaczął iść, nie śpiesząc się, w Jego stronę. Gdy już był przy Nim, mruknął:
 – Odejdźmy parę kroków, żebyśmy byli sami.
 A gdy tak się stało, powiedział prawie szeptem:
 – Kapłani chcą Cię zabić. Nie przychodź do Jerozolimy przed świętami. Dopiero na samo święto, wtedy gdy zejdą się Galilejczycy. Wtedy będziesz bezpieczniejszy. Coś gotują przeciwko Tobie, choć nie wiem co. Po to tu przyjechałem, żeby Ci to powiedzieć. A kazanie miałeś dobre. Mówisz coraz lepiej. Zostań z Bogiem – uśmiechnął się do Niego i odszedł.
 W miasteczku narastał niecodzienny ruch. Mieszkańcy Kafarnaum – jak co roku – podzielili się na tych, którzy szli do Jerozolimy już na święto Początku Roku, a więc na pierwszego miesiąca tiszri. Druga grupa ruszyć miała za dziesięć dni, aby zdążyć na Święto Pojednania, czyli na dziesiątego tiszri. Wreszcie ostatnia, trzecia, za piętnaście dni, aby uczestniczyć w dniu piętnastego tiszri – w pielgrzymkowym Święcie Namiotów. Tak jak sobie ustalili z Dwunastką, szli z pierwszą grupą. Z tym oczywiście, że jeżeli ktoś będzie miał jakieś trudności, pójdzie później i dołączy do reszty w samej Jerozolimie.
 Coraz wpadał któryś z Dwunastu, żeby się poradzić, coś zakomunikować, sprawdzić, czy termin wyjścia nie uległ zmianie. Najczęściej wpadającym był Janek, który wszystko oczywiście wiedział, i to, co wiedział, musiał natychmiast przekazać komu się tylko dało, a w pierwszym rzędzie Jemu i Piotrowi. A więc już wiadomo było, że Judasz z nimi nie pójdzie, bo zdążył się pokłócić z Szymkiem i poszedł sam do Jerozolimy przed czasem. Co zresztą zostało skwitowane porozumiewawczym spojrzeniem, jakie wymienili pomiędzy sobą Andrzej z Piotrem. Nie uszło to uwagi Janka, który natychmiast chciał odgadnąć, co to ma znaczyć.
 – A ja mówiłem, a ja mówiłem, że to Judasz jest winien, a nie Szymek – ale spostrzegł się, że nie trafił – no co? No co? Powiedzcie, przecież nie Szymek był winien, wiem naprawdę.
 Czekał chwilkę. Upewnił się, że to nie ta droga, a rozmówcy nie są skorzy do zwierzeń. Rzucił się do Niego:
 – Jezu, powiedz im, żeby mi powiedzieli.
 Ale wyczuł, że u Niego nic nie wskóra, jeszcze raz wrócił do swoich kolegów:
 – No, nie bądźcie tacy, no, powiedzcie. Ja też chcę wszystko wiedzieć. Ja też należę do Dwunastki.
 To wreszcie zmiękczyło Andrzeja. Zapytał go krótko, choć łagodnie:
 – Czyż to pierwszy raz Judasz znika?
 Janek wysłuchał tego z szeroko otwartymi oczami, w których malował się wysiłek intensywnego myślenia.
 – To znaczy, że on się pokłócił na niby!
 – Jeżeli tyle potrafiłeś zrozumieć, to na dzisiaj wystarczy – skwitował Andrzej tę odpowiedź.
 Janek wyczuł, że więcej nic nie wydębi. Ucichł i nawet nie obrażony, a raczej przestraszony odszedł.
 – Masz gości! Rodzina do Ciebie – wkroczył Piotr.
 „Czyżby Matka?” – przeniknął Go jakby promień radości. Piotr, odpowiadając na Jego wątpliwość, dorzucił:
 – Twoi kuzynkowie.
 – O Boże, a cóż oni mogą chcieć?
 – Nie wyglądają na królów z darami, ale wprost przeciwnie – zażartował – wprowadzić ich tu?
 – Nie, nie. Wyjdę do nich.
 Zatrzymał się, bo zobaczył przez drzwi, że Kuba z nimi rozmawia. Czekał sporą chwilę. Dochodziły do Niego wykrzykniki Kuby. Rozmowa się przeciągała, wreszcie skończyli.
 – Poczekaj, nie spiesz się – zatrzymał Go Kuba, który właśnie wszedł do izby. – Jeszcze dwa słowa. Po pierwsze, oni, jak znam życie, przecież to moi bracia, nie przyszli tu tylko z własnej inicjatywy, w najlepszym razie reprezentują naszą rodzinę. A jak wiesz, tam jest rozmaicie. Są tacy, którzy czekają na Ciebie jak kania na deszcz, że błyśnie gwiazda Mesjaszowa i ich krewny, dotąd cieśla, stanie na czele narodu wybranego. A wtedy, mój Boże.
 – A wtedy?
 – A wtedy… Ty wiesz, co wtedy. Wtedy oni będą krewnymi Mesjasza. A jeżeli Mesjasz obejmie tron królewski, wtedy oni zostaną rodziną królewską. A co to znaczy, nie muszę Tobie opowiadać, bo się domyślasz. Tych zresztą jest niewielu. Ale jest drugie skrzydło, które Cię uważa za szalonego, do nich należą moi bracia, którzy czekają przed domem. Po prostu nie mieści im się w głowie i już. Za długo Cię widzieli cieślą. Choć nie są konsekwentni, bo jak byłeś cieślą, to i tak uważali, że nie jesteś dobrym cieślą, bo u Ciebie wciąż było pełno ludzi, zwłaszcza młodzieży, wciąż, jak to oni mówili, polityka i herezje.
 Stali przed domem poważni i nastroszeni. Przywitał ich z uśmiechem:
 – A skąd wy tutaj, co was sprowadza? – zaczął serdecznie. Ale na razie bez skutku. – Czy w domu wszystko w porządku u was i u mnie?
 Nie było odpowiedzi. Wreszcie, po chwili niezręcznego milczenia, zaczął Szymon:
 – Wyjdź stąd i idź do Judei.
 Mówił napastliwie, tonem rozkazującym:
 – Niech Twoi zwolennicy tam ujrzą czyny, których podobno tu dokonujesz.
 Kwestię podjął Juda, w podobnej formie, tylko z odcieniem bardziej ironicznym niż jego brat:
 – Nikt nie działa w ukryciu, jeżeli chce się publicznie ujawnić. Skoro takie rzeczy dokonujesz, jak głoszą Twoi uczniowie, to okaż się światu! Chodź do Jerozolimy z nami.
 Właściwie trzeba by było im odpowiedzieć: „Czego wy ode mnie chcecie? Zajmujcie się swoimi sprawami”. Zwrócił się do nich najuprzejmiej, jak tylko potrafił:
 – Wy faktycznie możecie iść, kiedy tylko zechcecie. Moja sytuacja jest inna. Muszę się liczyć z zagrożeniami. Dla mnie byłoby nadzwyczaj niekorzystne, gdybym się teraz pojawił w Jerozolimie. Pójdę w późniejszym terminie.
 I w tej chwili dopiero przypomniał sobie Jaira i jego ostrzeżenie. „A więc to tak! Faryzeusze posłużyli się moimi kuzynami, aby ci mnie pchnęli do Jerozolimy jak najprędzej”. Gdyby na to wcześniej wpadł, może pokierowałby inaczej tą rozmową. Ale już było za późno.
 Oni zbagatelizowali Jego próbę wyjaśnienia:
 – Nie dziwacz. Nie opowiadaj nam bzdur. My możemy iść do Jerozolimy, to i Ty możesz. Któż Ty niby jesteś? Czymże Ty się od nas tak starasz wyróżniać? Chodź z nami, już. I pokaż, co potrafisz. Chętnie się temu przyglądniemy. Nawet jesteśmy skłonni Ci uwierzyć, jak się przekonamy.
 Nie dał się wyprowadzić z równowagi, tłumaczył im cierpliwie:
 – Was świat nie nienawidzi, ale mnie nienawidzi, bo ja o nim świadczę, że złe są jego uczynki. Idźcie spokojnie na święto, ale ja jeszcze nie idę, bo na mnie jeszcze nie czas.
 Odszedł od nich, bo wiedział, że dalsza rozmowa jest bezcelowa. W izbie zastał Kubę w dalszym ciągu rozprawiającego na poprzedni temat z Jankiem i Piotrem. Kuba, nie przerywając trwającego dyskursu, który najwidoczniej dotyczył właśnie Jego osoby, teraz zwracając się wprost do Niego, powiedział:
 – Powiem Ci dla przykładu. Dotąd też wiedzieliśmy, że pochodzimy z rodu Dawida. Ale jakoś się tym nikt nie przejmował. A teraz w rodzinie zupełne szaleństwo. Są tacy, nie tylko dziadkowie, ale co ciekawsze wujowie, którzy zabrali się do genealogii i wyrysowują drzewa rodowe, cały wielki schemat kto czyim był mężem, a kto czyją żoną! Mogę Ci coś takiego chętnie dostarczyć. Znam to zresztą na pamięć tam i z powrotem, a więc albo idąc od Józefa w górę do Dawida, albo od Dawida do Ciebie.
 – No powiedz, no powiedz – Janek się niecierpliwił.
 – Proszę bardzo. Zaczyna się tak – Kuba recytował – rodowód Jezusa Chrystusa, syna Dawidowego, syna Abrahamowego. Od Abrahama pochodzi Izaak, od Izaaka – Jakub, od Jakuba – Juda i bracia jego, od Judy i Tamar – Fares i Zara, Od Faresa – Ezrom, od Ezroma – Aram, od Arama – Aminadab, od Aminadaba – Naasson, od Naassona – Salmon, od Salmona i Rahab – Booz, od Booza i Rut – Obed, od Obeda – Jesse, od Jessego – Dawid król. Taka jest pierwsza część. Drugiej nie wymienię, bo by za długo trwało, a trzecia brzmi: A po uprowadzeniu do Babilonu urodził się Jechoniaszowi Salatiel; od Salatiela pochodzi Zorobabel, od Zorobabela – Abiud, od Abiuda – Eliakim, od Eliakima – Azor, od Azora – Sadok, od Sadoka – Achim, od Achima – Eliud, od Eliuda – Eleazar, od Eleazara – Matan, od Matana – Jakub, od Jakuba – Józef, mąż Maryi. Z Niej narodził się Jezus, zwany Chrystusem.
 – A odwrotnie potrafisz? – domagał się Janek.
 – Zostaw – Jakub upomniał Janka – jak w jedną stronę potrafi, to potrafi i na odwrót.
 – Gdyby tylko rodowód, ale wyciągają jakieś stare pierścienie i zaczynają nosić. Inni jakieś naszyjniki. Istny cyrk. A gdy przyjdą święta, to już można na nich patrzeć jak na kram jarmarczny. Oczywiście Ty, Jezu, jesteś tego przyczyną.
 Janek niespodziewanie zmienił temat:
 – Nie powiedziałem wam, że Józef i jego ludzie chcą iść z nami.
 – Czyżby się nawrócili na wiarę Chrystusową – zaśmiał się ironicznie Piotr.
 – O tym mnie nie informowali. Ale jak spytałem czemu, to mi odpowiedział, że przez Samarię zawsze jest bezpieczniej iść razem.
 Już na boku, gdy byli sami, Piotr powiedział do Niego:
 – Twoi kuzynowie spotkali się z Józefem i chwilę z nim konferowali. Bardzo mi się to wszystko nie podoba.
 – Nie przesadzaj – uspokoił go. – Dlaczego nie mieliby rozmawiać? Przecież to ich brat.
 – A Ty, jak zwykle, wierzysz każdemu – Piotr skwitował Jego odpowiedź.

 Mimo że to nie całkiem było po drodze, zdecydował się wstąpić do Kany i do Nain. Tym bardziej, że teraz już nie śpieszył się. Chciał najpierw odwiedzić w Kanie ludzi, u których był na sławnym już weselu, którym obiecał, że przyjdzie do nich „wkrótce”. Zamierzał być również w Nain, u wdowy po ukrzyżowanym partyzancie.
 Z Kany zrezygnował prawie w ostatniej chwili, bo doszła do Niego wiadomość, że młodzi małżonkowie już wyszli do Jerozolimy, „ponieważ ona jest w ciąży i nie może szybko iść, i musi częściej odpoczywać”. Bardzo ucieszył się z tej wiadomości o ciąży i obiecał sobie, że ich odwiedzi przy innej okazji. Pozostawało Nain. Choć też nie był pewien, czy matkę z synem zastanie w domu.
 Wyszli rano wczas, zanim słońce wzeszło, tak, żeby być w Nain o przedpołudniowych godzinach. Miał przy sobie Dwunastkę i grupę Józefa. Kleofas ze swoimi ruszył łodzią, którą musiał oddać w miejscu, gdzie Jordan wypływa z jeziora Genezaret. Mieli się spotkać dopiero w Skytopolis, na terenie Dekapolu.
 Pierwsze godziny były fatalne. Dwunastka, zdominowana ilościowo przez grupę Józefa, czuła się nieswojo. Rozmowa gasła. Podejmowano rozmaite wątki. Usiłował Kuba, usiłował Tomasz. Nawet Bartłomiej próbował przejąć inicjatywę. Ale nic z tego, nic nie wychodziło.
 Po chwili usłyszał, że pomiędzy Tomaszem a Józefem rozwija się spór. Nie wiedział, o co im chodzi, bo spór był toczony półgłosem, prawie szeptem. Aż naraz dał się słyszeć wykrzyknik Józefa:
 – Ty wciąż pijesz do nas!
 Ale Tomasz się nie zdenerwował, powiedział spokojnie:
 – Nie próbuj nawet, nie uda ci się mnie sprowokować. Jestem w pokojowym nastroju, może dlatego, że rozumiem cię. Byłem niedawno podobnie zbuntowany jak ty. Chociaż powiem ci szczerze, myślę, że do mnie przemówiłby cud, którego byliśmy ostatnio świadkami. Co mówię cud! Cud w połączeniu z odpuszczeniem paralitykowi grzechów. Ale widać to nie dotarło do ciebie.
 – Uzdrawiać to i ja potrafiłem. Tym mi nikt nie zaimponuje.
 – A odpuszczać grzechy?
 – Nie znam się na tym.
 Ale to był już kres wytrzymałości Tomasza. Zatrzymał się. Chwycił za ramię Józefa:
 – Poczekaj no, tylko czyś ty zrozumiał, na czym polegało to odpuszczenie grzechów? – Tomasz zaczął się przyglądać Józefowi, jakby go zobaczył pierwszy raz w życiu.
 – To chyba nie było trudno zrozumieć. Jezus mówił w naszym języku – Józef usiłował zażartować – powiedział: „Odpuszczają się twoje grzechy” i już: odpuściły się – wymówił te słowa prawie z pogardą.
 – Nie, nie – Tomasz zaprotestował. – Widzę, żeś nic nie zrozumiał. Grzechy Barabaszowi zostały odpuszczone dlatego, że uwierzył.
 – W co uwierzył? – teraz Józef zdziwił się już nie na żarty.
 – Nie w co, ale w kogo – Tomasz go poprawił. – Uwierzył w Jezusa. Zrozumiałeś?
 – Jak to, ty chcesz mi udowodnić, że wystarczy uwierzyć w Jezusa i już się ma grzechy odpuszczone? – teraz Józef był zupełnie zdumiony.
 – Dokładnie tak! – odpowiedział Tomasz, przysłuchujący mu się uważnie.
 – No to i ja mam wszystkie grzechy odpuszczone! – wykrzyknął Józef ze śmiechem.
 – Na ile ja się znam na tym – Tomasz na śmiech zupełnie nie zareagował, jakby go nie słyszał – to mogę cię zapewnić: ty wcale nie masz grzechów odpuszczonych, bo ty w Jezusa nie wierzysz.
 – Co ty pleciesz. Jak to nie wierzę. Wierzę, że jest cudotwórcą; tak jak i ja.
 – Słuchaj, stary – Tomasz już mówił z najwyższą powagą, na jaką go było stać. – Ja nie jestem tu na to, żebym ci sumienie czyścił, bo musiałbym ci powiedzieć, że dołączyłeś do nas, bo liczysz na to, że Jezus zwycięży i stworzy nowe państwo. Ale powiem ci tylko: wierzyć, to znaczy uznać Jezusa za swojego Zbawiciela. Przyjąć to, co mówi, jako prawdę od Boga i utożsamiać się z Nim. Jeżeli tak uwierzysz, to i twoje grzechy będą odpuszczone tak jak Barabasza. Zgoda?
 Mówił wyraźnie zdenerwowany. Jeszcze go takim nie widział. Zatarasowali drogę innym. Jedni wymijali ich, inni przystawali, zwłaszcza ci z dalszych szeregów, nieorientujący się, o co chodzi. A Tomasz jeszcze bardziej wybałuszył swoje wyłupiaste oczy i, wpatrując się nimi w Józefa, zadał mu pytanie:
 – No to wierzysz w to, co Jezus powiedział: „odpuszczają się grzechy twoje”?
 Józef zmieszał się. Ale natychmiast, nadrabiając brutalnością, prawie wykrzyknął:
 – Czy ty na starość nie dosłyszysz? Powiedziałem to, co powiedziałem.
 – Dobrze – uspokajał Tomasz Józefa. – Ale sam przyznasz, że to byłoby trochę nielogiczne, gdyby Pan Bóg cudem potwierdzał tego typu oświadczenie.
 Józef nie odpowiedział, wobec tego Tomasz mówił dalej:
 – Co do ciebie nie dotarło, dotarło do faryzeuszów i doktorów.
 – Chcesz powiedzieć, że oni uwierzyli w Jezusa? – zakpił Józef z Tomasza.
 – Nie wiem, czy uwierzyli, ale wiem, że opuścili dom Piotra najwyraźniej wstrząśnięci.
 – Mam i ja opuścić to towarzystwo? – Józef nie ustępował.
 – Spytaj o to nie mnie, tylko Jezusa.
 – Józefie, zostaw, czy musisz się kłócić w taki piękny dzień? – upomniał go Janek. – Za chwilę będziemy w Nain. Tam chyba nauczałeś ty, dziadku Tomaszu.
 Jankowi nie udało się wytrącić Tomasza z tematu. Nie odpowiadając mu na jego zagadywanie, powiedział do Józefa:
 – Nie, to nie ze mną, Józefie! Takie numery możesz sobie wyczyniać z podobnymi tobie. Ty mi tu teraz odpowiadaj: tak czy nie.
 – Daj mi spokój. Nie będę przed tobą się tłumaczył.
 Ale Tomasz go nie puszczał:
 – Jesteś mężczyzną czy babą. Boisz się powiedzieć mi prawdę? Wierzysz w to, co Jezus powiedział, czy nie?
 – A jeżeli ci powiem, że nie wierzę, to co? Zabijesz mnie? – I zaczął krzyczeć: – To najpierw teraz ty mi odpowiedz na moje pytanie: Czy jest możliwe, żeby który człowiek ośmielił się coś takiego powiedzieć?!
 – Otóż to. Jak długo świat istnieje, nie było na pewno takiego człowieka, który by się to odważył powiedzieć – wytrzymał chwilę i wyskandował: – No to są tyl-ko dwa wyjś-cia: al-bo Go u-ka-mie-nu-je-my, al-bo klę-knie-my przed Nim. – I stał przed Józefem, wpatrując się w niego swoimi wyłupiastymi oczami.
 Józef się żachnął:
 – Ja ani nikogo nie kamienuję, ani przed nikim nie klękam.
 – Oj, Józef, Józef. To, że nie kamienujesz, to dobrze. Przynajmniej tyle cię Jezus nauczył. Ale że nie klękasz? Jeżeli nie jesteś zdolny do dostrzeżenia świętości, to niedobrze z tobą, Józefie.
 Józef i w tym nie został mu dłużny, odpowiadając:
 – Ja już to tobie zostawiam.
 Ale Tomasz, jakby odpowiadając na to, zo Józef powiedział, zwrócił się w Jego stronę, runął na kolana i z przejęciem zawołał:
 – Przyjmij, Jezu, mój hołd, jaki Ci składam. Przepraszam Cię za moją niewierność, której się dopuściłem.
 Podniósł go z ziemi, wziął w ramiona, przytulił do siebie. Tomasz oddał Mu uścisk za uścisk, aż wybuchnął szlochem. Trzymał go tak wtulonego, czekając, kiedy się uspokoi, potem zaczęli wolno iść. Tomasz ocierał oczy, powoli się uspokajał i mówił, jeszcze zacinając się:
 – Chcę Ci wyznać, że objawiasz mi się w swojej prawdzie etap za etapem… Już teraz przepraszam Cię, jeżeli w którymś momencie nie zdążę, nie dotrzymam Ci kroku, spóźnię się, przegapię, nie dostrzegę. Ale przyrzekam, że nadrobię, nadgonię, dobiegnę, choć jestem stary i słaby, ale wierzę w Ciebie, we wszystko, co już ujrzałem i w to, co dopiero ujrzę w Tobie.
 Potem, gdy już szli razem, wziął Tomasza pod ramię, ponieważ widział, że rozmowa z Józefem bardzo nim wstrząsnęła i osłabiła go. Czuł to wyraźnie, jak Tomasz całym ciężarem spoczywa na Jego ramieniu. Słuchał jego zwierzeń, które były jakąś kontynuacją tego, co mówił dotąd:
 – Gdy Cię po raz pierwszy spotkałem, natychmiast zrozumiałem, żeś Ty nie byle kto. W Kanie Galilejskiej, gdyś wodę przemienił w wino, byłem już pewien, żeś Ty mąż Boży. Gdym Cię zobaczył przy wypędzaniu kupców ze świątyni, urosłeś mi na proroka. Podczas rozmnażania chleba zobaczyłem w Tobie Mesjasza. Ale teraz już skończyła mi się skala porównań. Chodzenie po morzu, a przede wszystkim uciszenie burzy – moc nad żywiołami, to przekracza kompetencje – że to tak nazwę – Mesjasza. A odpuszczanie grzechów wszelką skalę przewyższa i sadowi Cię w obłokach. Tak to ja Ciebie widzę. Nie wiem, jak moi koledzy, a Twoi uczniowie. Pozwól, że jeszcze coś dodam. Gdy się tak Tobie, Jezu, przyglądam na przestrzeni tych kilku miesięcy, gdy jestem z Tobą dzień za dniem, przychodzi mi do głowy… Ale nie chciałbym Cię urazić…
 – Mów śmiało.
 – Mam takie wrażenie, jakbyś Ty sam siebie odkrywał. Nie tylko w sensie roli, którą wykonywać zacząłeś w naszym społeczeństwie, ale Ty sam ze zdziwieniem niejakim stwierdzasz, kim jesteś: budzi się w Tobie samoświadomość. Mówiąc całkiem naiwnie: Ty coraz to przekonujesz się, kim naprawdę jesteś.

 Nain ukazywało się im już wielokrotnie, żeby znowu zniknąć w tym górzystym terenie. Dopiero teraz, gdy przekroczyli kolejny garb, jak się okazało ostatni, mogli zobaczyć miasto w całej jego okazałości. Zatrzymał się z ludźmi Mu towarzyszącymi. Długa procesja pielgrzymów rozlała się po szerokim wzgórzu, z którego mieli schodzić w dół, otoczyła Go barwnym wachlarzem. Czekało ich jeszcze podejście w górę ku samemu miastu. Ludzie przycichli. Może z szacunku do miasta, do którego zamierzali wejść jako goście – pobożni pielgrzymi, wędrujący na Święta do Jerozolimy. Może uciszyło ich oczarowanie ogromem i pięknem tego kompleksu architektonicznego, który się tak wspaniale prezentował. Położone na wzgórzu wstępującym wyżej i wyżej – aż do samego nieba, teraz, o tej porze dnia nasyconego błękitem – podchodziło do nich swoim murem obronnym, za którym piętrzyły się domy: jedna wielka biała masa o chropowatej fakturze, przetykana czarnymi punktami drzwi i okien. Ale wystarczyło się choć trochę wpatrzeć w tę skamielinę, żeby zobaczyć odróżniający się duży budynek synagogi usytuowany na obszernym placu, bogate pałace wśród ogrodów, odcięte od otoczenia wysokimi murkami, place targowe.
 Wciąż tak trwali w niemym podziwie, aby się nasycić tym widokiem, aby to miasto sobie oswoić – aby siebie znaleźć w tym mieście, by nie było obce, ale przyjazne, by móc wkroczyć do niego jako do czegoś znanego, bliskiego. Dopiero po chwili, gdy napatrzył się, zwrócił uwagę, że jest ono otoczone kołnierzem przedmieść, z których część była widoczna, reszta kryła się za wzgórzem. Składały się na nie kłębowiska ruder, chałup drewnianych ale i murowanych, magazynów, warsztatów, kramów – te stały zwłaszcza wzdłuż drogi, którą mieli iść. Kręcili się tam ludzie jak mrówki. Posłyszał szept Janka:
 – A nie lepiej obejść to miasto i iść dalej. Musimy tam wchodzić?
 – Nic ci tam złego nie zrobią. Byleś tylko ty sam nie rozrabiał – dodał z uśmiechem.
 Żeby przerwać te niepewności, ruszył w dół, za Nim zerwali się do marszu towarzysze, a w końcu cała pielgrzymka. Janek zacisnął usta i szedł z pochyloną głową, z oczami wlepionymi w ziemię. Z pewnością widok miasta był dla niego zbyt trudny do udźwignięcia. Współczuł mu, ale nie mógł mu w tym pomóc. Gdyby szli w małej grupie, to co innego, ale przy takiej ilości ludzi, która Mu towarzyszyła, nie było innej możliwości: trzeba było przejść przez to miasto, aby podążać dalej, ku stolicy. Przygarnął go więc bez słowa do siebie na znak, że rozumie jego opory, że współczuje mu, ale że nic już nie poradzi, że gdyby to było wcześniej, to można by jeszcze wymyślić coś innego. I wtedy właśnie spostrzegł, że przy głównej bramie, którą za parę chwil mieli wchodzić, coś się dzieje. A właściwie jeszcze się nie dzieje, ale w krótkim czasie będzie się dziać. Świadczyły o tym dzieci, od których nagle zaroiło się przy bramie. Wszystkie miały twarze skierowane w głąb miasta.
 – Popatrz, Janku! Co się tam stało? – szepnął do niego.
 Janek podniósł głowę, jakby nie dowierzając, jakby posądzał Go, że to tylko taka byle jaka pociecha, ale natychmiast zainteresował się.
 – Wesele, skazaniec, pogrzeb, król Herod? – zgadywał.
 Oczy Janka błyszczały ciekawością, przyśpieszył kroku. Niecierpliwił się, że idą za wolno. Najchętniej biegłby już, gnałby jak szalony drogą, pokonując błyskawicznie przestrzeń dzielącą go od bramy. Już dołączyłby do dzieci i wpatrywałby się wraz z nimi w czeluść ulicy, którą szło to coś nadzwyczajnego, czego nie powinno się przegapić, zlekceważyć, bo przecież to może całkiem odmienić życie, a przynajmniej olśnić, oczarować, pozostawić niezatarte wrażenia na całe dziś i na długie jutro. Ale wciąż jeszcze nie biegł. Szedł jak przywiązany, ze spętanymi nogami, choć cały już był tam.
 Nie tylko Janek miał utkwiony wzrok w miejską bramę. To, co się tam zaczęło dziać, wzbudziło zainteresowanie Jego uczniów, pielgrzymów a także mieszkańców przedmieścia, przez które przechodzili. Coraz przebiegały obok nich gromadki dzieci i pędziły ku bramie. Już tu i ówdzie, wywołani okrzykami przebiegających dzieci, wychodzili przed domy mężczyźni oderwani od swojej codziennej pracy, kobiety w fartuchach, z rękawami zakasanymi, opierając się dłońmi o biodra, wpatrywały się w ten sam punkt: w miejską bramę. A tam już kłębił się spory tłumek również i dorosłych, wpatrzonych tak jak i dzieci w głąb miasta. Teraz już Janek nie wytrzymał. Bez słowa puścił się pędem w górę, ku temu, co miało się dziać, już się rozpoczynało: z bramy zaczął wychodzić orszak żałobny.
 – A więc pogrzeb – usłyszał stwierdzenie Jakuba, który zajął miejsce Janka. – Lepsze byłoby wesele, ale i tak szczęście, że to nie Herod. Ten by nas nie potrafił nie zauważyć – oświadczył filozoficznie.
 Teraz już buchnął z bramy wrzask płaczek. Najchętniej zostałby na miejscu i przeczekałby przemarsz konduktu pogrzebowego, ale ludzie parli do przodu, wobec tego szedł z nimi pochłaniany, zagarniany, niesiony przez wyprzedzających Go. Myślał, że dotrą do bramy, gdy już ciało zostanie wyprowadzone, ale nie. Grupa płaczek ciągnęła się bez końca. Był to więc albo jakiś bogaty pogrzeb, albo pogrzeb człowieka w sposób szczególny szanowanego czy lubianego. Gdy już dołączyli do tłumu stojącego przy bramie, wciąż jeszcze ciągnęły płaczki. Aż wreszcie na wysokości ludzkich głów pojawił się biały całun, który przykrywał ciało zmarłego. Przez moment uderzyło Go, że ciało nieśli młodzi ludzie. Czyżby koledzy? Czyżby tak młody człowiek umarł?
 Już w następnej chwili zobaczył ją: żonę partyzanta! „A więc to jest jej syn! A więc to jest pogrzeb jej syna” – nagle usłyszał swój własny, wewnętrzny okrzyk. Zdawało Mu się, że otrzymał uderzenie jakby w samo serce. I już podniósł się w Nim sprzeciw. Nie. To tak być nie może. Zamordowali jej męża. Powiesili na krzyżu. Prześladowali ją jak dzikie zwierzę. Spalili jej dom i zrównali go z ziemią. I teraz pogrzeb jej syna. Zmarł nagle? Czy go zabili, dopadli, zdradzili? Czyżby wyszukali szpicle? Wszystko jedno. Chyba zabili, bo to dlatego ten ogromny pogrzeb, w którym całe miasto bierze udział. I teraz zostanie ona jedna. Dziś otoczona przez tłumy, bo to święto grzebania, ale jutro znowu bez miejsca na świecie, bez oparcia u kogokolwiek, bo wszyscy zastraszeni będą się bali ją przenocować, użyczyć miejsca pod swoim dachem albo choćby zezwolić, by schroniła się w szopie czy w stajni.
 Wszystko to rozgrywało się w Nim w ułamkach sekundy i rósł protest przeciwko tej niesprawiedliwości, choć już przychodziła refleksja, wracało opanowanie: „Tak, ja wiem. Wciąż gdzieś na świecie tak się działo i tak się dzieje, i tak się dziać będzie. Ale teraz, jeżeli Ty, Ojcze, posłałeś mnie na świat, to nie dozwól, by w mojej obecności działa się bezkarnie nieprawość, krzywda, bezczelność szatana, szerzyło się zło. Ukaż przez moje ręce, jaka jest Twoja wola, Twoje życzenie, Twoje pragnienie. Niech wszyscy wiedzą, że wspierasz tych, którzy dążą do wolności, sprawiedliwości i pokoju”.
 To pragnienie przepływało przez Niego jak górski potok szarpiący się po kamieniach. Zdawało Mu się, że Jego serce rozleci się w kawałki, drżały Mu ręce z przejęcia, nie był w stanie wykonać kroku do przodu. Z przerażeniem widział, że kondukt mija Go, jeszcze moment i nosze ze zwłokami, i kobieta idąca za nimi wymkną się z zasięgu Jego ręki i ogarnie Go fala żałobnych gości, przeciskająca się ulicą miasta jak gęsta, skłębiona lawa. Wyszarpnął się z tłumu, który zaczynał Go oblepiać, wyrwał dłoń, która przygnieciona przez napierających na Niego już Mu przywarła szczelnie do ciała, pochwycił za ramię ostatniego człowieka dźwigającego koniec nosidła. Tragarz wykręcił głowę, aby zobaczyć, co się dzieje.
 – Zatrzymaj się – dobył z siebie te słowa, które wydały Mu się jak nie Jego własne.
 Ten posłuchał Go i przystanął. A wraz z nim wszyscy tragarze, podobnie zaskoczeni jak pierwszy. Teraz wszystko zaczęło się rozgrywać jak w jakimś zupełnie niemożliwym i nieprawdopodobnym śnie, o zwolnionych ruchach. Jego dłoń, spoczywającą na ramieniu tragarza, już złapał jakiś człowiek – stwierdził, że jest ubrany w szaty faryzeusza.
 – Odejdź, bo się zanieczyścisz! – usłyszał jak z odległości całych światów jego ostrzeżenie.
 Tuż obok faryzeusza pojawił się Piotr. – „Skąd tutaj Piotr” – pomyślał zdziwiony, choć przecież powinien wiedzieć, że ten cały czas Go nie odstępował.
 – Zostaw, to Mistrz z Nazaretu.
 Panowała w Nim cisza jak w świątyni jerozolimskiej przed Świętym Świętych – zdziwił się: skąd Mu takie porównanie naraz przyszło do głowy. Wszystko rozgrywało się w Nim w najgłębszym pokoju, również wtedy, gdy nagle pojawiła się w zasięgu Jego wzroku twarz żony partyzanta – jeszcze zalana łzami, ale teraz o oczach wyrażających bezbrzeżne zdumienie czy przerażenie. „Dlatego, że się znalazłem tu tak niespodziewanie czy dlatego, że zatrzymuję kondukt żałobny, a może dlatego, bo uważa, że zwariowałem. Coś powinienem rozsądnego do niej powiedzieć”.
 – Nie płacz.
 To było jedyne, co uznał za sensowne. Trwał dalej wciąż w tej samej wewnętrznej ciszy i w obszarze całkowitego spokoju, który w Nim zapanował, choć równocześnie jakoś gdzieś na horyzoncie swojej świadomości dostrzegał, że na zewnątrz wypadki przyśpieszyły swój bieg w sposób zupełnie nieprawdopodobny i ich lawina za moment gotowa jest spaść na Jego głowę. Na pozór jeszcze nic się nie działo. Tragarze stali, posłuszni Jego żądaniu. Faryzeusz tkwił przyczajony, wyczekując na kolejne posunięcie z Jego strony. I oczy wszystkich były wpatrzone w Niego – co uczyni. „Teraz już czas na mój ruch, na moje posunięcie”. Jak w grze w szachy, którą nieraz obserwował. Napięcie było tak wielkie, że jeżyło włosy na głowie. Prawie że zadawał sobie pytanie, dlaczego dotąd nie padł piorun. Jeszcze nie spojrzał na tego, który spoczywał na noszach. Jakby po raz pierwszy zobaczył ciało wyraźnie zaznaczające się pod śmiertelnym całunem. „Nie, nie śmiertelnym”. Wyciągnął rękę i położył na ciele zmarłego. Wyczuł jego ramię. Sztywne, obce, nieczłowiecze.
 – Chłopcze, tobie mówię: wstań.
 Dopiero teraz usłyszał siebie, swoje słowa wypowiedziane zbyt głośno. Niepotrzebnie tak głośno, bo po prostu padły w ciszy. Aż się zdziwił, że tylu ludzi potrafiło zachować taki bezruch. Jakby wszyscy wstrzymali oddech. Ale to było ostatnie, co zdążył pomyśleć, bo nagle ta cisza została przerwana histerycznym wrzaskiem, który – zdawało się – wyrwał się z gardeł wszystkich tu obecnych kobiet. Uświadomił sobie, że taki krzyk słyszał, i to niedawno – krzyk kobiet, które ujrzały powstającego z noszy człowieka sparaliżowanego. Jakby nastąpiło przesunięcie w czasie: „Czy to wciąż krzyczą te same kobiety?”
 Był tym krzykiem tak sparaliżowany, przyszpilony do ziemi, że nie zrobiło na Nim wrażenia to, co się zaczęło dziać: ciało zmarłego drgnęło i chłopiec dźwignął się do pozycji siedzącej.
 Patrzył, jak wskrzeszony kołysze się na noszach, które zaczęły pod nim tańczyć. Myślał prawie żartobliwie, co stanie się za moment. Czy tragarze porzucą nosze i uciekną wraz z tymi uczestnikami pogrzebu, którzy już zaczęli się rozbiegać, czy pomdleją ze strachu? Kobiety krzyczały. Jedne uciekały, inne wciąż stały wokół, bo albo sparaliżowane ze strachu nie były w stanie się ruszyć, albo tkwiły w gęstym wciąż tłumie i z powodu ciasnoty nie mogły zrobić kroku.
 Przyglądał się chłopcu, który chyba słyszał trwający wciąż wrzask. Widział, jak coraz bardziej energicznie i niecierpliwie wyplątuje się z prześcieradła. Był ciekawy, co sobie myśli – czy że spał i teraz budzi się ze snu na skutek tego niezrozumiałego dla niego hałasu? A tymczasem on zdążył już uwolnić ramiona i przystąpił do odwijania chusty z głowy. Najpierw nieporadnie szamotał się z nią, ale zaraz odkrył metodę i zaczął systematycznie odwijać taśmę płótna. Aż wreszcie ukazała się jego twarz.
 Zobaczył, jak wskrzeszony rozgląda się po nieco przerzedzonym tłumie. Równocześnie wrzask jeszcze bardziej wzrósł, kobiety zakrywały twarze dłońmi. Ale były i takie, które z odchyloną głową – jakby broniąc się przed uderzeniem – wpatrywały się w chłopca. Ten rozglądał się z narastającym przerażeniem, usiłując coś zrozumieć z tej dla niego zupełnie niepojętej – w końcu tragikomicznej – scenerii. Sprawdzał po kolei widok murów swojego miasta i jego bramy, ludzi otaczających jego lektykę. Natrafił na matkę, która jedna wśród tej masy ludzkiej patrzyła na niego z radością, choć twarz jeszcze nie obeschła z łez, na jej suknię żałobną. Dopiero wpatrując się w swoją matkę, zaczynał jakby coś rozumieć. Na samym prawie końcu odkrył, że siedzi na noszach żałobnych, trzymanych przez kolegów, aż wreszcie zobaczył Jego. I tak zamknęła mu się jak jakąś klamrą droga pojmowania, którą szedł. Twarz jego wciąż chmurna, wciąż nierozumiejąca, teraz rozjaśniła się blaskiem świadomości:
 – Toś Ty mnie wskrzesił do życia? – spytał, wiedząc już z góry, jaką otrzyma odpowiedź. I nie czekając dłużej na nią, nachylił się, objął Go rękami.
 Odpowiedział uściskiem na uścisk i jednym ruchem zgarnął go z noszy.
 Teraz pisk kobiet przemienił się w triumfalny wrzask, ten z kolei znalazł swój finał w pieśni. Ta już wybuchła potężnym chórem, zaczęta przez któregoś z Jego uczniów:

 – Hosanna Synowi Dawidowemu,
    błogosławiony, który idzie w imię Pańskie,
    hosanna na wysokości!

 – Przywitaj się z twoją mamą – powiedział z uśmiechem.
 I oddał go w ramiona matki, która na to czekała.
 – Synu mój – mówiła, płacząc i śmiejąc się, całując i tuląc go – czy ty wiesz, komu zawdzięczasz to, że znowu żyjesz? – upewniała się, jakby bojąc się, żeby w tej radości nie były przeoczone sprawy najważniejsze.
 – Wiem, wiem, wszystko już wiem i nigdy nie zapomnę. Ty mi dałaś życie, a On mi je przywrócił – powiedział dokładnie, aby nikt, aby ona nie miała żadnej wątpliwości, że zrozumiał, co się stało.
 Nagle poczuł, że ktoś obejmuje Jego nogi. Spojrzał w dół. To był Józef.
 – Powiedziałem, Panie, że przed nikim nie klękam. Tak, teraz przed Tobą klękam, boś jest mąż Boży.
 – Józek! – wykrzyknął, podnosząc go – dopiero to cię do mnie przekonało?
 – Można robić rozmaite uzdrowienia, ale przywracać do życia jest w stanie tylko Bóg.

 Potem była wielka uczta weselna. Chyba tak ją tylko można było określić. Nie wielka z powodu obfitości czy różnorodności potraw, które podawano, ale wielka z powodu ilości ludzi, którzy na nią przyszli. A byli wszyscy. Całe miasto zeszło się, by na własne oczy przekonać się, że człowiek został wskrzeszony z martwych – tak jak za czasów największych proroków. „Bóg znowu ukazał swoją moc”. Przychodzili i odchodzili. Byli i tacy, którzy trwali. Do tych należeli partyzanci.
 – Nie wiem, kim jesteś, czy jesteś aniołem w ludzkiej postaci, ale ponieważ jesteś w ludzkiej skórze i chodzisz po ziemi, dlatego muszę Ci parę rzeczy powiedzieć. Czy Ty zdajesz sobie sprawę, kogoś wskrzesił z martwych? – usłyszał pytanie Złego Łotra, jednego z takich, który, jak Go ktoś objaśnił, należał do dowództwa.
 – Chyba wiem – odpowiedział ze śmiechem.
 Ten mówił dalej:
 – To jest syn ukrzyżowanego partyzanta, a więc naszego bohatera.
 – Tak, my o tym wiemy – potwierdził Piotr.
 Partyzant, jakby nie słyszał Piotra, tłumaczył Mu w dalszym ciągu:
 – Zdajesz sobie sprawę z tego, co powiedzą na to wskrzeszenie Herod, Piłat i w ogóle Rzymianie? – znowu po krótkiej przerwie, czekając na zajęcie przez Niego stanowiska, przedkładał swoją opinię: – Jak mi tu ludzie donoszą, masz rozmaite kłopoty przez faryzeuszy, saduceuszy. Teraz, żebyś wiedział: będziesz miał nowe kłopoty, również przez Heroda i Rzymian, i dlatego Ci radzę: miej się na baczności, bo Ci przyłożą ani nie będziesz wiedział kiedy.
 – Nie wiem, czy cię to pocieszy, ale my, to znaczy Jezus i Jego uczniowie, mamy poważne kłopoty z Herodem, no i poniekąd z Rzymianami. A wy nie boicie się występować oficjalnie z bronią? – Piotr dziwił się zupełnie poważnie.
 – Całe miasteczko jest obstawione naszymi patrolami – tłumaczył Zły Łotr. – Dzisiaj ono należy w zupełności do nas. Herod nie odważy się nas zaatakować. Nie jest na to przygotowany.
 – Nie mówiąc o tym, że go tu nie ma – Piotr dorzucił. – Bo siedzi w Macheroncie.
 – Nie mówiąc o tym, że go nie ma – zaśmiał się partyzant. – Masz rację. I wziął ze sobą główne siły. A ci, którzy siedzą w Tyberiadzie, też chcą pożyć i wolą nie podskakiwać.
 – Tak czy tak – odpowiedział, nie czekając na Piotra – my wędrujemy do Jerozolimy na Święta w jednej procesji, która rozpoczyna się gdzieś od Tyru i Sydonu, a kończy się w Jerozolimie i łatwiej znaleźć szpilkę w stogu słomy niż określonego człowieka.
 – Pod warunkiem jednak, że poszukiwany po drodze nie wskrzesza synów partyzantów – uzupełnił Zły Łotr.
 – Ale wierz mi, to całkiem wyjątkowo – dorzucił Piotr ze śmiechem.
 Obserwował chłopca i jego matkę. Rozmowa, która toczyła się nadal pomiędzy Piotrem a partyzantem, zeszła gdzieś na margines Jego uwagi. Chłopiec, wciąż otoczony ludźmi, był przez nich nieustannie zasypywany pytaniami. Dolatywały aż do Niego:
 – Ale jak tam było?
 – Co czułeś?
 – Widziałeś Pana Boga, aniołów, Mojżesza, proroków?
 Jedni drugich przekrzykiwali. Każdy chciał otrzymać dokładną odpowiedź.
 – Wolałeś tu wrócić, czy tam zostać?
 – A teraz wolałbyś umrzeć zaraz, żeby tam być znowu, czy też tutaj pozostać?
 – Widziałeś swojego ojca? Swoich krewnych?
 Chłopiec, nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie nadążyć z odpowiedziami, żeby wszystkich usatysfakcjonować. Uśmiechał się. Czasem coś powiedział, ale wyraźnie był zmęczony tymi indagacjami. Matka, która była wciąż na usługach gości, dbała, żeby każdy był ugoszczony, miał co jeść i pić i nie był osamotniony, dbała również o to, by nie zamęczali syna. Ratowała go coraz z opresji.
 – Proszę, błagam, pozwólcie mu odpocząć, zabawić się.
 Na szczęście była orkiestra – ta, która przygrywała w czasie pogrzebu. Do niej dołączyli nowi muzycy. Było wszystko, co potrzeba: cymbały, sistra, tamburyn, bębenki, harfa, cytra i oczywiście śpiew i tańce.
 – Chodź, bo czekają na ciebie chłopcy i dziewczęta. Tańcz z nimi, śpiewaj z nimi, a nie siedź tylko. To twój dzień.
 Wyrwał Go z tych obserwacji głos partyzanta:
 – My byśmy potrzebowali takiego jak Ty.
 Kątem oka zauważył, że nie śpiesząc się, a nawet świadomie opóźniając swój krok, z udaną ociężałością, wlecze się ku Niemu Tomasz.
 – Żołnierzy mamy dość i możemy ich mieć drugi raz tyle. Ale przydałby nam się taki jak Ty.
 – To znaczy, kogo potrzebujecie? – zapytał go z uśmiechem.
 – Potrzebujemy takiego proroka, co by potrafił tak przemawiać, jak Ty przemawiasz. To raz.
 – I co jeszcze?
 – A dwa, takiego, który by potrafił robić takie cuda, jak Ty działasz.
 – A po co ci taki jak Jezus? – włączył się Piotr.
 Aż się dziwił, że Piotr potrafi tak odważnie sobie poczynać ze znanym z brutalności wojownikiem.
 Ale chyba ten zaczynał tracić cierpliwość. Niespodziewanie przerwał tok rozmowy i zapytał Go wprost:
 – Czy Ty jesteś z nami, czy przeciwko nam?
 Tym razem Tomasz odpowiedział:
 – Co to znaczy „z wami”? Co to znaczy?
 I chyba dobrze się stało, bo Zły Łotr już by nie wytrzymał i doszłoby do awantury, ale zobaczył przed sobą starego człowieka, wobec tego powstrzymał rosnący w sobie gniew i odwarknął:
 – To co powiedziałem. Jest Jezus z nami czy przeciwko nam: z naszym narodem czy z Herodem i Rzymianami?
 Ale nie wiedział, na kogo trafił. Tomasz, podkreślając swoją starość i prawie ułomność umysłową, zaczął po swojemu bawić się z nim jak ze swoją ofiarą:
 – Ja cię bardzo przepraszam, że się głupio spytam, ale wybacz staremu człowiekowi, którego jak nieudany pomiot mój Mistrz i Pan raczył przyjąć do swojego grona. Ale ja nie bardzo zdołałem pojąć, coś ty powiedział. Tyś, jeżeli mnie słuch nie omylił, tyś powiedział „z nami, czyli z narodem naszym”. Przepraszam cię bardzo, kto ty jesteś, że śmiesz się utożsamiać z Izraelem? Ja też jestem synem izraelskim, a przecież nie znam cię.
 – Jestem Zły Łotr! – wykrzyknął oburzony olbrzym. – Wszyscy mnie znają.
 – Wybacz mój brak orientacji. Ja ciebie nie znam. A powiem, że już paru w swoim życiu spotkałem, i to nawet całkiem niedawno, którzy mówili tak samo jak ty. Na przykład Dobry Łotr, z którym się kiedyś spotkałem.
 – Tamci to zdrajcy. A ja ich wykończę tymi rękami – tu wyciągnął pod nos Tomasza potężne przedramię.
 Ten nie drgnął, tylko spokojnie odpowiedział mu:
 – Tamci też to samo mówili.
 Coraz więcej ludzi gromadziło się wokół nich i przysłuchiwało. Tomasz, który uwielbiał popisywanie się przed ludźmi, zdawał się być w siódmym niebie.
 – I komu wierzyć? Ty mówisz, że tobie, oni mówią, że im. Gdybym się ciebie przeląkł, powiedziałbym ze strachu, że tobie wierzę. Ale jestem stary i już niejedno widziałem, wobec tego mogę ci powiedzieć prawdę: masz dużo do roboty. Najpierw pokonać swoich izraelskich przeciwników, potem Heroda, na koniec Rzymian. Nie wiem, czy ci życia starczy.
 – Dlatego przydałby się On: Jezus. Wtedy pójdzie ze mną cały naród.
 – A czy ty wiesz przynajmniej, czego On naucza?
 – Na pewno nie tego, żeby słuchać Rzymian i Heroda.
 – Masz rację.
 – To mi wystarczy i niech idzie ze mną.
 – Ale ty jeszcze nie spytałeś, na jakiej drodze chce On osiągnąć niepodległość Izraela.
 – Jak to „na jakiej drodze”? Wykosimy wszystkich nieprzyjaciół do nogi.
 – Młody jesteś i tym tłumaczę twoją fantazję, gdy mówisz „wykosimy nieprzyjaciół”. Ale nie w tym rzecz.
 – A w czym?! – przerwał mu rozsierdzony partyzant.
 – Otóż w tym, że według Jezusa główne przykazanie to miłość.
 Olbrzym oniemiał w pierwszej chwili, ale zaraz opamiętał się i replikował:
 – Oczywiście ku swoim, a śmierć wrogom.
 – Nie – Tomasz mówił teraz z przymkniętymi oczami i uśmiechem na ustach, jakby rozkoszując się zaskoczeniem, które miał zamiar wywołać. – Miłość wobec wszystkich ludzi na świecie.
 – Co ty bredzisz. Mojżesz tak nie uczył – wystękał Zły Łotr zupełnie zaskoczony, po chwili milczenia.
 – Wyobraź sobie, że Jezus mówi, że należy kochać również nieprzyjaciół, i wiesz, jak Jezus argumentuje?
 Złego Łotra nie było stać na pytanie. Tomasz wobec tego mówił dalej:
 – Argumentuje tak, że wszystkich stworzył ten sam Bóg, wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Ojca i wszyscy powinniśmy się miłować.
 – Mamy stulić mordy i pozwolić, żeby Rzymianie prowadzili nas za kark? – partyzant powracał do siebie i znowu był oburzony.
 – Wyobraź sobie, że nie. Wyobraź sobie, że Jezus jest największym patriotą z wszystkich ludzi, jakich spotkałem w moim życiu, i pragnie niepodległości naszego narodu bardziej nawet niż ty i ja razem wzięci, ale nie na drodze przemocy i gwałtu, wojny i mordów, ale na drodze miłości.
 – Wariat! – Nie wiadomo, kogo wojownik miał na myśli, czy Jezusa, czy Tomasza. – Wariat! – powtórzył.
 – Nie, nie – zaprzeczył dobrotliwie Tomasz. – To nie takie głupie, jak ci się na pozór wydaje. To może tak wygląda na pierwszy rzut oka, ale to nie takie głupie. Możesz powiedzieć tylko: nie rozumiem.
 – Nie rozumiem – powtórzył odruchowo Zły Łotr.
 – I teraz masz rację. A jeżeli chcesz zrozumieć, to daję ci jedną radę: Przyłącz się do nas, to w krótkim czasie zrozumiesz.
 Ten nie wytrzymał:
 – Co ty, wodę z mózgu mi chcesz zrobić? Głupotę mi wcisnąć? Gdybyś nie był stary, to bym ci łeb tą pięścią rozwalił.
 Tomasz wciąż nie wyglądał na przestraszonego:
 – Nie przypuszczałem, że cię ta propozycja obrazi. Przecież nie byłbyś pierwszym zelotą w naszej kompanii. Nawet w naszej Dwunastce jest Szymek – zelota. A i Tadek, jeżeli nie był zelotą, to przynajmniej kandydatem na takiego. Nie chcę mówić o Judaszu – nożowniku, bo to osobny kapitel. Byłbyś trzecim czy czwartym. Czy to coś złego? I mogę ci przysiąc, że szybciej dojdziesz do niezawisłości narodu izraelskiego na naszej drodze niż na twojej. Zresztą w pokonanie Rzymian – wybacz – nie wierzę. Nie tylko przez ciebie, ale nawet gdybyś uzbroił wszystkich mężczyzn Izraela – to i tak Rzymian nie pokonasz.

 Gdy już byli w drodze do Jerozolimy, spytał Tomasza Piotr:
 – Liczyłeś na to, że Zły Łotr się do nas przyłączy?
 – Nie, w żadnym wypadku.
 – Miałeś taką minę, jakbyś oczekiwał tego jak własnego zbawienia.
 – Nie, nie. Co innego Szymek. On był młody, jak dziecko otwarty. Nie był żadnym dowódcą. Ten to już człowiek dojrzały. Robi karierę wodza. Ma sobie oddanych na śmierć i życie ludzi. Czuje się za nich odpowiedzialny. Wtedy już nie tak łatwo wykonać salto takie, jak to zrobił Szymek.
 – Ja trochę na to liczyłem.
 – Pewnie, ja też bym się ucieszył, choć zdaję sobie sprawę, ile kłopotów by nam przysporzył. Do naszej menażerii jeszcze takiego nam brakowało. Choć nie wiadomo, co jeszcze przed nami. Na razie święto Nowego Roku.