Biblioteka


11 Jawnogrzesznica



 

Jawnogrzesznica

   Judea przywitała ich, jak zwykle w okresie świąt Nowego Roku, polami wypalonymi przez słońce. Wszystko było już z nich zebrane. Od skał nagrzanych upałami letnimi niosło ciepłem jak od pieca.
Gdy się już zbliżali do Jerozolimy, Piotr podszedł w którymś momencie do Niego i powiedział:
– Nie wiem, jakie masz plany, ale ja bym Ci radził, żebyś nie zgadzał się na żadne propozycje Jaira czy innych znajomków. Myślę, że najlepiej byłoby zostać między naszymi: między ludźmi z Galilei. Wtedy ani kapłani, ani faryzeusze nie odważą się Ciebie ruszyć. Nie ma takiego mocnego, który by zechciał z nami próbować. A więc będziesz bezpieczny.
I tak też zrobił. Zatrzymali się na ugorze znajdującym się między Betanią a Jerozolimą, „od zawsze” zajmowanym przez pielgrzymów z Galilei. Ci powitali Go bardzo serdecznie, odebrali Jego zamieszkanie pomiędzy sobą jako wyróżnienie i szczególny przywilej. Od razu obstąpili Go zewsząd ludzie, którzy Go już kiedyś spotkali, jak i tacy, którzy tylko o Nim słyszeli. Niektórzy dotykali Go, jakby chcieli sprawdzić, czy ich oczy nie mylą, czy to nie zjawa.
– Och, jesteś. Mówiono, że Cię uwięziono. Ale przecież nie byłeś na Świętach Pięćdziesiątnicy.
– Mój Boże, nie zabili Cię? Co za szczęście. A dlaczego Twoi uczniowie nauczali po kraju?
Te wykrzykniki, te zdziwienia, zaskoczenia mówiły Mu więcej niż obszerne komentarze. Wyczuł to Piotr i dopowiedział:
– No, to już wszystko wiesz.
Piotr, gdy tylko dobrnął do miejsca, które „od zawsze” zajmował on i jego rodzina, zrzucił z grzbietu osła bagaż. Zwierzę przywiązał do kołka, który chyba też „od zawsze” tkwił wbity w ziemi, i powiedział:
– Jak nie masz nic przeciwko temu, to chodźmy od razu do świątyni, bo tutaj Cię ludzie zamęczą swoimi zachwytami.
Świątynię zobaczyli jak zwykle tak wspaniałą, jaka być powinna. Na Dziedzińcu Pogan panował idealny porządek. Nie było ani bydła, ani kantorów wymiany.
Choć do rozpoczęcia Świąt parę dni pozostawało, Jerozolima pękała w szwach i zdawało się, że już nikogo więcej nie pomieści. A tymczasem pielgrzymi wciąż przybywali. Przybywali też Galilejczycy na „swój” galilejski ugór. Dobrze Mu było wśród nich. I oni cieszyli się Jego obecnością. Choć nie starali Mu się okazywać na co dzień tej swojej wdzięczności. Chcieli, by czuł się zwyczajnie, normalnie, jak jeden z nich.
Ale na namiotowisku zaistniała nowa sytuacja. Obok Joanny, Zuzanny – pod nieobecność teściowej Piotra, która została w Kafarnaum – pojawiły się jeszcze inne kobiety. Wśród nich matka Kuby, a Jego dalsza ciotka, i matka Janka i Jakuba. Rozbiły swoje obozy w pobliżu i teraz zaofiarowały pomoc w gospodarstwie. Tuż na początku oświadczyła matka Kuby:
– Zuzanna i Joanna stale są z Tobą w drodze, a przecież ktoś musi o was dbać: trzeba porobić zakupy, gotować, przyrządzać posiłki. Teraz my będziemy troszczyć się o te sprawy, Twoje i Twoich uczniów. Trzeba wam przygotować ucztę w święto Nowego Roku, jak tradycja każe – dorzuciła. – Ale i Ty sam powinieneś bardziej dbać o swoje zdrowie. – Tu nastąpiła przerwa, po której usłyszał zdanie wypowiedziane tonem na wpół poufałym, na wpół konspiracyjnym: – Żeby sprostać tym ważnym zadaniom, jakie na Ciebie czekają w naszym przyszłym królestwie, musisz mieć nie tylko silnego ducha, ale wiele sił fizycznych.
Nic nie odpowiedział, ale postanowił do tego tematu jeszcze wrócić.
– A będziesz chodził do naszej synagogi w Jerozolimie?
– Chodzę już, chodzę do niej.
I to również było odnotowane przez galilejskich sąsiadów jako szczególne wyróżnienie. Tym bardziej, że ta wiadomość, że jest w Jerozolimie, że mieszka poza miastem, wśród Galilejczyków i że uczęszcza do galilejskiej synagogi, stopniowo rozchodziła się pomiędzy ludźmi.
Synagoga położona w kiepskiej dzielnicy miała jednak swoje zalety. Choć obtargana, brudna, zaniedbana, była, po pierwsze, duża, a po drugie, miała obszerny plac przed wejściem. Wygląd zewnętrzny się poprawił, gdy tylko o to poprosił Piotra. Ten ze swoimi towarzyszami i innymi, rozumiejącymi w czym rzecz, zabrał się pilnie do roboty. Hasłem, które stało się dla wszystkich przekonywające, było: „Czy nie wstyd nam, Galilejczykom, mieć taką zaniedbaną synagogę? Czy mają się wciąż z nas naigrawać Judejczycy, żeśmy brudasy?” A więc oporządzili chłopcy synagogę, jak się tylko dało. Efekt był imponujący, że aż sami Galilejczycy przystawali zadziwieni, twierdząc, że nie poznają własnej synagogi. Te porządki były jak najbardziej potrzebne tym bardziej, że teraz wielu przychodziło tu z Perei, z Trachonu, ale i spoza terytoriów Ziemi Świętej, żeby Go zobaczyć, posłuchać, a nawet prosić o uzdrowienie.
W czasie nabożeństw rannych w synagodze, południowych czy wieczornych, gdy Go poprosili, czytał Pismo Święte – kolejny odcinek – wygłaszał nauki, rozmawiał. Zależało Mu na tym, by przygotować nie tylko swoich chłopców, ale wszystkich ludzi, którzy przychodzili do synagogi, do tych Świąt, które zbliżały się szybkimi krokami: uciec od całej powierzchowności, od obrzędów, które były traktowane tylko na zasadzie czysto magicznej, przywrócić im pełną treść.
Chętnie wyręczał się swoimi chłopcami. Chciał, by jak najczęściej przemawiali. Zwłaszcza Kuba podejmował się tych wystąpień. W Nazarecie latami powracali do znaczenia poszczególnych świąt w życiu ludzkim.

 W przeddzień święta Nowego Roku, po uroczystym posiłku wieczornym, poszli do świątyni jeszcze przed zachodem słońca, aby wziąć udział w nabożeństwie pokutnym, którego centrum przypadło dokładnie na samą północ. Wrócili dość późno do namiotów. Spali dłużej.
 W samo święto, gdy byli jeszcze przy śniadaniu, ktoś zza drzewa zatrąbił na baranim rogu, aż wszyscy drgnęli.
 – No, kto to może być, jak nie Janek – powiedział Piotr.
 I rzeczywiście. Janek wpadł w ich krąg rozpromieniony, wołając do wszystkich:
 – Szczęśliwego Nowego Roku! Szczęśliwego Nowego Roku!
 – Nie mówi się „szczęśliwego Nowego Roku”, ale: „Obyś był na ten nowy rok wpisany w księgę życia” albo: „Obyś był wpisany w dobry rok” – pouczył go Tomasz.
 – A czy to nie wychodzi na jedno i to samo?
 – Po co robisz tyle hałasu tym rogiem i psujesz ludziom nerwy?
 – A jak jest napisane w Księdze Kapłańskiej? „Pan powiedział do Mojżesza – mówił to głosem sztucznie głębokim, powoli i patetycznie: – Powiedz Izraelitom: pierwszego dnia siódmego miesiąca będziecie obchodzić uroczysty szabat, trąbienie w róg i święte zawołanie”. A więc trąbienie w róg! – wykrzyknął już swoim głosem. Znowu zatrąbił na rogu i zawołał: – Obudźcie się, obudźcie się!
 – Przecież my już przy śniadaniu. Janku, nie szalej!
 – Ale duchowo, duchowo, jak Jezus nam tłumaczy, duchowo się obudźcie.
 – To najpierw ty się obudź.
 – O, ja już się obudziłem i nawet Jakuba przeprosiłem za to wszystko, w czym mu dokuczyłem przez cały ostatni rok.
 – A obiecałeś poprawę, jak tego Jezus się domaga?
 – Z tym będzie trudniej. Ale czemu mnie nie częstujecie jabłkiem w miodzie, co moje oczy w tej chwili spostrzegły?
 – To dzieło twojej mamy – Piotr wziął jeden plaster jabłka, wsadził go do naczyńka z miodem i jeszcze taki obkapujący podał Jankowi z życzeniem: – Obyś był wpisany w nowy dobry rok.
 – Dziękuję, dziękuję i nawzajem tego życzę! – wołał Janek z ustami pełnymi słodkości.

 Po śniadaniu poszli do świątyni na procesję. Jeszcze po drodze Piotr zastrzegł się:
 – Ale w procesji, Jezu, nie radzę, żebyś brał udział. Chłopcy się rozbiegli. Zostało nas tylko paru i nie jest to prawdziwa obstawa dla Ciebie na taką uroczystość.
 – Kto został?
 – No, z tych, co mogą iść, to Jakub, Janek, może Tomasz, jak się będzie dobrze czuł.
 – A czego się boisz?
 – Teraz już wszystkiego
 – Czego na przykład?
 – Nie wiem. To może być ktoś, kto w tłumie pchnie Cię nożem. I nawet nie dojdzie się do tego, kto to zrobił.
 – Jeżeli tak uważasz, to wylądujemy w naszym krużganku i będziemy grali rolę widzów.
 – O, dokładnie o tym myślałem: raz w charakterze staruszków albo chorych, którzy nie są w stanie brać udziału w radości, jaką daje uczestniczenie w procesji.
 I tak się też stało. Zresztą może i dobrze, bo zastał tam ludzi, którzy liczyli na Jego przyjście, i miał z nimi zajęcie, czyli rozmowy albo raczej odpowiedzi na pytania. Aż do momentu, gdy zaczęło się nabożeństwo. Rozpoczął je dźwięk trąb i śpiew Psalmu 33, zaintonowany przez śpiewaków:

 – Sprawiedliwi, wołajcie radośnie na cześć Pana,
    prawym przystoi pieśń chwały.

 Tłumy zebrane na dziedzińcach świątyni podjęły tę pieśń, a równocześnie wyłoniła się z Portyku Królewskiego procesja. Na jej czele postępowała orkiestra. Janek nie byłby Jankiem, gdyby nie obdarzał komentarzem tego wszystkiego, co się działo:
 – Jak ślicznie grają. Wypucowali sobie instrumenty, bo błyszczą aż oczy bolą. A za nimi co? Woły, barany poprzybierane girlandami, naszyjnikami z kwiatów.
 – Bo to zwierzęta ofiarne – podrzucił mu Jakub.
 – Wiem, wiem – Janek nie przestawał opowiadać. – A co teraz?
 – Kapłani, których prowadzi Annasz i Kajfasz, przybrani we wspaniałe szaty i kołpaki.
 – Widzę, przecież widzę, mam oczy, nie musisz mówić – Janek już się zdenerwował, że brat go wyręcza. – Mogę ci nawet zdradzić tajemnicę, że te stroje przechowuje Piłat i wypożycza je na wielkie święta.
 – No, tajemnica to nie jest, jeżeli wróble na płocie o tym ćwierkają.
 Janek pominął tę uwagę milczeniem, bo skończyła się jego znajomość przedmiotu.
 – A to co, a to kto ci ludzie w purpurze i złocie?
 – Członkowie świeccy Sanhedrynu, a więc przede wszystkim arystokracja.
 Za nimi parł tłum. Śpiew trwał:

 – On miłuje Prawo i Sprawiedliwość,
    ziemia jest pełna łaskawości Pańskiej.
    Przez słowo Pana powstały niebiosa
    i wszystkie ich zastępy przez tchnienie ust Jego.

 Procesja powoli zbliżała się na wysokość stanowiska, które zajmowali.

 – Bo On przemówił, a wszystko powstało;
    On rozkazał, a zaczęło istnieć.

 Teraz już przed nimi rozciągał się kolorowy pas orszaku, mieniący się wszystkimi barwami tęczy, pobłyskujący srebrem i złotem, drogimi kamieniami.
 Janek nie wytrzymał i zaczął rozrabiać:
 – A po co procesja? A dlaczego prowadzą zwierzęta? Jaki piękny wół, jaki śliczny baran, i tyle baranków. Niech no policzę. Siedem. Tak, siedem.
 – Janek, uspokój się. Przecież nie pierwszy raz widzisz taką procesję – uciszał go Jakub.
 – A właśnie że pierwszy. A właśnie że pierwszy. Myśmy zawsze przychodzili do Jerozolimy nie na Nowy Rok. Nawet nie na Święto Przebłagania. Tylko na Święto Kuczek. A więc po co ta procesja? Tomaszku, wytłumacz mi.
 – Janek! – tu się już Jakub zezłościł. – Może nigdy nie widziałeś tej ceremonii, ale nie powiesz, że ja ci na ten temat nic nie mówiłem.
 Janek wpadł w histerię:
 – Jezu, powiedz mu, proszę, żeby się ode mnie odczepił, przecież on mi żyć nie daje!
 Wrzeszczałby jeszcze dłużej, tylko przerwał mu Tomasz, który spokojnie zaczął tłumaczyć:
 – Powiedziałeś, że są piękne. Tak. Najwyższej próby! Bez żadnej skazy! Bo tylko takie godzi się Bogu składać i to w podzięce za łaskę. Bo procesja odbywa się na pamiątkę, jak to nasz naród wyprowadzony przez Mojżesza z Egiptu wędrował do Ziemi Obiecanej.
 – Ale przecież dzisiaj święto Nowego Roku.
 – Widzisz, wszystkie święta, jakie by nie były w ciągu roku, wiążą się z historią naszego narodu. Pascha najpierw była tylko świętem dziękczynienia za pierwsze zbiory zbóż. Pięćdziesiątnica dziękczynieniem za ukończone żniwa. Święto Namiotów dziękczynieniem za zbiory innych płodów rolnych, zwłaszcza winogron. A co się z nimi stało? – Tomasz swoimi wyłupiastymi oczami natarł na Janka.
 – No co? – Janek zapytał.
 – A teraz Pascha to rocznica wyjścia z Egiptu, Pięćdziesiątnica to rocznica Synaju, a Święto Namiotów to rocznica wędrówki do Ziemi Obiecanej.
 – No widzisz, Jakubie – tu Janek zwrócił się do brata w tonie pojednawczym – ty byś nie potrafił mi tak wszystkiego wytłumaczyć jak mój Tomasz.
 – A wiesz, kto jest największym baranem?
 – Kto? – zapytał zaskoczony Janek.
 – Ty.
 – Ja? – Janek był na progu obrażenia się. – A dlaczego tak mówisz? – spytał już całkiem zimno.
 – Wiesz, co sobie Jezus myśli teraz, jak na to patrzy, co się dzieje na placu i jak słucha naszego głupiego gadania?
 Janek milczał.
 – No to ja ci powiem, co On sobie myśli. – Tu zwrócił się do Niego: – Przepraszam Cię, Jezu, że mówię w Twoim imieniu. On sobie myśli: I tyle już tłumaczyłem, wyjaśniałem, a oni wciąż to samo. Jakby nic nie zrozumieli.
 – O co ci chodzi? Czego nie zrozumiałem? – spytał Janek tym samym obcym głosem.
 – Nie bardzo rozumiem, o co ci, Jakubie, chodzi – w obronie Janka stanął Tomasz. – Czy twoim zdaniem Jezus jest przeciwko Świętu Namiotów? A może również przeciwko Świętu Paschy czy Pięćdziesiątnicy?
 – Ja tylko…
 Ale Tomasz nie potrzebował już wiedzieć, co on myśli.
 – Czy ty rozumiesz, co to jest rocznica? – podsunął się do Jakuba, wlepił w niego swoje wyłupiaste oczy. – Słyszałeś, co Jezus mówił? To jest uobecnienie! – wrzasnął mu prawie do ucha i umilkł. – My poprzez obrzędy utożsamiamy się z naszymi praojcami, którzy przeżywali tamte wydarzenia. To już my wychodzimy triumfalnie po latach niewoli z Egiptu i wyruszamy do Ziemi Obiecanej. To już my wędrujemy przez pustynię, otrzymujemy pod górą Synaj dziesięcioro Bożych przykazań. I dziękujemy Bogu za ten dar.
 – Zgoda, zgoda – Jakub prawie wykrzyknął, korzystając z przerwy, którą zmęczony Tomasz zrobił, by odsapnąć. – Mnie tylko o to chodziło, że Bogu nie należy składać w ofierze baranów czy wołów, ale siebie samego, swoją miłość ku Niemu i ku bliźniemu. I gdy już mowa o zwierzętach i jeżeli muszą być zwierzęta, to należałoby nie palić na ołtarzu przed Świętym Świętych, ale przyrządzić posiłki i rozdać je głodnym i biednym.
 Dalszy ciąg święta przebiegł spokojnie, podobnie jak następne dziesięć dni pokutnych, dzielących od Święta Pojednania. Spokojnie, jeżeli nie uwzględnić, że tam, gdzie się pojawiał, gromadziły się natychmiast tłumy, że synagoga Galilejczyków, do której uczęszczał na nabożeństwa wieczorne, była oblężona, że przedsionek Salomona, dokąd przychodził rankami, był pełny wyczekujących na Niego ludzi.
 Sytuacja się nie zmieniała. Tak faryzeusze, jak uczeni w Piśmie milczeli. Nie atakowali. To nie znaczy, że ich nie było. Było ich zawsze wszędzie w nadmiarze. Tak w synagodze, jak w Krużganku Salomona. Słuchali, patrzyli, a raczej przyglądali się. Ale milczeli.
 – A może to dlatego, że to czas pokuty i oni w ten sposób pokutują – żartował-przypuszczał Janek. – Choć ich język świerzbi, ach, jak świerzbi! Ja to prawie czuję na swoim języku.

 Zbliżało się Święto Pojednania.
 – No, to jutro pościmy cały dzień. Trzeba się dzisiaj wieczorem najeść, ile wlezie – zdecydował Janek.
 – Żebyś tylko nie pękł – uspokajał go Jakub.
 Święto Przebłagania spędzali między świątynią a synagogą. Na pole namiotowe nawet nie zaglądnęli. No bo po co? Przecież cały dzień pościli. Po południu znowu zajęli „swoje” miejsce w Krużganku Salomona w świątyni. Ludzie tłumnie zgromadzeni już tam na nich czekali. Do rozpoczęcia nabożeństwa, którego głównym elementem miało być wypędzenie kozła ofiarnego, pozostawało jeszcze sporo czasu. Świątynia powoli napełniała się.
 Zobaczył, że nadchodzi Kuba w grupie paru kolegów. Jeszcze wieczorem poprzedniego dnia upewnił się, czy jest przygotowany z kazaniem na temat Święta Pojednania. Ten oświadczył, że tak. Nie dopytywał się o szczegóły. Na nim mógł zawsze polegać.
 Kuba nie śpieszył się. Zajął miejsce na podwyższeniu, które On przed chwilą zajmował, rozejrzał się z tej wysokości po tłumie zgromadzonym w „ich” części Krużganku Salomona i bez żadnych wstępów zaczął cytować z pamięci fragment Księgi Kapłańskiej dotyczący świętowania dnia przebłagania.
 Wiedział, że Kuba ma dobrą pamięć i szczególne zamiłowanie do uczenia się testów Pisma Świętego. Podziwiał go – że potrafi ogromne partie Pięcioksięgu Mojżeszowego recytować bez zająknienia. Przypomniał sobie, jak kiedyś ktoś zażartował, że gdy dalej tak pójdzie, to w starości będzie mógł z głowy recytować całe Pismo Święte, a przyda mu się to, gdy wzrok straci przez czytanie. Ale to było co innego recytować przed kolegami, a co innego przed tłumem.
 Może Mu się zdawało, ale wyglądało na to, że ludzie zaczynają się niecierpliwić. Nie tylko ludzie w tłumie, ale i Jego uczniowie. Posłyszał głośny szept Janka w stronę Tomasza:
 – Czy jest grzechem zamordowanie nudziarza?
 – Ciii – zasyczał Tomasz.
 Ale Janek nie dawał za wygraną:
 – Przecież to jest tylko samoobrona. Jeżeli my jego nie zamordujemy, to on nas zamorduje.
 Kuba spostrzegł te niepokoje. Przerwał. I rzucił pytanie:
 – Po co ja cytuję Pismo Święte? Na to, żeby je wyśmiać, jak to niektórzy poganie czynią, cytując takie teksty?
 „Kuba poczuł, że przeciągnął strunę i zdecydował się szukać ratunku ostrym komentarzem. Dobrze. Zobaczymy, jak sobie teraz poradzi” – pomyślał.
 – Poganie bluźnią. Zgoda. Ale co ja powiem? Ja powiem, że są Izraelici, którzy grzeszą nie mniej ciężko niż poganie. Wy spytacie, czy to jest możliwe?
 Przysłuchiwał się temu, co Kuba mówi, a raczej jak mówi i stwierdzał, że przeszedł na „żydłaczenie”. „No, to jest zupełnie zdenerwowany”.
 – Tak, to jest możliwe. To są tacy Izraelici, którzy mówią: Jak to dobrze, że w naszej religii mamy taki wynalazek. Najwyższy kapłan raz w roku w święty Dzień Przebłagania wchodzi do Świętego Świętych, namaści je krwią ofiarnego zwierzęcia, okadzi. Potem nasze grzechy wsadzi na łeb capa, szast prast i sprawa załatwiona. Grzechów nie ma i my jesteśmy czyści jak łza. Jeszcze się usprawiedliwi, mówiąc: „My się też dokładamy do tego interesu i my cały dzień pościmy, i w ten sposób pokutujemy za nasze grzechy!” A co ja na to powiem? A ja na to nic nie powiem, tylko zacytuję naszego proroka Izajasza:

 Czemu pościliśmy, a Ty nie wejrzałeś,
 Umartwialiśmy siebie, a Tyś tego nie uznał?
 Otóż w dzień waszego postu
 wy znajdujecie sobie zajęcie
 i uciskacie wszystkich waszych robotników.
 Pościcie wśród waśni i sporów
 i wśród bicia niegodziwą pięścią.

 Zasłuchany w ulubione teksty Izajasza dopiero po chwili spostrzegł, jak nastrój zmienił się wśród słuchaczy. Nie tylko nikt nie odchodził, ale umilkły rozmowy, wszyscy byli wpatrzeni w Kubę, recytującego wciąż z pamięci:

 – Czyż zwieszanie głowy jak sitowie
    i użycie woru z popiołem za posłanie,
   czyż to nazwiesz postem
   i dniem miłym Panu?
   Czyż nie jest ten post, który ja wybieram:
   rozerwać kajdany zła,
   rozwiązać więzy niewoli
   wypuścić wolno uciśnionych
   i wszelkie jarzmo połamać,
   dzielić chleb z głodnym,
   wprowadzić w dom biednych tułaczy,
   nagiego, którego ujrzysz, przyodziać
   i nie odwrócić się od współziomków.

Słuchał tego, co Kuba mówi, i myślał sobie z radością, że nie na darmo były te lata w Nazarecie spędzone z gronem przyjaciół, do których i Kuba się zaliczał. Ileż razy te teksty recytowali, śpiewali, komentowali.

– Wtedy światło twoje wzejdzie jak zorza
   i szybko rozkwitnie twe zdrowie – brzmiał dalej tekst Izajasza.

 Kuba dał się ponieść urokowi tych wersetów. Podniósł głos o ton, że prawie nie mówił, a śpiewał:

 – Jeśli u siebie usuniesz jarzmo,
    przestaniesz grozić palcem i mówić przewrotnie,
    jeśli podasz twój chleb zgłodniałemu
    i nakarmisz duszę zgnębioną,
    wówczas twe światło zabłyśnie w ciemnościach,
    a twoja ciemność stanie się południem.

 Cisza, która panowała wśród zasłuchanych i ten piękny, chłopięcy głos, wybijający kadencje utworu prorockiego, ściągał uwagę przechodzących, zbliżali się, przystawali, zatrzymywali się, zajmowali miejsca siedzące.
 Homilię przerwał dźwięk trąb świątynnych, zwiastujących rozpoczynające się nabożeństwo. Śpiewacy zaintonowali Psalm 130:

 – Z głębokości do Ciebie wołam, Panie,
    o Panie, słuchaj głosu mego!

 Tłum podjął śpiew:

 – Nakłoń swoich uszu
    ku głośnemu błaganiu mojemu.

 Po raz któryś dziękował Ojcu, że Krużganek Salomona wybrał sobie na nauczanie. Choć Dziedziniec Pogan był wypełniony do ostatniego miejsca, tu było dość luźno. Ale co najważniejsze: Krużganek Salomona był podniesiony nieco wyżej, tak więc mieli znakomity widok na schody spadające kaskadami, począwszy od Dziedzińca Świętego Świętych, poprzez Przedsionek Mężczyzn, Kobiet aż na sam dół – na Dziedziniec Pogan.

 – Dusza moja oczekuje Pana
    bardziej niż strażnicy świtu.

 Świątynia była pełna ludzi, ale środkiem biegła szeroka – jak na taki brak miejsca – droga przecinająca zbity tłum od samej góry schodów aż do Krużganka Królewskiego.
 – Gdyby król Herod miał tędy wchodzić, nie byłaby szersza – usłyszał szept Janka.
 Odpowiedzią było pytanie Jakuba:
 – Janku, a po co ci ten patyk w ręce?
 – Jak to po co? Żeby się bronić przed Azazalemem.
 – Przed kim? – Jakub nie dosłyszał.
 – Przed Azazalemem. Popatrz! A po co te patyki w rękach ludzi?
 Faktycznie tak było. Ludzie stojący w szpalerze po obu stronach drogi idącej z góry na dół i przez Dziedziniec Pogan, aż do Portyku Królewskiego byli uzbrojeni w krótkie patyki.
 – To oni. Ale po co ty? – dziwił się Jakub.
 – A jakby Azazalem przeskoczył tłum i mnie zaatakował, to jak bym się bronił? – odpowiedział Janek.
 – Ty naprawdę nie masz dobrze w głowie.
 – A nie mógłby przeskoczyć? Przecież to diabeł wcielony. Jeżeli arcykapłan wsadzi na niego wszystkie grzechy swoje i wszystkie grzechy całego Izraela, to on jest już na pewno diabłem wcielonym.
 – Janku, a może byś ty jednak wrócił do domu i zajął się lalkami. Przecież tyś nic nie zrozumiał z tego, co Jezus naucza!
 Zagrały trąby. Spór ustał jak ucięty nożem. Śpiewacy zaintonowali Psalm 103:

 – Błogosław, duszo moja, Pana
    i całe moje wnętrze – święte imię Jego!

 – Kapłan składa w ofierze cielca – usłyszał głos Tomasza skierowany do Janka.
 Zabrzmiały trąby, śpiew ustał. Zaległa cisza.
 – Najwyższy kapłan wchodzi do Świętego Świętych – słyszał szept Tomasza. – Wziął z ołtarza kadzielnicę z rozpalonymi węglami i kadzidło. Wewnątrz przybytku wrzuca kadzidło na ogień. W naczyńku niesie krew z zabitego cielca. Teraz wkłada palce do niego i kropi krwią ściany przybytku.
 Tomasz mówił to tak, jakby dla niego nie było murów, jakby widział na własne oczy wszystko, co się wewnątrz dzieje.
 Kapłani znowu podjęli śpiew:

 – Bo jak wysoko niebo wznosi się nad ziemią,
    tak można jest Jego łaskawość dla tych, którzy się Go boją.

 – Najwyższy kapłan składa ofiarę z kozła za lud – objaśniał Tomasz.
 Znowu pieśń przerwały trąby.
 – Kapłan wchodzi do Świętego Świętych i krwią z kozła kropi jego ściany – dobiegł Go szept Tomasza.
 Znowu podniósł się śpiew zaintonowany przez śpiewaka:

 – Jak się lituje ojciec nad synami,
    tak Pan się lituje nad tymi, co się Go boją.

 – Kapłan oczyszcza ołtarz, który jest przed Panem. Namaszcza jego rogi krwią cielca i krwią kozła. Następnie kropi sam ołtarz siedem razy – Tomasz nachylony ku Jankowi mówił donośnym szeptem.
 Znowu śpiew umilkł.
 – Najwyższy kapłan wkłada ręce na głowę kozła, a tym samym wkłada wszystkie grzechy na niego.

 – Dni człowieka są jak trawa,
    kwitnie jak kwiat na polu.
    Ledwie muśnie go wiatr, a już go nie ma
    I miejsce, gdzie był, już go nie poznaje.

 Znowu cisza zapadła nad zgromadzonym tłumem. Taka sama jak wtedy, gdy kapłan wchodził do Świętego Świętych. W tej ciszy usłyszał szept Janka:
 – Dlaczego ludzie mówią na niego Azazel?
 – Janek, znowu zaczynasz – upominał Jakub. – Ile razy ci to mówiłem?
 – Ja nie ciebie pytam, tylko mojego ukochanego Tomasza.
 A ten, jakby nie słysząc sporu, już fachowo tłumaczył:
 – To jest imię upadłego anioła.
 Naraz gdzieś z wysoka, z najwyższych partii świątyni, zabrzmiał głos:
 – Boże mój!
 Tłumy zgromadzone podjęły to wezwanie:
 – Boże mój, naród Twój popełnił wobec Ciebie wiele grzechów, wiele zbrodni i nieprawości,
 ale jako zapisane jest w Prawie sługi Twojego Mojżesza,
 udziel nam przez Twe miłosierdzie odpuszczenia wszelkich win w tym Dniu Przebaczenia.
Wybuchnął krzyk na samym szczycie świątyni.
– Już – powiedział Jakub.
Przez moment zobaczyli na najwyższych schodach – na ścieżce zostawionej wśród tłumu – postać człowieka, a przed nim czarny kształt kozła. Teraz już krzyczeli wszyscy. Nawet ci, którzy jeszcze nic nie widzieli, dołączyli swój krzyk do tych, obok których przelatywał kozioł. Gdzie był, można było rozpoznać po falującym tłumie i histerycznym wrzasku, który wyskakiwał ponad krzyk reszty i przetaczał się z góry w dół. Już Dziedziniec Mężczyzn. Już schody. Już Dziedziniec Kobiet – tu krzyk trwał najdłużej, bo też i przedsionek ogromny. Teraz schody w dół, ku Dziedzińcowi Pogan. Wrzask wielotysięcznego tłumu zdawał się sięgać nieba samego.
Na płaszczyźnie wiodącej ku Dziedzińcowi Pogan, na szczycie schodów zobaczył Azazalema – czarnego, dużego kozła. Nie tylko On, ale i dziesiątki tysięcy ludzi zgromadzonych na tym dziedzińcu. Wybuchł wrzask nieprawdopodobny. Ludzie wrzeszczeli tak, jakby zobaczyli prawdziwego diabła. Zwierzę, oszalałe ze strachu, zatrzymało się u szczytu schodów, chciało wracać, ale natrafiło na naganiacza. Wobec tego usiłowało wbić się w mur ludzki, ale tu czekały na nie kije, które broniły, by nie dopuścić do zetknięcia się obarczonego grzechami zwierzęcia z człowiekiem. Strach wywoływał agresję. Ludzie kłuli je, bili. Zwierzę zygzakowatymi skokami zbiegało w dół po schodach, daremnie szukając schronienia pomiędzy ludźmi. Ustały wypytywania się. Janek też wrzeszczał. Nie tylko on. Teraz wrzeszczeli Jego chłopcy również, cała Dwunastka. Wreszcie zwierzę i naganiacze dosięgnęli posadzki dziedzińca i zniknęli im z oczu. Tylko wrzask wskazywał, że zwierzę przesuwa się ku Portykowi Królewskiemu. Trwało to długo, bo plac był ogromny. Dłużej niżby tego chciał. Niżby chciał, by się zakończyło to okrutne misterium. W Portyku okrzyki spotęgowały się echem odbijanym od potężnych ścian. Aż zaczęły przycichać, milknąć. Ale krzyk podniosły tłumy zgromadzone przed świątynią. Ludzie na Dziedzińcu Pogan przysłuchiwali się temu, jakby czekając z obawą czy zwierzę nie wymknie się i nie wróci na teren świątyni. Ale nie. Napięcie spadało. Śpiewacy zaintonowali psalm.
Patrzył na to wszystko, co się rozgrywa przed Jego oczami, zdruzgotany. Czuł swoje osamotnienie i zupełną bezradność. Przecież to wrzeszczeli nie tylko tam jacyś ludzie – Jego chłopcy byli w ten dramat, który się rozgrywał, równie zaangażowani jak tłumy na placu. Żadnego dystansu, współczucia. Nie! Dla nich był to Azazalem, wcielony diabeł, dokładnie tak, jak to wyraził Janek po dziecinnemu: który niesie na sobie czy też już w sobie wszystkie ich grzechy i grzechy całego Izraela. Naraz usłyszał szept Joanny – do Zuzanny czy do siebie:
– Mój Boże, mój Boże, gdzie my jesteśmy, w jakim pogańskim kraju. Co tu się dzieje? I uczestniczy w tej farsie najwyższy kapłan i wszystkie autorytety Izraela.
Posłyszał odpowiedź Zuzanny:
– Mnie się płakać chciało, jak widziałam to przerażone zwierzę, jeszcze je szturchali patykami.
– Co winne to biedne zwierzę! Zabawka w rękach rozhisteryzowanej bandy. I my mamy czelność gardzić poganami. Przecież to, co tu się dzieje, bije wszelkie rekordy czarnej magii i zabobonu. Teraz wszyscy otrzepią ręce, w przekonaniu, że są znowu czyści, i zabiorą się do nowych oszustw, nieuczciwości. I popatrz na tych naszych wielkich apostołów. Nauka Jezusa nie zmieniła ich ani o włos, ani ich nie zadrasnęła. To nie tylko Janek – temu bym się nie dziwiła, bo to jeszcze dziecko, ale ta cała reszta. Wszyscy w to wierzą, że kozioł poniósł na swoim grzbiecie ich grzechy.
Słuchał tego szeptu. Równocześnie prześladowała Go natrętna myśl: tak przecież bywa z człowiekiem, tak potrafią ludzie zaszczuć człowieka, nawet niewinnego. Tylko umiejętnie rozpętać histerię i wtedy wciągną się nawet najbardziej rozsądni.

Jak zwykle rano przyszedł do Krużganku Salomona. Usiadł na schodach. Ludzie zajęli miejsca na posadzce. Jeszcze wciąż panował chłód, choć słońce już grzało, ale nie paliło i po nocnym zimnie przyjemnie było czuć jego ciepło. W tym miejscu nikomu nie przeszkadzali. Na bocznym planie miał nurt ludzi, który wspinał się środkiem schodów, gdzie u szczytu widniały bramy wiodące na Dziedziniec Izraela.
Mówił, posługując się – jak zawsze – opowiadaniami, przypowieściami. Tak jak zwykle, swoje kazanie przetykał modlitwami, śpiewaniem hymnów, pieśni. Pomagali Mu w tym Jego chłopcy, którzy dołączali do rosnącego tłumu.
W pewnej chwili zobaczył żołnierzy świątynnych wśród swoich słuchaczy. „A więc jednak doczekałem się”. Prawie że odetchnął. Już wolał mieć przed sobą przeciwnika niż nieustannie na niego czekać. Przychodzili w ubraniach zwyczajnych ludzi, po dwóch, trzech. Starali się przepchnąć pomiędzy siedzącymi i zająć miejsce stosunkowo blisko Niego. Łatwo ich rozpoznawał. Potwierdzał te spostrzeżenia w momencie, gdy siadali na posadzce. Wtedy ukryte w fałdach płaszczy miecze wyraźnie im w tym przeszkadzały i musieli się z nimi mozolić, nie zawsze dostatecznie zgrabnie, by nie zwrócić na siebie uwagi. Obstawili Go szerokim łukiem. W sumie nie było ich wielu. Może trzydziestu. „Co oni zamierzają? Przecież nie odważą się zaatakować wprost. Na co czekają? Zaraz się powinienem tego dowiedzieć. Jeżeliby chcieli mnie aresztować, mogliby już to zrobić. Właśnie. Tylko czy pozwoliłby na to ten tłum ludzi?” Czuł, jak wzrasta w Nim napięcie.
Nagle od strony głównego wejścia, od strony Królewskiej Hali Kolumnowej, usłyszał z daleka, jeszcze spoza terenu świątyni zbliżający się szum głosów, który powoli, ale wyraźnie narastał. Nie wiedział, co to może być, ale podświadomie wyczuwał, że to o Niego chodzi, że zbliża się jakieś wielkie zagrożenie. Nadal jeszcze mówił, ale zwolnił, bo coraz więcej słuchaczy odwracało głowy do tyłu, doszukując się źródła tego niepokoju. Aż wrzask wybuchł w głównym wejściu na Dziedziniec Pogan. Zwielokrotnił się poprzez sklepienie i kolumny Hal Królewskich i przetoczył się przez plac.
Przestał mówić, bo już nie było do kogo – Jego słuchacze oczami tkwili tam, gdzie w głębokim cieniu między kolumnami coś się rozgrywało. Wstawali, żeby lepiej widzieć. Już prawie wszyscy byli na nogach. Nie szli, stali w miejscu, ale spodziewał się, że za moment ruszą, żeby uczestniczyć w tym jakimś ważnym wydarzeniu, które się tam dokonuje. Jeszcze chwila i to ważne wysypało się z Królewskich Hal na zalany słońcem, prawie pusty plac.
Zobaczył to coś, co przypomniało Mu kulę os, zapamiętaną z lat dziecinnych, przed którą Go Matka ostrzegała. Wciąż jakby kręcąc się wokół swojej osi, nieustępliwie zbliżała się w Jego stronę. Nie domyślał się nawet, co się dzieje, co się stało, o co te wrzaski, co wywołuje tę wściekłość, ale już wiedział na pewno, że ta rozjuszona grupa ludzkich os za moment uderzy w Niego. Już rozróżniał poszczególne postacie. Byli tam również faryzeusze i doktorzy w Piśmie. „A więc jednak zgadza się to, co mówiła Joanna: kapłani wezwali do akcji przeciwko mnie również faryzeuszów”. Już doszli do Jego słuchaczy. Już Jego ludzie rozstępowali się, dając im wolne przejście ku Niemu. „A więc oni też domyślają się, że celem tej rozwrzeszczanej gromady jestem ja sam”. Wrzask się nasilił. Wreszcie doszli pod same schody, tam, gdzie On wciąż siedział. Przyglądał się pilnie poszczególnym twarzom uczestników tej awantury, spodziewając się, że odgadnie cel ich przybycia. Nadaremnie.
Nagle grupa się rozdzieliła, otwarła – wtedy zobaczył ze zdumieniem, że wszyscy ludzie mają patyki w rękach. Takie jak wtedy, gdy wypędzano kozła ofiarnego ze świątyni. Patyki, którymi ludzie chronili się przed kontaktem z grzesznym zwierzęciem. „Czyżby przyprowadzili mi kozła ofiarnego?” – pomyślał irracjonalnie. Odruchowo omiótł spojrzeniem całą grupę i dopiero teraz spostrzegł kobietę – dziewczynę prawie. „Ach, to ona jest kozłem ofiarnym! Co mogła zawinić, że traktują ją jak nieczystą?” Przyglądnął się jej. Oddychała ciężko. Rozwiane włosy, poszarpana czarna szata. I kamienna twarz. Nie znał tej kobiety. Przyglądał się jej uważnie. Twarz urzekająco piękna. Bogata suknia. Coś tu się nie zgadzało. Gdzieś tkwi jakaś tajemnica. „Jeszcze chwila i wszystko się wyjaśni. O co im chodzi?” Wciąż nie mógł zgadnąć, dlaczego On jest adresatem tego teatru, który się tak nieoczekiwanie rozwinął przed Nim.
Zrozumiał, gdy jakiś doktor w Piśmie wystąpił spośród tej gromady. Nie jakiś. Teraz go już rozpoznał. To był „Jego doktor”: ten, który od dawna szedł za nim krok w krok, który już parokrotnie atakował Go osobiście i organizował zamachy na Niego. Na razie stał w milczeniu. Wciąż jeszcze zdyszany, teraz symbolicznie wycierał sobie ręce, otrzepywał szaty jakby skalane. Czekał. Wreszcie gdy uznał, że jest dostatecznie cicho i będzie słyszany przez wszystkich, podniósł głowę i pełnym głosem oświadczył:
– Tę kobietę złapaliśmy na cudzołóstwie.
Nadal nie rozumiał, po co Mu ją tu dostarczono? Faryzeusz zaczerpnął głęboko powietrza i wygłosił kolejne stwierdzenie – podobnie jak poprzednie tak głośno, że omal nie krzyczał:
– Mojżesz kazał takie kamienować!
Zrobił przerwę. Nie śpieszył się. Miał czas. A najwyraźniej zależało mu na tym, by wszystko, co mówi, doszło do świadomości słuchaczy.
Zaczął przeczuwać, ku czemu zmierza przemawiający doktor. Naprowadziło Go zaakcentowanie słowa „Mojżesz”. Po odczekanej przerwie padło uderzenie:
– A Ty co powiesz?
Przyjął to pytanie jak cięcie miecza. Stało się jasne dla Niego i wszystkich zgromadzonych, że od Niego zależy życie tej kobiety. On, wyznaczony przez faryzeuszy i doktorów w Piśmie na sędziego, który ma zdecydować o życiu albo śmierci człowieka? „Oczywiście, dlatego Mojżesz, bo ja nawołuję, aby powrócić do Pisma Świętego, a nie kierować się Talmudem. A więc tak wygląda zemsta”. I kolejne pragnienie – pytanie: „Jak ją uratować? Nie dopuszczają myśli, że człowiek może się nawrócić. Zasada stada gęsi: gdy któraś złamie nogę, należy ją zabić. Jak tę kobietę uratować? Oczywiście, są pewni, że nie powiem: »Kamienujcie ją«. Pamiętają dobrze moje kontakty z grzesznikami i celnikami”. Miał w głowie natłok pytań, wciąż jeszcze nieskoordynowany. Szukał wśród nich prawie na oślep.
– My czekamy na „tak” lub „nie”, więcej nas nic nie obchodzi! – usłyszał okrzyk jakiegoś faryzeusza.
I nagle, jakby w błyskawicy, która przeszywa czerń nocy, stało się dla Niego wszystko czytelne. Tu wcale nie o nią chodzi, ale o Niego. To jest walka nie o jej życie, ale o Jego życie i potępienie tak Jego osoby, jak Jego dzieła. „Jeżeli powiem: »Nie kamienujcie«, to przekreślam Prawo Mojżeszowe, a tym samym wydaję na siebie wyrok śmierci – dojdzie do samosądu”. Jakby Go ktoś oblał zimną wodą. Przypomniał sobie żołnierzy, którzy przyszli na plac i zmieszali się z tłumem słuchaczy. „Za moment dojdzie do ataku. Wszystko teraz zależy od mojej odpowiedzi. Trzeba coś zrobić, czego oni nie przewidzieli. Tylko co?”
Wyczekiwanie przeciągało się. Już najwyższy czas, żeby dał odpowiedź na postawione pytanie. Ale jaką odpowiedź? Odruchowo – „żeby się coś działo” – wstał i zaczął schodzić w dół parę schodów, które Go od nich dzieliły. Spostrzegł, że ludzie się cofają, odsuwają od Niego. Sam nawet nie wiedział dlaczego – z szacunku czy ze strachu, jak od błogosławionego czy potępionego, od cudotwórcy czy trędowatego. Utworzył się w ten sposób pusty półokrąg, w którym znalazł się On sam i grzesznica – wciąż z tą kamienną, obcą twarzą, jakby była głucha: jakby do niej nie dochodziło nic, co się wokół niej dzieje, jakby to nie jej dotyczyło, tylko kogoś innego.
Co im odpowiedzieć? Pułapka została wymyślona bardzo precyzyjnie. „Nie ma żadnych możliwości manewru – pomyślał gorzko. – Jest tylko odpowiedź: »Nie«. A to oznacza samobójstwo”.
Dopiero teraz zauważył ciszę. Wśród Jego słuchaczy panowało milczenie, wydawało się, że za dotknięciem jakiejś czarodziejskiej różdżki wszystkim odjęło mowę. I taka sama cisza zapadła w grupie ludzi prowadzonej przez faryzeuszy i uczonych w Piśmie, która jak intruz wtargnęła i rozpanoszyła się przed Nim. Do tej chwili rozkręcona jak bąk puszczony ręką dziecka, teraz zamarła w bezruchu, jak gdyby ktoś tych wszystkich ludzi w żonę Lota przemienił. Dosłyszał szept Piotra, obok którego się znalazł, gdy zeszedł na sam dół; z ustami przytkniętymi prawie do Jego ucha mówił powoli:
– Jeżeli powiesz, żeby ją uwolnili, sprzeciwisz się Prawu Mojżeszowemu i mają prawo ukamienować Ciebie wraz z nią.
Poczciwy Piotr. „Szkoda, stary, że nie potrafisz mi doradzić, co mam mówić, bo czego nie mam mówić, to wiem bez twojej pomocy”. Gra była już tak widoczna, przejrzysta, że nie trzeba było się szczególnie wysilać, aby ją odcyfrować. „Tak wygląda zemsta”. Prawie że czuł na sobie wzrok tych najbliższych jak i tych dalej stojących, którzy unosili się na palcach, by ponad głowami móc Go zobaczyć. Obserwowali każdy najdrobniejszy Jego ruch, śledzili każde najdrobniejsze poruszenie. Nie podnosił powiek, zwłaszcza nie patrzył na faryzeuszów. Wiedział, że wtedy dopiero popatrzy im prosto w oczy, gdy będzie wiedział, co mówić. Ale co mówić, gdy w głowie ziała pustka? Nagle spostrzegł na posadzce rozsypany piasek. Zanim go spostrzegł, poczuł i usłyszał go pod nogami. „Coś trzeba odpowiedzieć” – huczało Mu w głowie. „Byle nie dać się opanować strachowi, byle nie porwała mnie panika. Byle spokojnie myśleć”. Przykucnął, tak jak to robił, gdy był dzieckiem, w kompletnej bezradności. I tak jak często wtedy postępował, narysował sobie palcem na piasku dwie tablice mojżeszowe i na nich zaczął wypisywać w skrócie przykazania. Cisza przeciągnęła się ponad wytrzymałość, bo „Jego” uczony, który pierwszy postawił Mu pytanie, powtórzył je, jakby przypuszczał, że On go nie dosłyszał:
– Mojżesz kazał takie kamienować, a Ty co powiesz?
Ubodło Go słowo „takie”. A więc oni uważają się za bezgrzesznych. I nagle już wiedział. Tu tkwi całe źródło ich błędu: oni są czyści, bezgrzeszni. I jeżeli się tego nie zburzy, przynajmniej nie podważy, nie ma możliwości żadnego porozumienia. Oni muszą przyznać, że są nieczyści. Oni, którzy uważają się za świętych, muszą zrozumieć, że i oni są nieświęci. Muszą się przyznać, że grzeszą. Trzeba zburzyć mur, jaki dzieli ich od grzeszników. Już wiedział, co powie, choć nie wiedział, jaki to osiągnie skutek. Ale trzeba zaryzykować. Nie ma innego wyjścia. W akcie ostatecznej determinacji dźwignął się na równe nogi i, patrząc doktorowi w Piśmie prosto w twarz, oświadczył głośno i stanowczo:
– Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamień.
I znowu pochylił się i zaczął kreślić litery palcem po piasku. To był odruch. Wolał nie trzymać ich wzrokiem, chciał im pozostawić wolną decyzję. Kreślił i czekał w najwyższym napięciu na to, co się stanie. Wiedział, że teraz waży się życie i śmierć Jego i tej kobiety. Nie był pewny i nawet nie próbował się domyślać, czy oni widzą, co On pisze. Kreślił sobie swoje znaki, nie podnosząc głowy, w kompletnej ciszy. Po chwili posłyszał szelest kroków. Ale i wtedy nie podniósł się. Odchodził jakiś człowiek. Faryzeusz czy może Jego uczeń? Już za moment ruszył ktoś drugi i trzeci, aż zaszeleściło kilka, kilkanaście kroków naraz – cała grupa ludzi odchodziła. Trwało to dobrą chwilę i potem zapadła kolejna cisza. Co wróży? Śmierć czy życie? Kto pozostał, a kto odszedł – faryzeusze czy Jego uczniowie? Wciąż pisał na wyrysowanych tablicach mojżeszowych przykazania Boże. Dopiero potem posłyszał głos Piotra, który, nachyliwszy się nad Nim, powiedział:
– Już nie ma nikogo. Wszyscy odeszli. – A jeszcze dodał, jakby to dla niego było ważne czy charakterystyczne: – Począwszy od najstarszych, a skończywszy na najmłodszych.
Odruchowo przesunął ręką po piasku i dopiero, gdy zmazał swoje pisanie, wtedy dźwignął się i rozejrzał. Faryzeusze i doktorzy w Piśmie zniknęli. Z grupy Jego wrogów nie pozostał nikt. Równocześnie mógł stwierdzić, że liczba Jego słuchaczy wzrosła chyba w dwójnasób przez gapiów, jacy nadciągnęli tłumnie. Podszedł do kobiety, która miała twarz zakrytą dłońmi.
Jakby poczuła Jego obecność, bo odsłoniła twarz. Zauważył, że była młodsza niż Mu się początkowo zdawała. Postarzały ją tylko rozmazane plamy kurzu zmieszanego ze łzami. Ramionami wstrząsał od czasu do czasu spazm płaczu. Patrzyła na Niego niewidzącymi oczami, jakby wciąż nie rozumiała, co się stało, co zaszło. Jakby czekała na uderzenie. Wtedy pokazał jej puste miejsce, które jeszcze przed chwilą zajmowali faryzeusze wraz ze swoimi ludźmi:
– Gdzie oni są?
Nie było odpowiedzi. Chyba nie rozumiała nadal nic. Szok był zbyt silny, by się mogła pozbierać. Stała jak martwa, patrząc na Niego okrągłymi oczami, nie wiedząc, o co Mu chodzi. Spróbował inaczej:
– Nikt cię nie potępił?
Teraz dopiero zrozumiała.
– Nikt, Panie.
– To i ja cię nie potępiam. Idź i nie grzesz więcej.