Biblioteka


12 Uczta u Szymona Trędowatego



 

Uczta u Szymona Trędowatego

 
   Budowali szałas na Święto Kuczek. Pod Jego kierunkiem. Nie chciał się w to włączać. Wolałby, żeby robotę poprowadził Piotr. Ale ten Go uprzedził:
 – Nie tylko dlatego, żeś nasz Mistrz. Ale przecież Ty jesteś cieślą, i to nie byle jakim.
 Przystał na tę prośbę, choć ograniczył się do asystowania. Piotr kierował robotą – jak zwykle.
 – Kop głębiej, kop głębiej – upominał Szymka Piotr – bo jak słupy nie będą mocno osadzone, to przy lada wietrze cała buda nam się na łeb zwali, ku uciesze sąsiadów.
 Nie pożałował, że został między swoimi chłopcami. Podczas pracy, w której brała udział większość z Jego Dwunastki, toczyła się rozmowa tak interesująca, dotycząca tak różnych zagadnień, jak rzadko. Praca bez pośpiechu, na luzie, rozwiązała ich języki. Zaczęło się od wydarzenia z uratowaną od śmierci grzesznicą.
 – Słuchajcie, chłopaki – zapytał Szymek – czy ktoś z was wie, kim była ta kobieta?
 – Już się rozpytywałem – odpowiedział Piotr. – Ale nikt z naszych jej nie zna.
 – Dowiemy się, dowiemy. Niech no Joanna przyjdzie. Ona wszystkie plotki jerozolimskie ma w małym palcu – zapewnił Tomasz.
 – Jeszcze nie była, żeby Ci podziękować, Jezu? – zagadnął Kuba.
 – Nie, ale to za szybko na podziękowanie.
 – Człowieku, śmierć jej przeszła koło nosa.
 – I jej, i Jezusowi, i nam – dodał Piotr.
 – Oni ku temu sterowali. Ale nie mogło im się udać – oświadczył Jakub.
 – Rozmawiaj, rozmawiaj, ile tylko dusza zapragnie – upominał Piotr – ale pracuj porządnie. Jedno drugiemu nie przeszkadza. Ciągnij delikatnie skórę z patyków, żeby była jak najdłuższa, i zaraz do dzbana z wodą. Musimy mieć dostateczną ilość łyka, żeby powiązać solidnie całą naszą konstrukcję.
 – Czyście się zastanawiali nad tym prawem Mojżeszowym, jak ono funkcjonuje? – zaczął Andrzej. – Dla mnie jest to tak: jeżeli ktoś popełni grzech zasługujący na potępienie wieczne, należy go zabić. W ten sposób dopełnia się kara piekła, którą Bóg dla takich przeznaczył.
 – Ale uważaj, uważaj – przerwał mu Kuba. – To naraz zaczyna funkcjonować i w odwrotnym kierunku: jeżeli ktoś jest zabity, to znaczy, że popełnił grzech ciężki, skazujący go na piekło. Czy nie tak ludzie rozumują?
 Przysłuchiwał się pilnie toczącej się rozmowie. To była kolejna próba tego, co w nich naprawdę siedzi, w co wierzą. Na ile wyrośli z tego, w czym się wychowali. Na ile dosłyszeli, przyjęli to, czego On naucza.
 – Wystarczy posłuchać ludzi, jak mówią: „Jeżeli go zabili, to znaczy, że Bóg go porzucił”. „Gdyby nie był grzesznikiem, Bóg nie dopuściłby do tego, by tak marnie zginął” – ciągnął Andrzej.
 – A czy tak nie jest? – obstawał przy swoim Jakub.
 – Tylko źle mówię: „ludzie”. Przecież my tak samo rozumujemy. Czy nie?
 – A czy to tak naprawdę nie jest? Przecież Bóg jest wszechmogący. Przecież nic się nie dzieje bez Jego woli – powiedział dobitnie Jakub.
 – Nie krzycz na mnie. Nie jestem głuchy – upomniał go Andrzej. – To znaczy, jakby nas wczoraj ukamienowali, to bylibyśmy potępieni przez Boga?
 – Ale, widzisz, nie zostaliśmy ukamienowani – upierał się Jakub.
 Zamilkły inne rozmowy, które toczyły się równocześnie. Wszyscy skupili się na śledzeniu tego dialogu, który się rozgrywał pomiędzy Andrzejem i Jakubem.
 – Jeszcze raz się udało. Ale nie wiem, co będzie następnym razem – zastrzegł się Andrzej.
 – Następnym razem będzie tak samo – zapewnił go Jakub.
 – A gdy kiedyś się nie uda i zostaniemy ukamienowani?
 – To będzie ewidentny dowód na to, że odeszliśmy od Boga przez popełnienie jakiegoś ciężkiego grzechu. I że Bóg nas odrzucił.
 – Poczekaj, a zapytam cię jeszcze inaczej: A gdy Jan Chrzciciel zostanie zabity przez Heroda?
 – Tak samo. To będzie świadczyło, że odszedł od Boga.
 – Aha, wobec tego jeszcze inaczej: A gdy Jezusowi raz kolejny się nie uda i zostanie ukamienowany, to co wtedy?
 – Czyś ty zwariował? Jezus jest człowiekiem Bożym! – Jakub już krzyczał. – Bóg nie dopuści, by Mu się cokolwiek stało! Wiesz, radzę ci, zajmij ty się obłupywaniem patyków ze skóry, a teologię zostaw mądrzejszym od siebie.
 Ale Andrzej nie dał się zakrzyczeć. Złapał oddech i spokojnie ciągnął swoją myśl:
 – A Jeremiasz był człowiekiem Bożym czy nie?
 – Co się głupio pytasz? – Jakub jeszcze nadrabiał pewnością siebie, ale chyba czuł, że zaczynają się trudności.
 – A zginął.
 – Widać, choć na początku był Bogu wierny, później Go zdradził i zginął. Tak jak Saul zdradził, tak jak Salomon zdradził.
 – Gdzie, w którym momencie Jeremiasz zdradził? Co ty opowiadasz – tu poparła Andrzeja Zuzanna, która siedziała obok i układała wiązanki kwiatów na święto. – Przecież znamy jego życie. I nie porównuj Jeremiasza z Saulem.
 – Ale poczekaj – włączył się znowu Andrzej – jak nie ujedziemy z tobą w ten sposób, to mi powiedz co innego: a Annasz to człowiek Boży, a Kajfasz? Może jeszcze co innego: a Herod to człowiek Boży? Chyba musisz powiedzieć „tak”. Bo opływają w bogactwa, zaszczyty. A więc Pan Bóg im błogosławi – przepraszam, że jestem złośliwy. Bo ja się pytam: za co? Kamienują niewinnych, zamykają do więzień, donoszą, zdradzają, niszczą. Współpracują z naszymi największymi wrogami, z Rzymianami. A przecież nikt ich nie kamienuje. I nie mów mi, że na końcu umrą skazani na śmierć przez ukrzyżowanie albo że zostaną ukamienowani. Bo popatrz do tyłu, w naszą historię, a przekonać się możesz, jak to wygląda.
 – No to co, Bóg rządzi światem czy nie?
 – Rządzi, rządzi, ale nie w ten sposób, jak ty sobie myślisz.
 – A jak?
 – Przysłuchuj się dokładniej temu, czego Jezus uczy, a dowiesz się.
 – Ja słucham, słucham.
 – Nie opowiadaj mi takich rzeczy. Niczego nie słuchasz, a przynajmniej nic nie zrozumiałeś z tego. Dowodem to, coś mi tłumaczył.
 – Już zostawcie te teologiczne spory, bo od tego tylko głowa boli. Mam inne pytanie – oświadczył Szymek. – Ilu jest właściwie Izraelitów?
 – Tyle, ile gwiazd na niebie – wypalił w odpowiedzi Jakub. – Nie wiesz, że nasi starsi nigdy się nie zgadzali na żadne spisy ludności? – mówił tak jak wtedy, gdy upominał swojego brata.
 Szymek zachował się zupełnie inaczej niż zwyczajnie:
 – Nie, Jakubie, ja teraz poważnie.
 Ale Jakub wciąż go nie rozumiał i tym samym tonem co poprzednio usiłował go zakrzyczeć:
 – Jest nas nieskończona ilość i nikt nie ma prawa dochodzić do innych stwierdzeń.
 Szymek nie ustąpił. Spokojny i opanowany, jak zupełnie inny człowiek, powiedział do Jakuba:
 – Pytam poważnie: ile nas jest? Wie ktoś z tego towarzystwa? Może mi ktoś odpowiedzieć?
 Chłopcy byli zaskoczeni tą metamorfozą Szymka. Pierwszy się opamiętał Tomasz i odpowiedział jak gdyby nigdy nic:
 – Na terenie Ziemi Obiecanej żyje około sześćset tysięcy ludzi.
 – A na świecie?
 – Rozrzuconych w diasporze trudno ująć w jakieś cyfry. Niektórzy, ryzykując, mówią, że drugie tyle, ale ja osobiście w to bardzo wątpię. Wszystkich nie będzie nawet jeden milion.
 – Razem z kobietami, starcami, dziećmi oczywiście?
 – Oczywiście.
 – A ile wojska rzymskiego?
 – Trzydzieści legionów i drugie tyle grup pomocniczych.
 – To znaczy ilu żołnierzy?
 – Trzysta pięćdziesiąt do czterystu tysięcy.
 Spostrzegł, jak przysłuchują się wszyscy tej rozmowie. Niby pracowali każdy przy swojej robocie, ale starali się, aby nie uronić ani słowa.
 – Ile ma Rzym mieszkańców? – spytał Szymek po chwili przerwy.
 – Około jednego miliona. Raczej ponad.
 – A które jest drugie co do wielkości miasto?
 – Aleksandria.
 – Ilu ludzi?
 – Siedemset tysięcy.
 – A potem?
 – Antiochia.
 – Ile?
 – Chyba trzysta tysięcy.
 Szymek znowu zamilkł, jakby nabierał oddechu przed następnym pytaniem. Słuchacze chyba się domyślali, jakie to będzie pytanie. I wreszcie padło:
 – A Jerozolima?
 Tomasz dopiero po chwili, z ociąganiem się powiedział:
 – Pięćdziesiąt tysięcy. No, niektórzy mówią, że trochę więcej, inni że trochę mniej.
 Szymek zamilkł. Wszyscy jakby tego nie dosłyszeli. Jakby nie chcieli słyszeć. Zajęli się tylko gorliwiej każdy swoją robotą. Ale Tomasz nie byłby Tomaszem, gdyby na tym chciał zakończyć rozmowę.
 – Nie masz innych pytań?
 – Nie.
 – Nie jesteś już ciekawy?
 – Nie.
 – A mogę cię spytać: po co chciałeś się tego dowiedzieć?
 Szymek milczał.
 – Nie odpowiadasz na to pytanie? A może zdradzisz mi inną tajemnicę: jaki wniosek wyprowadziłeś z tego wszystkiego, co usłyszałeś?
 Szymek uparcie milczał.
 – A może mam powiedzieć za ciebie? No, chcesz czy nie?
 Ten, z głową wtuloną w ramiona, milczał uparcie.
 – Ja i tak to zrobię. Tobie się wciąż śni zwyciężyć Rzym. Czy ja źle mówię? Nie tylko tobie. Nawet mnie, staremu durniowi. Każdemu Izraelicie. Zwłaszcza w te Święta Namiotów. Przepraszam. Oprócz jednego. Oprócz Jezusa – tu wskazał na Niego. – I wiesz, że również dlatego trwam przy Nim? Po to, żeby mnie, starego idiotę, przerobił na swoją modłę. Żeby mnie tak do końca nauczył, że to nie ta sprawa. Nasza sprawa to radość życia.
 – Chwileczkę – przerwał rozmowę Piotr. – Czy to wszystkie patyki?
 – Wszystkie – odpowiedział Andrzej.
 – Więcej Judasz nie kupił.
 – I powiedział, że nie kupi, bo w tym roku są droższe, bo Jordan słabo wylał, bo transport droższy i jeszcze tam coś i należy oszczędzać.
 – No to będziemy oszczędzać.
 – Możemy zrezygnować na przykład z sufitu. Albo dać tylko symboliczne dwa patyki – radził Filip.
 – Czy nie macie innych tematów, tylko zajmujecie się takimi głupstwami? – zaoponował Szymek.
 – A jakież ty masz inne ważne tematy?
 – A choćby takie – odpowiedzcie mi na pytanie: ilu jest kapłanów?
 – Po co ci wiedzieć, ilu jest kapłanów? – Tomasz się zdumiał.
 – Wiesz czy nie?
 – Siedem tysięcy – około. Podzieleni na dwadzieścia cztery grupy, ekipy, które obsługują jeden tydzień. Każdego ranka losują, jaką funkcję będą spełniać w danym dniu. Oczywiście, gdy przychodzą wielkie święta, wszyscy kapłani wchodzą do pracy – znowu Tomasz służył informacjami.
 – A lewici?
 – Tych jest około dziesięciu tysięcy. Również są podzieleni na dwadzieścia cztery ekipy.
 – Co robią?
 – Dzielą się na muzyków, którzy śpiewają w chórze albo grają, i na odźwiernych.
 – A co ci robią?
 – Kontrolują, ażeby ludzie nieodpowiedni nie wchodzili do pomieszczeń świątyni przeznaczonych dla specjalnych grup ludzi. Wspierają się na policji i na służbie, jak również wspierają służbę i policję.
 – A ilu może być faryzeuszów?
 – Trudno byłoby mi dokładnie powiedzieć, ale ja osobiście oceniam ich na jakieś osiem tysięcy. Myślę, że ich jest więcej, ale ostrożnie oceniam ich liczbę na osiem tysięcy.
 – A cóż ty taki ciekawy? – spytał Kuba.
 – Szymek oblicza swoich wrogów – przepraszam: naszych wrogów.
 – A wiesz, ilu nas jest – spytał Tomasz prowokacyjnie. I nie czekając odpowiedzi, dorzucił: – Dwunastu łazęgów od Janka-szczeniaka do Tomasza-starucha i siedemdziesięciu dwóch obwiesiów.
 – Ale my mamy naród.
 – Powolutku, tylko biedaków, którzy boją się własnego cienia i dadzą się przekupić byle jaką obietnicą, żeby tylko mieli co do garnka włożyć na dziś. A więc, wesoło nie ma.
 – No to z czym do gościa? Dokąd my się wybieramy, na co liczymy? – Szymek się zdumiał.
 – Co się mnie pytasz? Spytaj Jezusa.
 – Nie, nie. Ja ciebie pytam. Gdy przyjdzie co do czego, to każdy będzie nadstawiał własny kark.
 – O czym wy w ogóle mówicie? – wyskoczył Andrzej. – Jesteśmy z Jezusem, nic się nie dzieje, a was jakby diabeł opętał. Czy nie macie o czym innym rozmawiać? Tomaszu, tyś jeszcze chciał coś Jankowi wytłumaczyć, nieprawda? To mów, proszę, my wszyscy chętnie posłuchamy.
 Zaskoczony Tomasz stanął na wysokości zadania:
 – Jeżeli już jestem do tego zobowiązany, powiedz mi, Jasiu, dlaczego my budujemy namioty albo jak to niektórzy nazywają szałasy?
 – No, to ja już wiem: na pamiątkę, że nasz naród szedł do Ziemi Obiecanej i wtedy mieszkał przez wiele lat w namiotach i w szałasach.
 – Tak, to prawda. Ale jeszcze dla czegoś.
 – A dlaczego? – Janek pytaniem odpowiedział na pytanie.
 – Raz w roku wychodzimy ze swoich domów, które urządziliśmy i uporządkowali, w które włożyliśmy dużo pieniędzy i pracy, żeby było nam wygodnie, żebyśmy się mogli pochwalić przed znajomymi, co jeszcze sobie kupiliśmy. Opuszczamy te swoje coraz bogatsze domy i mieszkamy przez tydzień w warunkach prymitywnych, jak pustelnicy. No, dlaczego?
 – No dlaczego? – Janek powtórzył za Tomaszem.
 – Po to, aby się nauczyć, że wszystko to marność nad marnościami i jeszcze raz marność. A pamiętasz, jaki jest przepis na dach?
 – Żeby był przeświecający – odpowiedział pokornie Janek.
 – A dlaczego? Dlatego, żeby widzieć gwiazdy, stworzone przez Boga, któremu jednemu trzeba służyć i do Niego iść przez całe życie swoim uczciwym postępowaniem. Teraz już rozumiesz?
 – Rozumiem. I dziękuję, że mi to wytłumaczyłeś.
 Tomasz, usatysfakcjonowany tą pochwałą, mówił dalej:
 – Wszystko ma swoje znaczenie. Ty w święto Nowego Roku trąbiłeś czy trzeba, czy nie trzeba na rogu baranim, mówiąc, że zgodnie z tradycją trzeba budzić ludzi ze snu grzechu ku życiu w sprawiedliwości. A wiesz, dlaczego na rogu baranim?
 – No, dlaczego?
 – A właśnie dlatego, że Abraham złożył w ofierze baranka. Ale nie tak zwyczajnie baranka – teraz Tomasz wpatrywał się swoimi wyłupiastymi oczami w Janka, który unikał jego wzroku i patrzył w ziemię. – Ale baranka w zastępstwie Izaaka: swojego syna. I rozumiesz, dlaczego dmuchasz w róg barani podczas święta Nowego Roku?
 Ale wyglądało na to, że Janek wciąż nie rozumiał.
 – Bo to ty siebie masz składać Bogu w ofierze. Każdy siebie, tak jak Izaak miał być złożony. Zrozumiałeś? Hę? Wszystko ma swoje znaczenie. A dlaczego nie jedliśmy w święto Pojednania, tylko pościliśmy cały dzień? Dlatego, żeby się umartwiać? To jest bardzo prymitywne myślenie. Dlatego, żeby służyć Bogu całym sercem jak aniołowie. A aniołowie nie jedzą ani nie piją, a tylko żyją wciąż przed Jego obliczem.
 Teraz Janek z podziwem wpatrywał się w Tomasza. A Tomasz, rozpędzony albo może w poczuciu, że zadania, które mu zlecono, jeszcze nie wypełnił, już nie przestał tłumaczyć. Zauważył Zuzannę, która siedziała obok Janka i układała bukieciki na święto, i do niej się zwrócił z kolejnym pytaniem:
 – Tak to jest. A dlaczego dziewczęta w to święto ubierają się w białe, skromne suknie, prawie identyczne, niezależnie od tego czy wywodzą się z bogatych, czy biednych rodziców? I co robią? – pytał Tomasz. Ale ponieważ nie otrzymał odpowiedzi od Zuzy, odpowiedział sobie sam: – Tańczą. Spoglądając na chłopców, mówią im: nie jest ważny majątek, pochodzenie, nawet uroda, ale ważna jest dziewczyna, która służy Bogu. Ty nie jesteś dziecko. Ty jesteś już całkiem duża dziewczyna. Tyś już wszystko powinna wiedzieć.
 – A co ja powinnam jeszcze wiedzieć? – odpowiedziała mu Zuzanna, lekko go naśladując.
 Tomasz jakby tego nie dostrzegł, tłumaczył jej dalej całkiem poważnie:
 – Ty robisz bukiety dla nas wszystkich. To ty sama powiedz, z czego robisz te bukiety?
 – Z gałęzi cytryny, z mirtu i wierzby, a przede wszystkim z palmy.
 – A dlaczego ty z tych gałęzi robisz bukiety?
 – Tak się robi i już.
 – Co to znaczy „tak się robi”? Co to znaczy „i już”? Wszystko ma swoje znaczenie i swoje wytłumaczenie.
 – A jakie? No, na przykład palma?
 – Palma to kręgosłup. A kręgosłup człowiek ma wtedy, jeżeli całemu życiu nadaje właściwy sens.
 – A jaki jest właściwy sens życia?
 – Służba Bogu.
 Najwyraźniej to oświadczenie Tomasza zrobiło wrażenie na Zuzannie, bo przerwała robotę, popatrzyła z podziwem na swojego rozmówcę i aż westchnęła.
 – O! A gałąź cytryny? – zapytała po chwili.
 – Przyglądnij się kształtom liści. Czy ci nie przypominają serca?
 – Trochę tak.
 – A cóż jest serce? Jest świątynią rozumu.
 – O! – znowu Zuza westchnęła z uznaniem. – Nie pomyślałabym o tym. A mirt?
 – To nasze oczy, które powinny nieść nam radość z oglądania, z podziwiania świata, w którym Bóg jest obecny.
 – A wierzba? – zapytała Zuza.
 – Bazie to usta, które powinny wyrażać to, co w nas się dzieje.
 Słuchał tego, co Tomasz tłumaczy Zuzie, gdy równocześnie Janek podszedł do Niego i zaczął Mu coś opowiadać niewyraźnym szeptem, jak to miał zwyczaj robić. Nie bardzo mógł zrozumieć, o co mu chodzi. Dopiero uderzył Go zwrot: „dowódcy kohorty”.
 – Co „dowódca kohorty”?
 – No, mówię Ci, że on sam mi powiedział, że dostali rozkaz, aby Cię porwać, jeżeli nie da się ludzi doprowadzić do samosądu, by ukamienowali tę kobietę i Ciebie.
 – Kiedy to było? – nie bardzo mógł zrozumieć.
 – Jak to kiedy? Wtedy, gdy przyprowadzili do Ciebie tę grzesznicę.
 – I dopiero teraz to mówisz?
 – No, nie było kiedy, bo wciąż byłeś zajęty. A potem ja sam zapomniałem – wyznał wreszcie.
 – Dowódca kohorty? A skąd ty znasz dowódcę kohorty?
 – No – Janek się zniecierpliwił – poznałem go u Jaira.
 – U jakiego Jaira? Tam nie było żadnego dowódcy kohorty.
 – Nie wtedy, tylko kiedy indziej.
 – To ty tam byłeś kiedy indziej?
 – A nie mówiłem Ci? A prawda, chyba Ci nie mówiłem. Chodzę do Jaira od czasu do czasu. Zaprasza mnie tak do siebie ciągle. Bardzo dobre ciastka tam podają. Makagigi – pycha, mówię Ci. Znam się na tym.
 – Do kogo ty chodzisz? – spytał Piotr, który w tej chwili dołączył.
 – Do Jaira. On tak szanuje Jezusa, mówię ci!
 Słuchał tego jak oblany zimną wodą. A gdzie bywają inni uczniowie? Ale nie chciał mu dawać do zrozumienia, jak się rozczarował.
 Janek paplał dalej:
 – Oświadczył dowódca kohorty, że nigdy w życiu nie słyszał, aby ktoś kiedyś tak mądrze przemawiał jak Ty. I po prostu nie dał rozkazu do ataku.
 – Nie wykonał polecenia?
 – Tak, powiedział dokładnie w ten sposób: że niechby go zdegradowali, ale on nie mógł tego wykonać. Sumienie mu nie dozwalało.
 Przysłuchiwał się tym zwierzeniom Piotr, bo w którymś momencie powiedział ironicznie:
 – A może to jest tylko bardzo dobry dowódca i zorientował się, że lepiej być zdegradowanym niż rozdrapanym na szczątki. Ty sobie wyobrażasz porwanie Jezusa z takiego tłumu? Przecież doszłoby do masakry, w której ani jeden z tych żołnierzy nie uszedłby z życiem. Obserwowałem ich pilnie. Nie było więcej jak trzydziestu. A tobie, Janku, życzę, żebyś sobie jakiejś biedy nie napytał przez te wizyty u Jaira albo gorzej, żebyś Jezusowi nie przysporzył.
 – A co ja złego robię? Co?
 – Ja ci nie będę tłumaczył. Masz starszego i mądrego brata, Jakuba, pogadaj sobie z nim.
 Dopiero teraz spostrzegł, że obok stoi Joanna i czeka na sposobną chwilę, by z Nim porozmawiać. Gdy tylko się oddalił Piotr, zapytała Go:
 – Czy Ty wiesz, kim była ta kobieta, którą uratowałeś od śmierci?
 – Nie, nie wiem. Ale, jak mogę przypuszczać, zaraz się tego dowiem – odpowiedział, uśmiechając się.
 – To była sławna Maria z Magdali.
 – Nie przypominam sobie, żebym o niej kiedyś słyszał.
 – To długa historia, ale tak całkiem pokrótce: Pochodzi z rodziny magnackiej z Betanii.
 Zdziwił się. Ta sponiewierana dziewczyna?
 – Tak, tak – mówiła Joanna, wyczuwając Jego zdziwienie i zdziwienie chłopców Jego, którzy zaczęli się pilnie przysłuchiwać. – Po śmierci ojca zażądała od brata, aby dał jej część należną. W Magdali kupiła wspaniałą rezydencję i zaczęła prowadzić tak zwany otwarty dom. Bywali u niej wszyscy wielcy. Jedni spotykali się towarzysko, drudzy flirtowali i nie tylko, inni uprawiali politykę. Jakiś czas Magdalena była chyba nałożnicą Kajfasza, przynajmniej tak chciała plotka. Aż podpadła. Dlaczego? Bo jest bardziej inteligentna niżby sobie wielu życzyło, zbyt samodzielna i bardzo wyrobiona politycznie. Kajfasz usiłował z niej zrobić narzędzie w swojej grze politycznej, ale akuratnie ona miała przeciwne do niego poglądy i wyrzuciła go za drzwi. Poprzysiągł jej zemstę. Tyle plotka.
 Słuchał tej trochę zawiłej historii – ale przejrzyście przedstawianej przez Joannę – i myślał sobie, co będzie dalej z tą dziewczyną.
 – Ale zemsta miała dotyczyć i drugiej osoby. Jeszcze ważniejszej niż Magdalena – jej brata Łazarza. On też prowadzi otwarty dom, ale w przeciwnym znaczeniu niż dom Magdaleny. To miejsce, gdzie spotkać można najtęższe głowy Izraela, prezentujące najbardziej kontrowersyjne poglądy. Jego przede wszystkim chciał sobie Kajfasz podporządkować, co mu się też nie udało. I postanowił się zemścić. Wreszcie pojawiłeś się Ty, który przepędziłeś handlarzy i bankierów ze świątyni, a tym samym zasłużyłeś w jego oczach na śmierć. I teraz miał być strzał mistrzowski Kajfasza, którym pokonałby trzech swoich wrogów i to rękami faryzeuszy, którzy z kolei Tobie poprzysięgli śmierć. Tymczasem strzała wypuszczona z łuku Kajfasza odbiła się od Ciebie jak piłka. I czy zdajesz sobie z tego sprawę, jakiego bigosu narobiłeś Kajfaszowi w jego planach? Politycznych! Politycznych planach!
 – I co dalej? – spytał, znowu uśmiechając się.
 – No właśnie, co dalej. To samo pytanie zadaję sobie ja sama i wszyscy, którzy są tym zainteresowani. Co tam się dzieje, to niech ręka Boska broni. Kajfasz na pewno szaleje. Łazarz nie szaleje, bo jest człowiekiem kulturalnym. Ale co sobie myśli o Kajfaszu, to ja sobie mogę łatwo wyobrazić. Mogę sobie również wyobrazić, jak szaleje Magdalena. Burza w naszym jerozolimskim światku. Podobnej sobie nie przypominam. Jeszcze wszystkiego nie wiem, ale się wkrótce dowiem. Ciekawa jestem, jak potrafili faryzeusze tak upokorzyć Magdalenę. Czy naprawdę złapano ją in flagranti. Bo nie wydaje mi się to prawdopodobne. Tak czy owak, polecą głowy. To na sucho nie ujdzie. Przekonasz się w najbliższych dniach, że miałam rację.
Pojawił się Piotr, mówiący z daleka:
– Gości prowadzę.
Faktycznie, szło z nim dwóch nieznanych Mu faryzeuszów.
– Chcemy Cię zaprosić na wieczerzę, którą organizuje Szymon zwany Trędowatym.
– Kto to jest? – zwrócił się do Piotra.
– Jak się okazuje, to jest „nasz” uczony w Piśmie. Ten, który towarzyszy nam krok w krok. Tak tu go nazywają – dodał tytułem wyjaśnienia – bo ma twarz po ospie.
– Dobrze. Chętnie przyjdę – odpowiedział, zwracając się do faryzeuszów.
Ci jeszcze nie odchodzili. Jeden z nich zaczął tłumaczyć cel tego zaproszenia:
– Chcielibyśmy z Tobą porozmawiać. Nagromadziło się tyle spraw i problemów, wzrastają niepokoje wśród ludu, których Ty jesteś powodem i źródłem. Trzeba to wszystko spokojnie omówić i przeanalizować. Niestety, Szymon nie ma do dyspozycji dużego domu i dlatego zaprasza tylko Ciebie, bez Twoich uczniów. Zaprosił do tej rozmowy kilku wybitnych mężów. Będzie na pewno Nikodem. Może przyjdzie Gamaliel. Zobaczymy, kto jeszcze. Powinieneś być nimi w pełni usatysfakcjonowany.
Gdy już odeszli, odezwał się Piotr. Zareagował jednoznacznie:
– Mowy nie ma. Nie idziesz nigdzie. A jeżeli chodzi o zaproszenie Gamaliela i Nikodema, o których on Ci tak to zgrabnie opowiadał, nie powiem Ci, co ja myślę na ten temat, bo nie chcę obrażać Twoich czcigodnych uszu. Po prostu nie wierzę w to. Krótko i węzłowato – zasadzka oczywista. Jasne jak dzień.
– Właśnie dlatego, że zasadzka jest tak dziecinnie łatwa do rozszyfrowania, nie wydaje mi się, żeby wchodziła w rachubę.
– Tak czy owak, sam nie pójdziesz.
– Wy się nie pomieścicie – słyszałeś – a poza tym, nie zaproszono was.
– To nic nie szkodzi.
– Chyba że zostaniecie na zewnątrz.
– I bardzo dobrze. Nie ma lepszego rozwiązania. Ażeby już żadnych nie było wątpliwości, postaram się, żeby nas przyszło trochę więcej niż zwyczajnie.
– A kiedy skończycie budowanie szałasu? – spytał już tylko dla porządku.
– Zdążymy, zdążymy.

I tak się też stało. Na drugi dzień poszedł pod umówiony adres w otoczeniu chyba koło setki swoich ludzi. Zastał domostwo obszerne, w dużym parku, otoczone potężnym ogrodzeniem. Gdy zgłosił się u niewolnika strzegącego bramy, prawie natychmiast pojawił się w drzwiach domu gospodarz, rozglądnął się po zgromadzonym tłumie i wyraźnie stanął jak wryty. Jakby nie dostrzegł Go – zaproszonego gościa, odwrócił się na pięcie i odszedł.
– Wrócił po kohortę żołnierzy, którą zostawił w izbie – wybuchnął śmiech.
– Co my tak będziemy stali na dworze. Chodźmy dalej, brama otwarta – zawyrokował Piotr, zgrabnie wykorzystując trwający impas.
Ujął Go pod rękę i wprowadził za bramę, do ogrodu. Za nimi zaczął się wlewać rozbawiony tłum. Aż weszli wszyscy, rozlokowując się niefrasobliwie na terenie ogrodu.
– Teraz już się o Ciebie nie boję – szeptał Mu do ucha Piotr – nawet gdy wejdziesz sam do wnętrza. Jedno jest pewne, my bez Ciebie nie opuścimy tego domu. I dlatego uważam, że oni wobec tej sytuacji zmienią plany.
– Co masz na myśli?
– Po prostu nie zaproszą Cię do środka.
– Dlaczegóżby nie?
– Na ile znam życie, dla tych ludzi jedynie interesującym partnerem do rozmowy byłby Jezus zamordowany – przepraszam za trochę brutalne sformułowanie.
– Poczekamy, zobaczymy.
Został przed drzwiami, nie oddalając się. Przyglądał się, co robią Jego towarzysze. A ludzie jak ludzie. Już nie wystarczył im fronton domu. Zaczęli zagłębiać się w dalsze partie ogrodu. Zaglądali do okien. Wymieniali spostrzeżenia i uwagi.
Już się namyślał, czy by się nie wycofać z tej niewygodnej sytuacji, która w zasadzie nie wymagała komentarzy, gdy wreszcie drzwi się otwarły. Na progu zobaczył nie Szymona, ale niewolnika, który Go zawołał ruchem ręki. Podszedł do niego. Ten bez słowa poprowadził Go do wnętrza domu.
W pierwszym momencie zdawało Mu się, że zaszło nieporozumienie, że niewolnik wziął Go za kogoś innego. Chciał go zatrzymać i wyjaśnić. Ale ten był już na to jakby przygotowany i tylko machnął ze zniecierpliwieniem dłonią, wziął Go bezceremonialnie, jak swego kolegę, pod rękę i poprowadził w głąb domu.
Jeszcze liczył na to, że może wewnątrz domu czekał będzie na Niego gospodarz i powita Go – jak zwyczaj każe – pocałunkiem, wyleje na Jego głowę olejek, że jeszcze tam niewolnik obmyje Mu nogi – jakby się należało spodziewać w wypadku oficjalnego powitania. Ale nic z tego. Nagle znalazł się w obszernej sali, gdzie uczta już trwała. Pełno tu było gości, rozmów, śmiechów. W chwili, gdy przekroczył próg, hałas przycichł, oczy wszystkich skierowały się na Niego. Ale tuż zaraz gwar powrócił z tą samą siłą, a może nawet z większą. To wszystko zauważył jakimś brzegiem swojej świadomości, bo w tym momencie został prawie siłą posadzony przy stole. Tenże sam niewolnik już podsuwał Mu jakieś potrawy i gdy On wcale się do posiłku nie miał zamiaru zabierać, przynaglił Go:
– Jedz, jak Ci dają.
Płonął ze wstydu i oburzenia. Traktowano Go tak, jak gdyby nie był gościem, ale przybłędą, którego dopuszczono do stołu z litości, aby sobie podjadł i wynosił się stąd jak najprędzej, bo do tego towarzystwa nie dorasta pod żadnym względem. Takiej pogardy, takiego lekceważenia nigdy jeszcze nie doznał. Choć nieprzerwanie trwały rozmowy i wszyscy na pozór byli zajęci sobą, czuł, że jest bezustannie przez zebranych obserwowany i te obelgi, które Go spotykają, są kwitowane z satysfakcją. Najchętniej wstałby natychmiast i wyszedł z tego domu, który Go tak upokorzył. Ale jeżeli tego nie zrobił, to chyba dlatego, że obelga była zbyt wielka i zbyt nieoczekiwana, i nie zdążył przyjść do siebie po tym uderzeniu. Choć był i drugi powód. Gdzieś w głębi serca zapytywał siebie: „Czyżby to był jedyny motyw, dla którego mnie tu zaproszono, czy nie czeka mnie kolejna niespodzianka?” Chciał i temu nieznanemu wyjść naprzeciw, nie uciekać przed nim.
Teraz, gdy już postanowił pozostać i to wszystko zrozumieć, co Go spotkało i co Go ma spotkać, zaczął rozglądać się po sali. Wyznaczono Mu najgorsze miejsce: przy drzwiach, przez które wciąż wchodzili i wychodzili słudzy, wnosząc posiłki i wynosząc puste półmiski i zużyte naczynia. Coraz prawie ktoś o Niego zawadzał. Może w pośpiechu, a może świadomie, co wydawało Mu się bardziej prawdopodobne po tym wszystkim, co Go dotąd spotkało. Chociaż już się z tym pogodził, wciąż jeszcze nie mógł się otrząsnąć z pytania, które nie dawało Mu spokoju: „Dlaczego?”. Przecież nie wpraszał się na to przyjęcie. Przyszedł dokładnie o godzinie, którą Mu podano, a okazało się, że to było za późno. Gospodarz nie tylko Go nie powitał, ale nawet gdy wszedł do sali, nie zechciał Go zauważyć. Wracało wciąż to pytanie, choć przecież odpowiedź była od samego początku oczywista – chciano Go upokorzyć. Mimo że na początku postanowił nie tknąć jedzenia, teraz zmienił decyzję i zaczął spożywać to, co przed Nim nagromadzono.
Wciąż nie wiedział, jaka jeszcze spotka Go przykrość. Usiłował ją odgadnąć na podstawie tego, co dotąd Go już spotkało, ale nie dochodził do żadnej konkluzji. Dopiero teraz spojrzał na swojego sąsiada. To był żołnierz w cywilnych szatach. Co do tego nie było żadnych wątpliwości. Rzucił okiem na drugiego, trzeciego, czwartego. Sami żołnierze. Sprawdzał kolejnych ludzi siedzących przy stole. Tak! Żołnierze, oprócz paru faryzeuszów w najbliższym sąsiedztwie gospodarza. A więc zorganizowano na Niego zasadzkę, by Go porwać i uwięzić. „Wszedłem w kocioł. Gdyby nie to, że towarzyszy mi setka moich ludzi. Teraz jest kocioł w kotle”. O tym wiedzieli dokładnie i żołnierze, przygotowani na inny scenariusz tego, co się tu miało rozegrać. Że ich plany zostały pogrzebane, mogli się o tym przekonać, choćby spoglądając w okna. Były one dokładnie wypełnione Jego ludźmi, którzy nie wytrzymali i wbrew wszelkim dobrym obyczajom tkwili w nich, przyglądając się i przysłuchując temu, co tu się działo. Tym bardziej, że było czemu się przyglądać.
Nie, teraz już nie. Ludzie dotąd blokujący okna zniknęli jak stado wróbli spłoszone. Coś się stało. Ale co? Oddział żołnierzy? Nie. Słychać by było wrzask ludzi bitych czy uciekających. A na zewnątrz panowała cisza. Co tam się dzieje? Nie tylko On wsłuchiwał się w głosy na zewnątrz domu. Również przy stole przycichło.
I wtedy weszła kobieta. Nawet się nie zdziwił, że biesiadnicy zamilkli. Była przepiękna. Wprost urzekała swoją urodą. Choć twarz tylko rysowała się za lekką woalką. A przy tym ubrana naprawdę wytwornie, z najwyższą elegancją. A na koniec zachowująca się z taką godnością a zarazem prostotą, jakiej dawno nie spotkał. Stanęła w drzwiach – jak mała dziewczynka i królowa zarazem. Skinęła głową gospodarzowi. Ale ten – czyżby zaskoczony jej wizytą – nie zdążył się podnieść, by ją przywitać. Ona zupełnie na to nie zwróciła uwagi i pilnie rozglądała się po sali, szukając kogoś. Cisza trwała nie tylko wśród siedzących w izbie, ale i stojących w oknach, w których teraz zagęściło się do granic możliwości. A więc ona nie do gospodarza przyszła. Przebiegła oczami wszystkich. I nie znalazła tego, kogo chciała spotkać. Zachwiała się z rozczarowania. Już zdecydowała się opuścić salę. Już była w półobrocie. Choć jakoś przeciw sobie. Zatrzymała się. Jakby się spostrzegła, że popełniła błąd. Może jej woalka przeszkadzała. Odrzuciła więc woalkę w tył głowy.
Poznał ją – kobieta sprzed kilku dni, przywleczona do świątyni przez faryzeuszów, aby On wydał wyrok śmierci za jej grzech cudzołóstwa. A od początku zdawało Mu się, że ta postać jest Mu bliska, że gdzieś takie ruchy już widział. To była ona. Twarz o jakiejś gorzkiej, pochmurnej, niemniej urzekającej piękności. Teraz już bez woalki jeszcze raz zaczęła swoje poszukiwanie. Wciąż szukała tego kogoś w pobliżu gospodarza. Nawet zrobiła parę kroków w jego kierunku, a potem już szła oczami w jedną i drugą stronę – aż Go napotkała.
Teraz ona nie wierzyła, że to On. Podeszła do Niego parę kroków. Przyglądała Mu się swoimi chmurnymi oczami. Aż się upewniła. Jeszcze nie dowierzała, ale już obejmowała ją fala radości i szczęścia. Jeszcze się obejrzała do tyłu, jakby się nie mogła nadziwić, że najważniejszemu człowiekowi w tej sali wyznaczono najgorsze miejsce, ale to trwało tylko mgnienie oka na drodze ku Niemu. Już była szczęśliwa, że Go znalazła. Jeszcze nie wiedziała, jak się zachować. Ale przecież nie mogła tak dłużej stać i tylko wpatrywać się w Niego z uwielbieniem. Może gdyby było miejsce, odważyłaby się usiąść obok Niego. Dopiero wtedy zobaczył, że przyczyną jej nieporadności i wahania jest flakon alabastrowy, który wciąż trzymała w rękach, a który – jak się domyślił – miał stanowić prezent dla Niego. Ale nie przyszła na to, aby Mu go wręczyć. Wreszcie zdecydowała się. Jednym ruchem usiadła na dywanie obok Jego nóg. W pierwszej chwili nie śmiała Go dotknąć. Ale to wahanie trwało tylko moment. Jakimś najczulszym ruchem nachyliła się i pocałowała Jego stopy. I to było za mało. Za chwilę przytuliła twarz do Jego nóg i rozpłakała się na dobre. To był dziwny płacz. Było w nim tyle żalu – co szczęścia, tyle rozpaczy – co radości, że Go spotkała i że już Go nie opuści, nie da sobie Go wydrzeć, że już przy Nim zostanie aż do końca życia.
Był wzruszony tym jej zachowaniem. Śledził każdy jej krok, każdy gest. Nie potrafił oderwać oczu od twarzy, na której się tyle działo, w której wyczytać mógł wszystko, co ona przeżywała.
A dziewczyna jakby się wreszcie zorientowała, że nie wykonała dotąd tego, po co przyszła. Otworzyła flakon z olejkiem, ale spostrzegła się, że nogi Jego są mokre od jej łez. Zaczęła szukać wokół siebie czegoś, czym by je mogła wytrzeć, ale nie znalazła, aż w swojej bezradności nachyliła się, zagarnęła swoje długie włosy, spływające prawie do pasa i zaczęła nimi wycierać łzy z Jego nóg. Dopiero teraz otworzyła flakon i wylała na nie pachnący olejek.
Przyglądał się tym poczynaniom bez ruchu, w niczym nie przeszkadzając. Starał się rozumieć i uszanować intencje tych działań. Skupiony na nich, dopiero gdy ona swoje czynności ukończyła, podniósł głowę i rozejrzał się po sali. Tu już znowu trwała zabawa. Śmiechy, dowcipy, pokazywanie sobie palcami to ją, to Jego. Dosłyszał słowa gospodarza wypowiadane ironicznie do sąsiada, ale tak głośno, by wszyscy słyszeli, również i On:
– Gdyby On był prorokiem, to wiedziałby zapewne, kim jest ta kobieta, która Go dotyka, że jest grzesznicą.
Zarechotali zgodnie wszyscy.
Dowcip wątpliwy. Bez przesady! Ona faktycznie teraz jest niepodobna do tej, którą przygnali do świątyni, ale przecież nie na tyle, by jej nie rozpoznał.
I nagle wszystko stało się dla Niego jasne. Ona tu nie zjawiła się przypadkowo. To zostało zaaranżowane. Wystarczyło, że ktoś ją poinformował, że w uczcie u Szymona będzie brał udział Jezus, aby ona tu przyszła. Efekt tej informacji oglądają na własne oczy. Doprowadzili do tego, że zostanie rytualnie zanieczyszczony przez człowieka grzesznego, że stał się pośmiewiskiem całej sali. Na tym polega ich zemsta za to, że wyrwał ją z ich rąk. Wybuchło w Nim oburzenie, że tak potraktowano Jego i ją. Opanował się. Spuścił oczy. Przy Jego nogach trwała kobieta. „Przecież tu również o nią chodzi. I ją trzeba uratować, jej godność”. Odczekał chwilę, aby się całkowicie uspokoić. „Co im powiedzieć? Nie ma co się wdawać w kłótnię albo przyjmować pozycję obrażonego, ale trzeba wejść – jak to Tomasz zwykł mówić za Rzymianami – in medias res”.
– Szymonie, mam ci coś do powiedzenia.
Nie podnosił głosu, a cisza w sali zapanowała natychmiast. Najwyraźniej czekali na to, kiedy ich prowokacja wywoła z Jego strony jakąś reakcję.
– Mów, Nauczycielu – odpowiedział Mu Szymon z przesadną uprzejmością.
– Pewien wierzyciel miał dwóch dłużników: jeden był mu winien pięćset denarów, a drugi pięćdziesiąt. Ponieważ nie mieli z czego oddać, darował obydwom. Który pokochał go za to więcej?
Patrzył, jak Szymon słucha Go z niewyraźną miną, nie wiedząc, jak powinien się ustosunkować do tego opowiadania. Po krótkiej chwili milczenia zaryzykował wersję najbardziej oczywistą i odpowiedział Mu, ociągając się:
– Sądzę, że ten, któremu więcej darował.
Spodziewał się takiej odpowiedzi i potwierdził to:
– Słusznie osądziłeś.
I teraz podjął się ukazania prawdy Bożej w oparciu o realia, które Go tu spotkały:
– Widzisz tę kobietę? Gdy wszedłem do twego domu, nie podałeś mi wody do nóg, ona zaś łzami obmyła mi nogi i włosami swoimi je otarła.  Nie dałeś mi pocałunku, a ona odkąd weszła, nie przestaje całować mi stóp. Nie namaściłeś mi głowy oliwą, a ona wonnym olejkiem namaściła mi nogi. Dlatego mówię ci, odpuszczone są jej liczne grzechy, ponieważ bardzo umiłowała. A temu, kto się zdobył na mniejszą miłość, mniej jest darowane.
Słuchali tego, co mówił, w milczeniu. Najwyraźniej byli zaskoczeni tą niespodziewaną zmianą miejsc: On, zepchnięty na ostatnią pozycję, na pozycję prawie żebraka, teraz uzyskuje miejsce najważniejsze i poddaje ich postępowanie swemu osądowi. Nie spodziewali się, że wytknie gospodarzowi tego domu jego niegościnne zachowanie się. Tym bardziej nie spodziewali się pouczenia, jakiego im udzielił. Może nawet chcieliby Go zaatakować, ale nie zdążyli, bo zwrócił się do kobiety, która wciąż pozostawała przy Jego nogach:
– Odpuszczają ci się twoje grzechy.
Mówił to spokojnym głosem, ale w tej ciszy, która zaległa, był słyszany doskonale. Reakcja była natychmiastowa. Ktoś, chyba Jego gospodarz, wykrzyknął do współsiedzących:
– Kimże On jest, że nawet grzechy odpuszcza?!
Tymczasem On mówił dalej:
– Wiara twoja cię zbawiła. Idź w pokoju.
Teraz już wybuchł rwetes wielu głosów zgorszonych:
– Jaka wiara? W co ona uwierzyła?
– W Niego!
– W Niego?
– Tak. Ona uwierzyła w Jego dobroć i mądrość, w Jego miłosierdzie i wielkoduszność. Uwierzyła, że On jest prawdziwym reprezentantem Boga samego. Ale „uwierzyła” to znaczy również „przyjęła”, identyfikuje się z Nim, chce być taka jak On. Przynajmniej ja tak rozumiem.
– Nikodemie! A coś ty, Jego uczeń czy Jego zwolennik?
– Ja tylko uważam, że przeciwnika należy traktować poważnie, inaczej więcej z tego szkody niż pożytku.
Kłócili się, skakali sobie do oczu, zupełnie nie przejmując się Jego obecnością. Jakby Go nie było. Jakby nie słyszał.
– A co powiedział? Powiedział: odpuszcza się jej wiele, bo wiele umiłowała. A więc Jego zdaniem miłość jest powodem odpuszczania grzechów.
– W tym aspekcie, w jakim On mówi, wiara utożsamia się z miłością. Zachwycić się, to również i przyjąć, i zaakceptować te wartości, które stanowi umiłowany.
– Każda miłość? No bo co ona pokochała? Jego! To znaczy: wystarczy pokochać drugiego człowieka, żeby mieć odpuszczone wszystkie grzechy.
– Znowu robisz dawny błąd. Nie upraszczaj. Nie chciej wygrywać za tanie pieniądze. On nie jest prywatną osobą. On jest Nauczycielem. Jeżeli ona Go pokochała, to nie tylko jako mężczyznę, ale jako Nauczyciela, z tym wszystkim, co On głosi.
Coraz bardziej czuł się jak widz, którego nikt nie pyta o zdanie. A przecież był obok nich. Mogli się do Niego zwrócić, by wyjaśnił im to, co wydawało im się niejasne, nie dość precyzyjne czy wprost wieloznaczne. Ale nie. Nie chcieli się poniżać do zadawania pytań. Woleli być samowystarczalni.
– A gdy Go pokochała tylko jako człowieka? Nawet wtedy?
– Jeżeli to jest prawdziwa miłość, jeżeli odrywa od zła, od złych czynów i słów, od wad, jeżeli jest motorem życia uczciwego… – odpowiadał znowu Nikodem.
Zwrócił na niego uwagę. Stosunkowo młody człowiek, z czarną, energiczną brodą, o wyrazistej, pięknej twarzy. Ubrany raczej niekonwencjonalnie, tak jak niekonwencjonalne były jego wypowiedzi.
– Nikodemie, Nikodemie, ty mi takich rzeczy nie opowiadaj. To jest Galilejczyk, prostak nieuczony z Nazaretu. Skąd by On się mógł zdobyć na takie rozumienie Boga?
– Słuchałeś Go kiedyś?
– Zrozum mnie. To ty tak myślisz. Dlatego, że ty jesteś mądry, podkładasz swoje myśli pod Jego głupie myślenie.
– Pytam się jeszcze raz: słuchałeś Go kiedyś?
– Teraz Go słuchałem.
– To było nic. Zostanie do końca Świąt na pewno w Jerozolimie. Naucza w Krużganku Salomona codziennie. Pofatyguj się tam, bo warto. Ja Go czasem słucham. On nie taki głupi, jak ci się zdaje i jak niektórzy to mówią – co Go nigdy nie słyszeli. Możecie wszystko o Nim opowiadać, ale nie próbujcie z Niego robić idioty, bo wtedy wy tylko sobie wydajecie świadectwo, żeście nie dorośli do takiego przeciwnika. A tak nawiasem mówiąc, to, żeście Go dzisiaj tak potraktowali, to powiem wam tylko tyle, żeście bardzo źle zrobili. Jakbym wiedział, że tak to będzie, wcale bym nie przyszedł.
Nie widział możliwości, by mógł w tej rozmowie uczestniczyć. Nie chciał już dłużej czekać, bo stwierdzał, że się na nic już nie doczeka. Zapamiętał sobie tylko jedno imię – Nikodem. Człowieka, który starał się Go zrozumieć jak rzadko kto. Dźwignął się ze swojego miejsca. Delikatnie wysunął nogi z objęć dziewczyny.
– Pójdziemy już.
Podniosła głowę. Spojrzała na Niego. Nie był pewny, czy cokolwiek doszło do niej z tego, co mówił.
– Chodźmy stąd – powiedział jeszcze raz do niej.
Wstała i wyszli.
Przed bramą czekał na nich tłum Jego ludzi i lektyka, w której przybyła nieznajoma. Wyczuł, że najchętniej zostałaby z Nim, choćby tylko na krótko, że ma Mu wiele do powiedzenia, ale nie było jak. Z jednej strony ludzie, z drugiej lektyka. Ukłoniła się Mu i wsiadła do lektyki. Tragarze ruszyli. Jeszcze przez moment widział jej twarz skierowaną w swoją stronę, a potem stracił ją z oczu.