Biblioteka


15. Żona Piłata (1)



 

Żona Piłata (1)

 Szedł do Jerozolimy dopiero na święto Paschy. W zimie tam nie był, choć bardzo chciał, choć Mu na tym bardzo zależało. Ale nie miał jak się wyrwać. Wciąż był potrzebny, wciąż Go rozchwytywano. Rozsyłani w teren apostołowie i uczniowie domagali się wciąż, by przybył, odwiedził wsie i miasteczka – „Bośmy im obiecali, że przyjdziesz””, „przecież sam powiedziałeś, że przyjdziesz”. „Są już przygotowani, aby Cię witać. Nie możesz im tego zrobić”. Mnożyły się zaproszenia, żądania, nalegania. Wobec tego ustępował: spotykał się, nauczał, leczył, słuchał trosk, kłopotów, usiłował rozumieć skomplikowane ścieżki, na których się ludzie zagubili, starał się uspokajać lęki, strachy, przepędzać zabobony, uprzedzenia, leczyć kompleksy. Bez końca obdarzał wszystkich uśmiechem, spokojem, wyrozumiałością, cierpliwością. Głaskał dzieci, tulił je do siebie, pochylał się nad starymi ludźmi, nad leżącymi, siedzącymi, sparaliżowanymi, niewidomymi, głuchymi. Czekali na Niego czasem od wielu dni, czasem od miesięcy, kiedy przyjdzie – jak więc mógł nie przyjść, jak mógł odmówić, jak mógł iść spokojnie do Jerozolimy na święto Purim czy Hanuka. Nie wolno Mu było zawieść ich nadziei ani obietnicy danej uczniom.
 I tak nie dotarł w zimie do miasta świętego. Dopiero teraz tam szedł, bo miał się spotkać wreszcie z wszystkimi swoimi chłopcami. Nie na samej uczcie paschalnej, bo sobie zastrzegli, że chcą ją świętować wraz z tymi, wśród których apostołują. A więc dobrze. Wykorzystała to Magdalena, powtarzając zaproszenie od swego brata, Łazarza, zaznaczając, że może wziąć ze sobą tylu uczniów, ilu tylko zechce, bo dla wszystkich jest dość miejsca. Skorzystał chętnie z tego zaproszenia, i to nie tylko dlatego, że odpadały Mu troski o zorganizowanie wieczerzy paschalnej, ale również – o czym zapewniała Magdalena – dom Łazarza gwarantował Mu bezpieczeństwo. Czyli nie musiał się bać, że ktoś Go napadnie, będzie chciał Go porwać, uwięzić czy nawet zabić.
 W Betanii, w domu Łazarza, powitano Go jak domownika, który był wyczekiwany z największą radością, ale któremu, po powitaniu, zostawia się całkowitą swobodę działania, nie zamęczając Go zbytnim wypytywaniem się ani nie obciążając Go natarczywym towarzystwem. Nie indagowano Go, ile przemierzył kilometrów, jakie miasta odwiedził, jakie ma dalsze plany. Łazarz przy powitaniu powiedział krótko:
 – Zbiedniałeś. Trzeba Ci kilku dni całkowitego odpoczynku.
 Zresztą podobną opinię usłyszała Magdalena z ust Marty:
 – Co się z wami porobiło?
 Ale nie tylko z Nim „się porobiło”. Dochodziły do Niego przekomarzania się Łazarza z Magdaleną:
 – Czy to moja siostra, wytworna dama nosząca najmodniejsze kreacje, uczesana u najdroższych fryzjerek i nosząca biżuterię od najlepszych złotników? – żartował, obracając Magdaleną wokół osi. – A cóż to za cera wieśniaczki, spalona twarz. A jakież dłonie, jakie paznokcie. Nie do poznania. Natychmiast sprowadzam najlepszą kosmetyczkę z Jerozolimy, a jak wolisz, to możemy ściągnąć z Tybieriady albo Cezarei – niech czym prędzej przyprowadzi moją siostrę do normalnego stanu.
 Odpowiedziała mu ze śmiechem:
 – A ty się spodziewasz, że ja odpowiem „ależ nie, skądże, wezmę tylko kąpiel, bo o tym marzę, a zresztą zamów mi, proszę, zgrabną włosiennicę, żebym mogła ją nosić pod moją zgrzebną sukienką”. Nic z tych rzeczy. No, na pewno nie kosztowna biżuteria, ale reszta tak.
 Mył ręce i twarz u studni – tak na początek, tak z drogi – i, chcąc nie chcąc, przysłuchiwał się rozmowie, jaka toczyła się pomiędzy Łazarzem i Magdą.
 – O, to znaczy, że moja siostra ma po dziurki od nosa wędrownego życia, odchodzi od Mistrza z Nazaretu i wraca na łono rodziny. Bardzo się cieszę – Łazarz próbował wyciągnąć wniosek.
 – Nie zrozumieliśmy się. Albo ja się wyraziłam niedostatecznie jasno. A więc, żeby nie było wątpliwości: od Jezusa nie odejdę do śmierci i po śmierci też nie. To po pierwsze.
 Siedzieli przy stole, na który służba wnosiła wodę, chleb, owoce, wino, żeby zjeść „co nieco” przed mającą nastąpić za parę godzin ucztą powitalną. Wciąż trwało przekomarzanie się rodzeństwa.
 – No to po co ci fryzjerka – pytała Marta – kosmetyczka, manicurzystka, krawcowa i nie wiem kto jeszcze?
 – Żeby służyć Jezusowi.
 – Możesz się precyzyjniej wyrażać? – upomniał Magdę Łazarz.
 – Widać, że mnie dawno nie było w domu. Od razu można stwierdzić, że mój brat przytępiał. Czyś ty zapomniał, jak to rozmawialiśmy o tym, że Jezusa trzeba wprowadzić w kręgi naszej arystokracji, że bez tego próżna Jego praca na dole: wśród ludu.
 – Przepraszam, przepraszam, przepraszam! – wykrzyknął – Ani słowa więcej. Już rozumiem wszystko i wysyłam natychmiast posłańców po fryzjerki, masażystki, kosmetyczki, pedicurzystki i nie wiem, kogo jeszcze chcesz. A tak całkiem nawiasem mówiąc – Łazarz zmienił ton głosu na poufny – może mi moja siostra zdradzić tajemnicę, do kogo startuje na początek?
 – Nie jest to tajemnica i nie muszę nic zdradzać: do Piłata.
 Widać było, że ta odpowiedź zaskoczyła nawet rozbawionego Łazarza  i zdawałoby się, przygotowanego na każdą ewentualność.
 Mógłby od dawna odejść, ale żal Mu było rozmowy, która błyskała humorem, skrzyła się dowcipem, a nade wszystko była spotkaniem kochającego się rodzeństwa. Rozmowa dla rozmowy, aby bliżej być siebie, aby zmniejszyła się odległość, jaką tworzy nieobecność i milczenie.
 – A nie lepiej zaczynać wprost od cezara Tyberiusza? – Łazarz usiłował obrócić to w żart.
 – Wiesz, że i ja o tym już myślałam i wcale tego nie wykluczam w jakiejś dalszej perspektywie. Ale na tym etapie uważam to za zbyt wczesne i zaczynamy od Piłata.
 – Żarty na bok. Mówisz serio? Chcesz iść do Piłata?
 – Tak. Sprawa jest zbyt poważna, by zaczynać od jakichś płotek. Brałam pod uwagę jeszcze Antypasa. Ale w końcu: tutaj rządzą Rzymianie. Oni decydują. Wobec tego Piłat. Ja niby za bardzo go nie znam, ale znam za to dobrze jego żonę. Mogę nawet powiedzieć, że się z nią przyjaźnię. A ona mi doradzi, jak to przeprowadzić albo mi powie wprost, że nic z tego nie będzie. Choć nie sądzę. Już zbyt dużo się dzieje wokół osoby Jezusa. Już zbyt ważną osobą stał się w kraju, żeby Piłat, rządca tego świata, nie zechciał się z Nim osobiście spotkać. Tego wymaga postępowanie każdego polityka.
 – Ale czy Piłat jest dobrym politykiem, ja mam osobiście poważne wątpliwości. Coraz większe.
 – No, wszystko jedno. Trzeba spróbować. Nie, to nie. Będziemy dalej myśleć.
 – Przepraszam Cię, Jezu – tu Łazarz zwrócił się do Niego – że my tu przy Tobie paplamy, a Ty milczysz.
 – Ja w ten sposób znakomicie odpoczywam.
 Uśmiechnął się do Łazarza i nadal przysłuchiwał się tej rozmowie z półprzymkniętymi oczami, które czasem zamykały się. Zasypiał na krótko, na parę sekund może, może na minutę. Tak to oceniał, kontrolując rozmowę, która się przy Nim toczyła.
 – Jezus mnie zna. I jest cierpliwy. Wie, że mam niewyparzoną buzię. Ale to wszystko, o czym ci w skrócie opowiadam, to już wszerz i wzdłuż na tysiąc sposobów omówiliśmy przy rozmaitych okazjach.
 – Ale ta wizyta oczywiście po święcie Paschy. Przedtem nic nie przewidujesz?
 – Akurat wprost przeciwnie: przed Świętami. Ale na razie marzę tylko o tym, żeby się wyspać. Na dobrą sprawę, dziwię się sobie, że dotąd nie zasnęłam na stojąco czy na siedząco. Ale to dzięki tobie. Z radości, że cię zobaczyłam i że mogłam chwilę porozmawiać.
 – Jeżeli dobrze rozumiem, zostajesz odtąd stałym ambasadorem Jezusa w Jerozolimie.
 – Niech Pan Bóg broni. Po Świętach, gdy Jezus odejdzie do Palestyny, ja wyskakuję z moich świątecznych szatek, wkładam – jak to ty mówisz – zgrzebną sukienczynę i dołączam do Jego orszaku. Chyba że otrzymam wyraźnie inne polecenie.
 Senność ogarniała Go coraz bardziej. Rozmazywały Mu się przed oczami obrazy, kształty, linie, kolory; dźwięki blakły, cichły, stawały się coraz bardziej nieobecne. Czuł rozlewającą się w całym ciele ociężałość, bezwładność, wyobraźnia nasuwała obrazy niedawne i dawne, słyszał inne rozmowy, które z jakichś powodów zarejestrowała pamięć szczególnie wyraźnie. Wszystko to pierzchało, gdy przy stole wybuchała kaskada śmiechu Magdy, okrzyk Marty albo głośniejsze odezwanie się Łazarza. Już nie mogło być mowy o tym, żeby za chwilę znowu powrócił stan nieważkości.
 – A kto jest z kobiet w tym orszaku?
 – O, wiele. Jedne są migotliwe, tak jak mężczyźni, pojawiają się i znikają. Są i wytrwałe, jak Joanna, żona Chuzy, Zuzanna. Młodsze, ale i starsze, jak matka synów Zebedeusza, jak żona Kleofasa.
 – Gorszą się ludzie, że z Jezusem idą też kobiety?
 – Jak to ludzie, jedni się gorszą, ale są i tacy, którzy Go chwalą, mówiąc, że jest wreszcie ktoś, kto w kobiecie zobaczył człowieka.
 – Aaa… pozwól, że spytam: gorszą się, że ty z Nim idziesz?
 Magdalena spuściła głowę, poważniejąc, po chwili przyznała:
 – Gorszą się.
 – A co Jezus na to?
 – Zawsze mnie pociesza.
 – Nic więcej?
 – O, tak! Rozmaicie!
 – Na przykład?
 – Kiedyś powiedział, że w królestwie niebieskim większa jest radość z jednego grzesznika pokutującego niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych.
 Łazarzowi to wystarczyło i zadał kolejne pytanie:
 – Słyszę, że idzie dużo ludzi należących do rodziny Jezusa?
 – Czy dużo? Nie, tego bym nie powiedziała. Wśród apostołów są Kuba i Tadeusz. Wśród uczniów pojawił się Józef, brat Kuby i Kleofas – powinowaty. Wśród kobiet: matka Kuby i Józefa, siostra cioteczna Jego Matki.
 Nagle obudził Go – wywołał Go jak skądś z zaświatów – zgorszony głos Łazarza:
 – I ty mówisz, że kochasz Jezusa? On zmordowany zasnął, a my sobie toczymy nasze bla-bla-bla.
 – Już Go prowadzę do Jego pokoju.
 Poczuł lekkie dotknięcie na swoim ramieniu.
 – Chodź odpocząć. Połóż się spać. Kiedy się zbudzisz, zaprosimy Cię na posiłek.
 Dał się zaprowadzić do swojej izby i gdy się drzwi zamknęły, poczuł się jak ten, kto po długiej podróży wraca do domu rodzinnego, jak żeglarz, który po wielomiesięcznym żeglowaniu przybił do  portu macierzystego. Cieszył się, że czekała na Niego ta izba, że była wyłącznie do Jego dyspozycji, gdzie mógł się zamknąć, nieniepokojony przez nikogo. Tu wisiała suknia do przebrania, płaszcz na słotne i chłodne dni. Zmusił się, aby się obmyć, przebrać i runął na łóżko.

 Spał. Nie tylko całe noce. Ale i w ciągu dnia, po obiedzie. Z początku nawet po kolacji. Usiłował uwolnić się od zmęczenia narosłego przez ostatnie miesiące. Odsypiał wczesne wstawania, zimowe, mokre, deszczowe noce spędzane – bywało – pod gołym niebem, pod ochroną wyłącznie płaszcza. Najpierw były to sny kamienne. Wpadał w ciemność jak w wodę. Budził się z trudem, nie wiedząc, gdzie jest, skąd się tu wziął, przyglądając się ze zdziwieniem sprzętom w izbie, nadsłuchując śpiewu ptaków w ogrodzie. Potem pojawiły się przerażające zwidy senne: wędrował wśród przepaści po wąskich ścieżkach, rozpadających się pod nogami, zsuwał się w dół porywany lawinami kamiennymi, czepiał się skał w ostatniej chwili, by nie runąć w przepaść. Uciekał przed niebezpieczeństwami, najczęściej jakimiś groźnymi, niezidentyfikowanymi ludźmi. Budził się w środku nocy z krzykiem, z bolącym, rozhuśtanym sercem, w przestrachu przed wciąż realnym zagrożeniem, zasypiał i znowu wracał do dalszego ciągu, do powtórzonych – choć w innych sytuacjach – wydarzeń, w których sobie nie radził. Znowu się budził w ostatniej chwili, gdy spadał na Niego śmiertelny cios. Z trudem powracał do równowagi, do domu Łazarza, do swojej izby. Dopiero z czasem pojawiły się w Jego snach łąki zielone, łany zboża, przez które szedł ścieżką wraz z uczniami, ciemne lasy przetykane plamami słońca. Rano wstawał coraz bardziej wypoczęty, tęskniący za ludźmi.

 Szkoda tylko, że ta sielanka, że te parę dni nie trwały dłużej. Uczniowie Jego, którzy przyszli z Nim, wygadali, że Jezus już przybył do Jerozolimy, na Święta. I zaczęło się. Oczywiście nie w tej mierze, jak wtedy, gdyby mieszkał na namiotowisku, bo tam byłby bezbronny, ale zawsze.
 Mimo oporów ze strony Magdaleny i Łazarza, zaczął nauczać w Krużganku Salomona, w świątyni. Tłumaczył im, że Pascha tuż tuż i trzeba ludzi do niej przygotować. Jedno, co uzyskali, to że nie wychodził tak wcześnie rano, a także że starał się powracać przed zachodem słońca.
 Magda w tym nie uczestniczyła. W ogóle zniknęła z Betanii. Przebywała w jednym z wielu domów, jakie posiadali na terenie Jerozolimy. Wpadała tylko czasem, jak to mówiła: „gdy nie mogła dłużej wytrzymać i musiała Go zobaczyć albo poinformować o czymś ważnym, czy zapytać”. Funkcjonowała w swoim „pierwszym wydaniu”, a więc jako wytworna dama. Aż któregoś dnia oświadczyła:
 – Jutro idziemy do pałacu Piłata.
 – A więc jednak – zdziwił się – dopięłaś swego.
 – Tak. Bardzo mi zależy na tej wizycie. Wciąż odkładaliśmy to spotkanie. Ale nam, to znaczy żonie Piłata i mnie, chodzi o to, abyś mógł spotkać namiestnika. A on wciąż zajęty. Może jutro uda się go zobaczyć.

 Przed dawnym pałacem Heroda Wielkiego, rezydencją Piłata w czasie świąt – i nie tylko – gęsty tłum blokował dostęp. Częściowo gapie, a częściowo przechodnie, do tego karawany i pojedynczy tragarze wraz ze swoimi obładowanymi zwierzętami. Ruch uliczny został zatrzymany – na krótko, jak zapewniali żołnierze ze straży porządkowej – aby mogła wyjechać swobodnie kolumna wojskowa.
 – Spóźnimy się – przynaglała Magdalena.
 Piotr zaczął się więc przebijać do przodu, ale uspokoił go Andrzej:
 – I tak cię żołnierze teraz nie wpuszczą do pałacu.
 – Poczekajmy, poczekajmy, poczekajmy, to przynajmniej się napatrzymy – prosił Janek.
 – Nie ma powodu do pośpiechu – zadecydował.
 Wobec tego nawet trochę odsunęli się od tłumu, aż po obramowanie placu, stanęli na nim i w ten sposób mogli przyglądać się temu, co się dzieje. A działo się tam, a działo. Na ogromnym placu oddzielającym pałac od koszar, formowała się konnica, zajeżdżały wozy bojowe i ustawiały się jedne za drugimi. To wszystko błyszczało złotem, srebrem, miedzią, brązem, mieniło się kolorami tęczy, konie zdenerwowane parskały, tańczyły, trzymane za wodze tuż przy pysku przez ciury obozowe. Już kolumna była gotowa do wymarszu, a jednak znak do startu nie padał.
 – Czemu oni nie ruszają? – niecierpliwił się Janek.
 – Widocznie czekają na kogoś. Niechybnie na dowódcę tej ekspedycji – tłumaczył Andrzej.
 I tak też było. Zobaczyli, że z bramy pałacu wychodzą dwaj mężczyźni. Starszy – dowódca i młody, wyższy od niego – jego adiutant.
 – Przecież to Piłat. A ten adiutant to żołnierz z Kafarnaum, któregoś Ty, Jezu, uzdrowił – Piotr prawie że krzyczał.
 – Chwileczkę – zdenerwowała się Magdalena, stając na palcach i usiłując coś zobaczyć. – Jaki Piłat? My idziemy na spotkanie z nim. Nie opowiadajcie takich rzeczy.
 – Naprawdę Piłat. Choć to daleko, ale się nie mylę. Ty nie widzisz, bo jesteś mniejsza. Naprawdę Piłat. O, teraz wchodzi do rydwanu – Piotr referował.
 Rozległy się trzaski biczów, chlapnięcia lejców o końskie zady i kolumna ostro ruszyła. Z bramy umieszczonej w ogrodzeniu wypadał wóz za wozem, ostro skręcał pod kątem prostym w ulicę, ginął w obłoku kurzu. Szybkość była duża, zakręt ostry, stąd niektóre wozy traciły równowagę i wykonywały ten wiraż już tylko na zewnętrznych kołach, strasząc gapiów, którzy z wrzaskiem cofali się przed niebezpieczeństwem. A może to było wykonywane z kawalerskiej fantazji woźniców, popisujących się zręcznością. Przelatywał Mu przed oczami wóz za wozem, woźnica za woźnicą, aż zobaczył wóz centralny. Tak, to był Piłat. Nie znał go. Ale łatwo można się było domyślić, choćby po wspaniałym ubiorze. Zobaczył twarz człowieka już w bardziej niż średnim wieku, wychylającą się z czaszy hełmu. I ona całkowicie Go zaskoczyła. Spodziewał się zobaczyć żołnierza, a zobaczył dyplomatę. Nie dał się zwieść strojnemu hełmowi z podpinką przecinającą głowę od skroni aż po brodę. Tak, to była twarz polityka. W zestawieniu z nią ubiór żołnierza, który miał na sobie Piłat, sprawiał wrażenie karnawałowego przebrania. Namiestnik stał oparty o ozdobną balustradę rydwanu.
 – To Piłat – stwierdziła Magdalena z oburzeniem. – Wobec tego wracamy do domu.
 – Jak to do domu? – zdziwił się Andrzej. – Przecież ty się umawiałaś z żoną Piłata, a nie z jej mężem.
 – Ale po to, żeby się spotkać z namiestnikiem.
 – Tak czy owak, twoja przyjaciółka na was czeka. Nie możesz zrobić jej zawodu. Na pewno wyjaśni, co zaszło, że Piłat wyjechał.
 Magdalena z trudem panowała nad sobą. Ale zamilkła. Tymczasem konnica przecwałowała. Żołnierze zamykali bramę. Kurz opadał. Gapie się rozchodzili, komentując widowisko.
– Dobrze, idziemy, Jezu – zgodziła się Magda, już w miarę spokojna. – Dziękuję, chłopcy, żeście nas odprowadzili.
Przy wejściu, zgodnie z umową, czekał na nich setnik. Nic się nie zmienił od czasów Kafarnaum. Może przybyło mu trochę ozdób złotych czy pozłacanych na piersiach. Napadła na niego od razu Magdalena:
– To my przychodzimy, żeby się spotkać z Piłatem, a ten sobie wyjeżdża.
– Żona prokuratora czeka na Jezusa i na ciebie – odpowiedział krótko.
– A ty, jak widzę, straciłeś swojego adiutanta – Magda wciąż atakowała.
– Nie – ten uśmiechnął się nieznacznie – pożyczyłem tylko na tę przejażdżkę.
– A tak mi zależało na tym, żeby Jezus spotkał się z Piłatem.
– Może jeszcze wróci.
– Może, może. Nie lubię żadnego „może”. Było wszystko ustalone – żołądkowała się wciąż. – Ty wiesz, co by to było, gdyby namiestnik cesarza zrozumiał Jezusa?
– Gdyby zechciał zrozumieć.
– Dlaczego miałby nie zechcieć?
– Jego co innego interesuje.
– Co?
– Polityka i wojsko.
– Tak, masz rację – Magdalena posmutniała. – Ale Jezus to też polityka – jeszcze się poderwała.
Setnik nie odpowiedział.
Szli odprowadzani na pozór obojętnymi spojrzeniami żołnierzy i szeptami służby, które wybuchały tuż zaraz, gdy tylko ich minęli. Magdalena czuła się w tym świecie jak u siebie w domu. Rozmawiała swobodnie. Nie miała nic ze sztywności, którą wyczuwał u siebie, jak zwykle wtedy, gdy znalazł się w obcej scenerii. A ta była szczególnie obca, choćby przez tę ilość żołnierzy, których spotykali w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Na pozór się ich nie widziało. A przecież byli wszędzie, „tam, gdzie potrzeba”. Przy każdej bramie, za każdym rogiem, prawie niedostrzegalni, dopóki się na nich nie natrafiło.
– Pałac jest strzeżony ze wszystkich stron i przygotowany na każdą ewentualność – setnik niepytany dodał komentarz spokojnym głosem.
Przysłuchiwał się dialogowi prowadzonemu przez błyskotliwą Magdalenę i lakonicznego setnika, a równocześnie obserwował drogę, którą podążali. Nie bez powodu mówiono, że wnętrze tego pałacu dorównuje najświetniejszym rezydencjom w imperium rzymskim. Wszędzie marmury najlepszego gatunku – marmurowe posadzki, schody, ściany – znakomicie dobrane od strony kolorystycznej.
– Gdyby Herod Wielki wiedział, że w pałacu, który on buduje, będzie mieszkał namiestnik cesarski, a nie jego syn – wtrąciła Magda, starając się iść torem Jego myślenia – z pewnością kazałby, ażeby po jego śmierci ten pałac został zburzony…
Ale nie miała czasu na to, by dokończyć zaczętą myśl, bo w tym momencie w drzwiach znajdujących się w naprzeciwległej ścianie dużej komnaty – prawie pustej, wykładanej również marmurem, z pięknymi malowidłami sufitowymi – w którą wchodzili, pojawiła się zwiewna postać kobieca.
 – Otóż mamy i Claudię, żonę Piłata – objaśniła Magdalena.
 Setnik zatrzymał się, oddał pozdrowienie biegnącej ku nim kobiecie, krótkim gestem pożegnał Jego i Magdalenę i uznając, że jego misja jest skończona, udał się w powrotną drogę.
 A młoda kobieta już przy nich była, wołając:
 – No wreszcie! Doczekać się na was nie mogłam – i rzuciła się Magdalenie na szyję, całując ją serdecznie.
 A z kolei, odpowiadając na Jego pozdrowienie, powiedziała spokojnym już głosem:
 – Jak się cieszę, że Cię widzę, Nauczycielu, Jezusie z Nazaretu. Tyle mi o Tobie Magda naopowiadała, a wcześniej setnik, który Cię spotkał w Kafarnaum i któregoś adiutanta uzdrowił. Obaj są teraz przy nas, w gwardii przybocznej mego męża, który miał być na tym naszym spotkaniu od samego początku, a którego oczywiście, jak zwykle, nie ma – tu się ożywiła – bo już nie wiem co: ma jakieś inspekcje, wizytacje, przeglądy, odprawy, spotkania, a to z żołnierzami, a to z cywilami – zupełnie niemożliwy i oczywiście zawsze nie wiadomo, kiedy powróci, a przeważnie później niż wcześniej. Spodziewam się go wkrótce. Ale chodźmy. Proszę was bardzo – zaczęła ich prowadzić w stronę drzwi, z których przed chwilą wyszła. – Nie dziw się, Jezu, że tu tyle żołnierzy. To dlatego, że mój mąż się o mnie boi, wobec tego – wyobraź sobie – zostawia w pałacu pół swojego wojska i oczywiście setnika, do którego ma bezgraniczne zaufanie. Ale o co on się tak boi, to ja naprawdę nie wiem. Że mnie ktoś porwie czy uwiedzie? Nie wiem.
 Paplała jak najęta. Przyglądał jej się bacznie. Była młodsza niż przypuszczał. Szczupła, nawet trochę za szczupła. Miała ładną, inteligentną twarz, ale i bardzo nerwową, w której dominowały wyraziste oczy.
 – Ty, ty, ty – groziła Magdalenie palcem. – Zdrajczyni. Nie powiedziałaś mi!
 – Dlaczego zdrajczyni? Czego ci nie powiedziałam? – broniła się ze śmiechem Magdalena.
 – Ty się jeszcze śmiesz pytać? To ja spodziewałam się, że przyjdzie drugi Jan Chrzciciel, w wielbłądziej skórze na ramieniu i w przepasce na biodrach…
 – Nie pytałaś, to i nie mówiłam.
 – Tak, tak, tak, nie pytałaś. Przecież wiesz, co jest najważniejsze dla kobiety. Nie to czy jest mądry, ale czy jest przystojny. Spodziewałam się ujrzeć jakiegoś – przepraszam, że tak powiem – jakieś dziwadło, a tu widzę pięknego, mało – pięknego! Przystojnego mężczyznę.
 Magdalena nie zdążyła się obronić, bo gospodyni już wzięła ją pod rękę i prowadziła ich:
 – No, nie tłumacz się. Przebaczam ci wszystko. Niechże się wami nacieszę. Muszę dodać: jak to dobrze, że nie ma męża ani jego gości, którzy bez przerwy, gdy on jest, przez nasz dom się przetaczają. Przynajmniej chwilę nikt nam nie będzie przeszkadzał. Ale, ale – przerwała niespodzianie. – Ty, Jezu, dotąd nie powiedziałeś ani słowa. To ja paplę jak najęta, a Ty nic, a przecież tak to jest i tak mówi przysłowie: Si tacuisses, philosophum vidisses. Nie, nie, to nie przeciwko Tobie, ale tak to jest, co można ująć w inne przysłowie: „Powiedz do mnie choć jedno zdanie, a powiem ci, kim jesteś”. Widzisz, Magda – tu zwróciła się ze śmiechem do swojej przyjaciółki – niedługo będę starą wiedźmą, która układa przysłowia.
 Znajdowali się w kolejnym pięknym pomieszczeniu, chyba w salonie przeznaczonym do  przyjmowania gości. Wygodne sofy, niski stół nakryty. Ogromne okno i szerokie drzwi prowadziły na taras, skąd schodami można było zejść do ogrodu.
 – Siadajcie, proszę i czujcie się jak u siebie w domu.
 Zajęła miejsce po drugiej stronie stołu, obok Magdaleny, i wróciła do swego monologu:
 – Ale nie zawsze tak jest ze mną, że paplę i że cieszę się życiem. Czasem mam takie dni, że nikt nie może ze mną wytrzymać ani ja ze sobą, i wtedy niedużo brakuje, bym popełniła samobójstwo. Boję się starości, boję się choroby każdej, tego, że stanę się zdziwaczałą staruszką, boję się samotności, śmierci. Kto się zresztą nie boi. Ale dzisiaj wszystkie strachy odeszły, bo jesteście ze mną: Magda, którą kocham i która mnie kocha, i jesteś Ty, który wiesz wszystko, a równocześnie niczego i nikogo się nie boisz. Siadajcie, proszę. Czego się napijecie, co zjecie? Zaraz się dowiemy, co jest w domu.
 Zaklaskała w dłonie, wbiegły dziewczęta służebne.
 – Przynieście nam coś do jedzenia i do picia.
 A gdy się oddaliły, snuła dalej swój tasiemcowy monolog:
 – Czekam bardzo na Twoje przypowieści o Twoim Bogu, o Twoim Ojcu, jak Go nazywasz.
 Nie spodziewał się, że spotka się z taką prośbą: przypowieść. Jaką przypowieść trzeba opowiedzieć tej kobiecie, którą choć od paru zaledwie chwil znał, przecież zdawało Mu się, że zna ją od zawsze. Jaką przypowieść tak „z rękawa”? Na poczekaniu? Jaką przypowieść? Powtórzyć którąś z tych, które dawniej powiedział? Nie robił tego. Może na zasadzie absolutnego wyjątku. Ale w tej sytuacji w żadnym wypadku. To ma być przypowieść dla niej. I dla Magdy, bo przecież i ona będzie odbiorcą Jego mówienia i z równie wielką uwagą będzie jej słuchała. Ale jaka przypowieść? Wiedział tylko, że powinna być o Bogu. Cieszył się, że w tym domu będzie mógł powiedzieć o Ojcu. „To będzie o Bogu, który jest miłością. Kimś, kto kocha każdego człowieka”. Słyszał jakby z dalekiej przestrzeni rozmowę, jaką prowadziły obie kobiety:
 – Niektóre przypowieści opowiedział mi setnik, ale on z pewnością skrócił je, to znaczy streścił do paru zdań. Niektóre usłyszałam od Magdy, ale ta z pewnością interpretowała je po swojemu.
 – Wcale nie, wcale nie, starałam się powtórzyć tak wiernie, jak tylko potrafiłam.
 – Już cię dobrze znam. Dlatego wolę choć parę słów usłyszeć od Ciebie. Nie, nie z samej próżności.
 – Ja na twoim miejscu też wolałabym, żeby Jezus opowiedział jakąś nową przypowieść. Ale wierz mi: relacjonowałam ci nauki Jezusa bardzo wiernie. Nauczył mnie tego Łazarz, który chciał wiedzieć dokładnie, czego Jezus uczy.
 I nagle już wiedział. To będzie parafraza wydarzeń, jakie się rozegrały w Betanii. Zaczął mówić, gdy usłyszał:
 – A teraz my już ani słowa, ani ja, ani Magda. Ty masz głos.
 – Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: „Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada”. Podzielił więc majątek między nich.
 Tak jak się spodziewał, Magda spostrzegła się natychmiast. Prawie fizycznie poczuł jej napięcie. Ale i Claudia zareagowała: rzuciła znaczące spojrzenie na spłoszoną Magdę. A On mówił dalej:
 – Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie.
 Wiedział, że odbiega od faktów, ale czynił to świadomie, po to, żeby lepiej przekazać to, o co Mu chodziło:
 – A gdy wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał do jednego z obywateli owej krainy, a ten posłał go na swoje pola, żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał.
 Atmosfera rozluźniła się. Już stało się widoczne, że losy syna marnotrawnego odbiegają od losów Magdy:
 – Wtedy zastanowił się i rzekł: Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: „Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników”. Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł mu naprzeciw, rzucił mu się na szyję i ucałował go.
 Magda znowu zareagowała. Musiało ją chyba zbulwersować to porównanie Łazarza do Boga.
 – A syn rzekł do niego: „Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem”. Lecz ojciec rzekł do swoich sług: „Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi! Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten syn mój był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się”. I zaczęli się bawić.
 Zauważył, że Magda ma łzy w oczach. Mimo jej usiłowań, żeby zapanować nad sobą, potoczyły się po policzkach. Claudia świadomie nie patrzyła na nią, nie chcąc zawstydzać przyjaciółki. Magda uznała to ostatnie zdanie za koniec opowiadania. Ale On nie kończył. Chciał jeszcze od innej strony ukazać dobroć Boga. Potrzebne było Mu zachowanie się Marty:
 – Tymczasem starszy jego syn przebywał na polu. Gdy wracał i był blisko domu, usłyszał muzykę i tańce. Przywołał jednego ze sług i pytał go, co to ma znaczyć. Ten mu rzekł: „Twój brat powrócił, a ojciec twój kazał zabić utuczone cielę, ponieważ odzyskał go zdrowego”. Na to rozgniewał się i nie chciał wejść; wtedy ojciec jego wyszedł i tłumaczył mu. Lecz on odpowiedział ojcu: „Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu; ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę”. Lecz on mu odpowiedział: „Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy. A trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się”.
 Skończył tę chyba najdłuższą przypowieść, jaką kiedykolwiek opowiedział. Zapadła długa chwila ciszy. Wreszcie odezwała się gospodyni:
 – Dziękuję Ci za tę przypowieść. Ja chyba całe moje życie czekałam na Ciebie. Magda! Tylko nie bądź zazdrosna. I staraj się mnie rozumieć! Tak, ja czekałam na to, że ktoś wypowie, nazwie, ubierze w słowa, to co ja czułam. A nikt dotąd nie był w stanie określić słowami, co we mnie kotłowało się, drzemało. Trochę Platon, ale to tylko trochę. Jakby nie zdążył dopowiedzieć do końca, jakby go inne sprawy oderwały od tej najważniejszej i jakby się sam zagubił. A może przestraszył się? Bo jest czego się przestraszyć. A Tyś powiedział po prostu, że Bóg jest miłością.
 Było cicho. „Tak jak gdzieś na wsi” – pomyślał. Odgłosy miasta nie dochodziły. Wprost przeciwnie, w krzakach świergotały ptaki. Nie, nie tak jak na wsi. Tu głos niósł się echem w tym wielkim, wykładanym marmurami pomieszczeniu, jak w jakiejś skalnej grocie.
 – Mojżesz powiedział coś, co Twojemu zdaniu nie dorównuje, ale idzie w tym kierunku: „Będziesz miłował Pana Boga swego z całego serca swego, ze wszystkich sił swoich, z całej myśli swojej, a bliźniego swego jak siebie samego”. Ogromnie długie zdanie, gdzie jest określone wszystko, jak należy Boga kochać. Tylko temu zdaniu brakuje wstępu: Dlaczego należy Boga miłować? A Tyś to powiedział: Bóg jest miłością. I tu już nie trzeba nic więcej dodawać.
 Pojawił się setnik, nachylił się nad nią i przekazywał jej jakąś wiadomość ściszonym głosem. Ona przerwała swój wywód. Twarz jej się zmieniła. Z pochyloną głową, skupiona słuchała tego, co setnik do niej mówił. Była wyraźnie rozczarowana, nawet smutna. Na koniec, gdy centurion odszedł, podniosła głowę i powiedziała:
 – Mój mąż, tak jak z pewnością widzieliście, wyjechał w jakiejś pilnej sprawie, na bardzo krótko. Ale, jak się dowiaduję, jest zmuszony zatrzymać się – dał znać przez gońca. Szkoda. Myślałam, że porozmawiacie – przerwała na moment – on mnie nie słucha, gdy mówię mu o tych sprawach. Dla niego istnieje tylko polityka, pojęta zresztą dość ciasno. O tym można z nim dyskutować bez końca. Chociaż ja uważam te dyskusje za jałowe i właściwie do niczego nieprowadzące. No, ale to jest moje prywatne zdanie. Osobiście podejrzewam, że nie chciał się spotkać z Tobą.
 Przerwała na chwilę, jakby coś ją zastanowiło. Potem znowu podjęła swój monolog:
 – Kocham swojego męża i szanuję go. Ma wiele zalet. Ale i wad. Za bardzo dba o swoją karierę. A tak nie można. Przecież w ten sposób można całe życie stracić. Bo czyż treścią życia ma być kariera? A on boi się z Tobą rozmawiać. Dlaczego? Bo cesarz, bo saduceusze, bo faryzeusze. A może boi się Ciebie? Bo mógłbyś coś w jego życiu zmienić. A on woli już tak pozostać. Już ma ustalone cele, plany. Czy to oznaka starości? Myślę, że tak. Szkoda, bo uważam, że Ty jesteś dla Imperium Romanum szansą o niewyobrażalnym zakresie. Rozmawiałam dużo na te tematy z setnikiem, który jest Tobą zachwycony, a z drugiej strony jest ogromnie oddany naszemu państwu. Dla mnie rozwiązaniem prawdziwie politycznym byłoby, gdyby ktoś podjął się budowy jedności naszego świata, sięgając do najgłębszych warstw naszej kultury, a do nich należy religia. I ja tutaj pomyślałam o Tobie, o Twojej religii.
 – To nie jest religia Jezusa – poprawiła ją Magdalena – to jest religia Mojżeszowa.
 – Moja droga, może to dlatego tak mówisz, że nie masz dystansu. Ja ten dystans mam. I mogę ci powiedzieć: to już jest inna religia. Wcześniej czy później to odkryjecie, bo się tego nie da nie odkryć. Ty, Jezu, mówisz o miłości, o wolności synów Bożych, o miłości Boga-Stwórcy do wszystkich bez wyjątku ludzi. Zrozum! To już jest nie do przyjęcia przez Twój naród. Może nie siedźmy tu – zaproponowała, wstając. – Przejdźmy się po ogrodzie. Nie jest taki wielki jak u nas w Cezarei, ale go lubię.
 – Bardzo chętnie. Jezus go jeszcze nie widział, to z przyjemnością zapewne go zobaczy – ucieszyła się Magdalena.
 Wstali, wyszli przez szerokie drzwi, uderzeni oślepiającym blaskiem. Znaleźli się na obszernej płaszczyźnie tarasu, wyłożonej marmurem.
 – Tu czasem jemy wieczerzę albo nawet śniadanie. Stąd widać znakomicie wschody i zachody słońca.
 Przed nimi rozciągał się ogród. Taras był położony nisko, nieco wyżej ponad poziomem ogrodu, ale nie na tyle, by można było ogarnąć całość. Tuż zaraz piętrzyła się ściana zieleni w najróżniejszych odcieniach, przetykana wyspami różnokolorowych kwiatów. W ten gąszcz wiodły aleje i alejki ginące za zakrętami.
 – A to po prawej stronie – gospodyni wskazywała potężny mur, zakryty pnącym się bluszczem – to już zachodnie mury obronne, do których przylega pałac.
 – Chodźmy z tego słońca, bo tu teraz jak na patelni, możemy się usmażyć – zaproponowała Magdalena.
 Zeszli parę stopni w dół i już znaleźli się na żwirowanej ścieżce ogrodowej, w cieniu ogromnych drzew.
 – Teraz jest dobrze? – spytała Claudia. – Ale wracam do naszych tematów. Ty podobno nawet oświadczyłeś, że nie przynosisz nic nowego nad to, co jest zawarte w Prawie i Prorokach. Można to i tak nazwać. Ale trzeba być genialnie mądrym, żeby tak odczytać te Pisma. Trzeba się wczuć w ich ducha w sposób przekraczający zwyczajne możliwości człowieka. Tam dużo nienawiści do wrogów, próśb do Boga o zemstę nad nimi. Tam wciąż zwyciężają święci, a grzeszni przegrywają. Tam wciąż panuje sprawiedliwość taka, którą wy, Żydzi, zamykacie w okrutnym zdaniu: oko za oko, ząb za ząb. U was nie ma przebaczenia. Jezus wciąż grzesznikom przebacza, daruje, wyciąga rękę. Wy ich polecacie kamienować. I nie obiecuje, że Bóg zapłaci za uczciwe życie dobrym zdrowiem, bogactwem, godnościami, tak jak to często w waszym Piśmie jest przyobiecane.
 – Skąd ty to wiesz? – spytał.
 – Ja mam egzemplarz waszych Pism Świętych.
 – Co? Jak potrafiłaś dojść do tego? To dla pogan jest zabronione – Magda zasypała ją zdziwieniami.
 Ta uśmiechnęła się do niej filuternie:
 – Mamy takie stare przysłowie: Pecunia non olet – pieniądze nie śmierdzą. I jeszcze jedno mamy przysłowie: Odkąd Fenicjanie wynaleźli pieniądze, nie ma nic niemożliwego. A więc mam wasze Pismo Święte i czytuję je.
 – Potrafisz czytać po hebrajsku? – Magdalena znowu się zdziwiła.
 – A więc, potrafię czytać po hebrajsku. Jakoś od dziecka miałam łatwość do języków. Po drugie, siedzę tu już przecież dobrych parę lat. No w końcu, nie wiem, czy to zauważyliście, mówię z wami waszym codziennym językiem: aramejskim. To mi samo przychodzi. Tym bardziej, że mąż, jak widzicie, ciągle w rozjazdach, nie lubię się nudzić, a przy tym interesują mnie właśnie sprawy, mówmy najogólniej, religijne.
 Pilnie śledził tok tej rozmowy, czasem tylko uwagę Jego, jakby na drugim planie, skupiała na sobie jakaś grupa nieznanych kwiatów, ciekawy krzew czy szczególnie piękne drzewo, czasem przedmiotem Jego zainteresowania stawały się kute w białym marmurze pomniki, przedstawiające postacie kobiet, mężczyzn, zwierząt, fontanny, których tu było szczególnie dużo. A ona, podobnie jak to było w salonie, mówiła z pochyloną głową. Jej długie włosy opadały po jednej i drugiej stronie twarzy. Gdy wiatr włosy rozwiewał, można było dostrzec, że uparcie wpatruje się w żwirową ścieżkę, jakby bała się, że coś ją rozproszy i wytrąci z toku rozumowania.
– Jeszcze jedno: otóż nawet gdy Ci się uda zgromadzić takich, którzy uwierzą w Twoje słowa, nawet gdy z Twoją pomocą przeżyją Boga takiego, jak Ty im Go przekazujesz, pamiętaj, że grozi Twojej religii wszystko to, co Ty krytykujesz.
Siedzieli na marmurowej, chłodnej ławce, w cieniu rozłożystej, pachnącej żywicą sosny i patrzyli na sadzawkę, do której spływała cienką, falistą strugą woda, płosząc kolorowe rybki. Było cicho, tylko pluskała woda. Po krótkiej przerwie podjęła swoje rozważanie:
– Po Twojej śmierci wymyślą Twoi uczniowie natychmiast skomplikowaną liturgię, stworzą urzędy, stopnie i godności, opiszą w swoich księgach dokładnie Pana Boga, którego Ty głosiłeś, a który w ich pismach będzie karykaturą Twojego Boga. Zamiast Twojej Ewangelii – jak Ty nazywasz swoją naukę – będą głosić na swój sposób zbudowaną jej interpretację, swoisty nowy Talmud.
Poderwała na moment głowę, popatrzyła na Niego niewidzącymi oczami i jakby recytowała wyuczoną lekcję:
– Będą Twoi uczeni w Piśmie – przemądrzali, aroganccy, pewni siebie. Będą Twoi przełożeni synagog w każdej wsi i w każdym miasteczku wykładający Twoją naukę na tyle, na ile ich rozum na to pozwoli, często okropni, głupi, ciaśni, chciwi na pieniądze, na pochwały, na zaszczyty, naprawdę nie mający nic wspólnego z Tobą, terroryzujący swoich wiernych – dokładnie tacy, jacy są obecni przełożeni synagog…
 Nieraz myślał o tym. Nieraz sen spędzały Mu z oczu takie obrazy. Skąd ta kobieta taka mądra? Popatrzył na nią z podziwem. A ona mówiła dalej:
 – Nic się nie zmieni. Wezmą z Twojej nauki to, „co im się przyda”, co uznają, że mogą znakomicie wykorzystać po to, by rządzić ludźmi, resztę potraktują jako margines, jako nieważny dodatek: tę najistotniejszą część Twojej nauki, na której wszystko się opiera, odsuną poza zakres zainteresowania swojego i swoich wiernych. Dlatego przyznam się szczerze, wolałabym, żebyś nigdy nie zwyciężył. Żeby Twoje znaki nie dominowały nad bogatymi domami Bożymi ani nie dyndały na piersiach Twoich kapłanów. Wolałabym, żebyś był wiecznym Człowiekiem tułaczem, permanentnym rewolucjonistą, burzącym te solidne domy Boże, w których będzie mieszkała często już tylko chciwość, wyzysk, obłuda, małość i głupota ludzka, pod szyldem Twojego imienia.
 Skierowała się ku Niemu, ale oczu wciąż nie podnosiła i z twarzą napiętnowaną cierpieniem mówiła:
 – I tak, jak Cię zdążyłam już poznać i pokochać, tak wolałabym, żebyś był zawsze prześladowany przez tych, którzy się będą uważać za właścicieli Twojej Ewangelii: bo im nie dajesz spokoju, bo wciąż wzywasz ich do wychodzenia ze schematów, w których się już wygodnie ułożyli, z instytucji, które sobie wymyślili, gdzie z początkowych rewolucjonistów zamienili się w obojętnych urzędników, którzy od – do, którzy według litery prawa…
 Ruszyła w dalszą drogę, nie patrząc, czy jej towarzyszy, czy nie, wciąż z pochyloną głową, mówiąca czy to do siebie, czy to do Niego, czy to do nich:
 – Twoi uczniowie będą zabijali w imię Twoje, w imię miłości, którą będą głosili, będą zabijali tych, których uznają za nieprzyjaciół, w imię miłości nieprzyjaciół, nie będą przebaczali, ale będą się mścić w imię Twojego miłosierdzia. Ty, który przebaczyłeś, przyjąłeś do grona swojej Dwunastki nożownika, zelotę, celnika, wiedz o tym, że Twoi następcy będą się mścić do końca i nie zapomną żadnego potknięcia, żadnej pomyłki, żadnego grzechu i będą skreślać ludzi za każdy najmniejszy błąd – w imię Twojego przebaczenia. Ty, który tu obecną Magdalenę, moją przyjaciółkę, obroniłeś od śmierci przez ukamienowanie, który przyjąłeś ją do grona swoich przyjaciół, który się odważasz z nią pokazywać publicznie na placach i ulicach miasta… – przytuliła ją do serca i ucałowała.
 Magdalena odwzajemniła się jej pocałunkiem za pocałunek, uściskiem za uścisk. A Claudia mówiła dalej:
 – Wiedz o tym, że ci, którzy staną się Twoimi przedstawicielami, postarają się, tak samo jak faryzeusze, dbać o to, by być formalnie czystymi, by się nie zanieczyścić od grzeszników i celników, by nawet ich cień nie padł na nich. Już widzę te same gęby – bo głupota ludzka jest nieśmiertelna i ludzka arogancja, i bezczelność – widzę te gęby obleśne, uśmiechy chytre, spojrzenia fałszywe, przewrotne, już słyszę ich pustą gadaninę o miłości, wycieranie sobie ust tym najświętszym słowem na śniadanie, obiad i kolację, odmienianie go we wszystkich przypadkach. To oni uznają, że do nich należy monopol na te słowa, uważać się będą za właścicieli tej rzeczywistości, frymarczyć nią będą, nie wiedząc naprawdę nic, co ona stanowi. Te wszystkie zarzuty, które dziś stawiasz faryzeuszom, ta cała krytyka, którą wobec nich stosujesz, będzie się dokładnie odnosiła do Twoich ludzi, którzy zbudują synagogi z gorliwością dobrych murarzy, budujących dla siebie samych domy.
 Rozpędzona jak górska rzeka w czasie ulewy, nagle przerwała. Zatrzymała się, rozglądnęła się po swoich słuchaczach, jakby obudzona z jakiegoś letargu. Jakby zabłysło na jej twarzy światło nowego zrozumienia:
 – Chwileczkę, czyżby to było możliwe?
 – O co ci chodzi? – spytała zaintrygowana Magdalena.
 – Czyżbyś Ty, Jezu, był aż taki genialny – ciągnęła, nie zważając na Magdalenę, a przypatrując Mu się z uśmiechem podziwu i niedowierzania, jakby dopiero Go po raz pierwszy zobaczyła. – A może Twoja ostra krytyka kapłanów i faryzeuszów i uczonych w Piśmie jest skierowana przeciwko Twoim przyszłym kapłanom, faryzeuszom i uczonym w Piśmie? No, oczywiście że tak! – wykrzyknęła. – Przecież sama przed chwilą powiedziałam, że głupota jest wieczna, jak wieczne jest wygodnictwo, budowanie sobie gniazdka. A więc Ty, patrząc na kapłanów i faryzeuszów, widzisz już swoich przyszłych kapłanów i faryzeuszów… – tu zatrzymała się na moment. – Tylko czy ci „Twoi” tak to zrozumieją? Czy nie będą się bezustannie zachwycali, że Ty potrafiłeś odważnie krytykować swoich współczesnych, narażając się na ich gniew?…
 Ruszyła w dalszą drogę, zagarniając Go serdecznym ruchem:
 – Dlatego powtarzam: ja osobiście byłabym za tym, abyś pozostał na zawsze tym Człowiekiem tułaczem i nie budował sobie domu. Wiecznym reformatorem i abyś nie wstępował na tron jako zwycięzca i król. Nieustannym prorokiem i byś nie zamieniał się w najwyższego kapłana. Choć może to jest niemożliwe – mówiła to już z pochyloną głową – choć to już jest taka kondycja ludzka, że miłość zmierza do małżeństwa, że rewolucjoniści chcą i zostają królami czy cesarzami, że prorocy dochodzą do godności najwyższych kapłanów. Nie wiem – mówiła ściszonym głosem, jakby zmęczona tym nieustannym monologiem – może się mylę, zresztą naprawdę nie wiem, jakie sobie postawiłeś cele w życiu. Ale ja sobie Ciebie nie wyobrażam jako króla. Nie wyobrażam sobie Ciebie w koronie, w złotolitych szatach, mieszkającego w luksusowym pałacu w Tyberiadzie, czy tu w Jerozolimie, w pałacu Antypasa. Wydającego przyjęcia i uczty dla swoich znakomitych i ważnych gości. Nie wyobrażam sobie Ciebie na czele tego dworu, na czele wojska. Może się mylę. Może mam za słabą wyobraźnię… Może rzeczywiście potrafiłbyś być królem w takiej zwyczajnej szacie, w jakiej teraz chodzisz, w zwyczajnych sandałach, królem w drodze, przemierzającym Palestynę wzdłuż i wszerz, mieszkającym w zwyczajnej lepiance, bez wojska… Nie wiem, czy to jest w ogóle możliwe… Nie, za mało się znam na tym.
 Głos jej się załamywał. Robiła przerwy. Zastanawiała się. Mówiła coraz bardziej jakby tylko do siebie, jakby coraz bardziej nieobecna:
 – Już nawet nie myślę o tym, czy króla takiego, w takiej formie zechcieliby zaakceptować inni, sąsiedni władcy. Już nie snuję przypuszczeń, czy Twoi potencjalni poddani w ogóle chcieliby takiego króla. Czy oni nie po9trzebują króla w blasku królewskiego sztafażu – dla własnej satysfakcji, jak i dla godnego reprezentowania ich przed innymi narodami i władcami. A więc nie wiem. Jedno mi się wydaje: że nie chciałabym Cię widzieć jako króla.
 Zamilkła. Szli powoli. Zgrzytał piasek pod sandałami. Aż zaczęła mówić jak ktoś zupełnie inny:
 – Przyjeżdżam do tego pałacu już tyle lat i powinnam go uważać za swój dom, za swoje miejsce na ziemi. I wciąż nie mogę – zmieniła niespodziewanie temat rozmowy. Za mądra była, żeby to się stało przypadkowo. Widocznie uznała, że trzeba dać odpocząć gościom: – Wciąż jest tu obecny Herod Wielki.
 – Straszy cię po nocach? – zapytała Magdalena zaskoczona.
 – Nie, przynajmniej mnie nie. Za to moje dziewczęta mówią, że czasem słyszą płacz kobiecy, że to zamordowana przez niego żona. Czasem słyszą tupot pędzących stóp. Interpretują to tak, że to uciekają gonieni przez oprawców jego synowie, zamordowani z jego rozkazu, Aleksander i Arystobul, uduszeni w zamku miasta Sebaste. Ich zwłoki złożono w twierdzy Aleksandrejon. Innym razem budzi je po nocach straszny krzyk – tak krzyczał Herod, gdy umierał. Ale nawet gdybym na to machnęła ręką, to przecież on jest tu wciąż obecny przez swoje gmachy, które budował, a trzeba przyznać, że był znakomitym architektem. Przez nazwy, które nadał swoim budynkom, bo popatrzcie choćby na te trzy wieże pałacowe, które stąd dobrze widać.
 Odwrócili się wszyscy w stronę pałacu. Dopiero teraz można było zobaczyć, że ten pałac to warowna twierdza. Nad masywną bryłą budynku sterczały trzy wieże obronne.
 – Wszystkie one bronią północno-wschodniego naroża murów Jerozolimy i bramy znajdującej się tuż obok, w której zbiegają się drogi: jedna ku morzu, ku Joppie, druga na południe, ku Betlejem, Hebronowi i Idumei. Te wieże, jak widać, zbudowane są na planie kwadratu, z bloków skalnych, tylko obłożone białym marmurem. Jeżeli nie sprawiają wrażenia tak ciężkich i groźnych, jakimi są w istocie, to dzięki tym wykuszom i parapetom – pokazywała wyciągniętą ręką – które je wieńczą. Hippikos może służyć za zbiornik wody, mieści w sobie cysterny. Hippikos to przyjaciel Heroda, który zginął w walce z Partami. Mariamme pierwsza – bo była druga – ukochana żona Heroda, zamordowana przez Heroda. Podejrzewał ją – niesłusznie – o spisek. Wieża ta jest wyposażona w najpiękniejsze komnaty. W jednej z nich ja mieszkam – tak sobie życzy mój mąż. Fazael, najwyższa i najpotężniejsza. W pałacu dwie sale największe, jedna, przez którą przechodziliście, nosi nazwę od imienia cezara – Cezareion, druga, przyjaciela cesarskiego, Marka Agrypy – Agrypejon.
 Znowu Go zaskoczyła: dotąd filozof, mistyk, teraz udzielała konkretnych, fachowych informacji, które byłyby bardziej stosowne w ustach choćby setnika.
 – A do wieży Fazaela nocami żołnierze idą przynajmniej we dwójkę.
 – A cóż się tam dzieje? – spytała Magdalena.
 – Mówią, że już niejednego wystraszył okropny ryk. Ma to być głos Fazaela, brata Heroda Wielkiego, który uwięziony przez Antygona, przeciwnika Heroda Wielkiego, odebrał sobie życie, gdy ze skrępowanymi rękami i rozpędzony z wysuniętą do przodu głową uderzył w ścianę celi więziennej.
 Gdy wracali do pałacu, zobaczył jedną z dziewcząt usługujących, idącą w ich kierunku.

                                                                                            cd. Żona Piłata (2)