Biblioteka




11. Stresy Jezusa


 


     I tak było z Jezusem. Przecież to był Syn Boży, Słowo Boże w kształcie człowieczym. I musiał się w stajni urodzić? Gdyby nawet w zamku książęcym, w łożu wytwornym, gdyby w pałacu, w marmurach i złocie – to i tak by było mało. Gdyby przynajmniej w wygodach. Przecież Mu się to należało. Był Słowem Bożym. A tak, co? Patrzył na pysk wołu i osła, które w żłobie obok gryzły siano. Jak Maryja i Józef mogli uwierzyć, że to On jest Słowem? Maryja, której anioł mówił, że będzie Matką Potomka Dawidowego – jak mogła, siedząc w stajni przy swoim Synu leżącym w żłobie, patrzeć z wiarą w Jego teraźniejszość i przyszłość?
     Jak w zapyziałym Nazarecie pędzić życie, będąc zwyczajnym cieślą? Jak mógł stąd wystartować – oderwać dłonie od drewna, od narzędzi ciesielskich i iść w kraj, żeby nauczać o swoim Ojcu, Bogu-Miłości? Czy Jezus wiedział, że jest Słowem Bożym? Przecież nikt Mu tego nie powiedział. Jan zawołał: „Oto Baranek Boży”. Ale co znaczy wyrażenie „Baranek Boży”, którego używa Jego kuzyn Jan? A może powiedział Mu to Duch Święty, który pojawił się przy chrzcie jako gołębica. Jako gołębica? Czy to nie śmieszne, a przynajmniej niepoważne? Zresztą, może Mu się zdawało. Bo życie, które miał, podsumował krótko: „Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę skłonił”. A więc nie przelewało Mu się. Ani uczniom, którzy gryźli wyłuskane ziarna pszenicy, żeby nie paść z głodu. Nawet w szabat. Jak w takim razie uwierzyć, że jest się Synem Bożym.
     Wreszcie męka i śmierć. Domyślał się, jaki będzie ten scenariusz. Bo przecież prosił w Ogrojcu: „Jeżeli to możliwe, oddal ode mnie ten kielich”. Tymczasem Bóg postawił Go wobec pytania, które padło z ust Annasza: „Poprzysięgam Cię na Boga żywego, żebyś nam powiedział, czy Ty jesteś Chrystusem, Synem Bożym”. Nikt Go podczas całej Jego działalności tak nie przycisnął jak Annasz. Był świadomy, że gdy powie „tak”, idzie na śmierć. Czy liczył na to, że Bóg Go wybawi, że ujmie się za Nim, gdy powie prawdę, którą czuł w sobie, że jest Słowem Bożym? Odpowiedział Annaszowi: „Tyś powiedział”. To znaczy: tak. Otrzymał za to uderzenie w twarz. I Bóg nie skarał ani tego, który uderzył pierwszy, ani jego kolegów, którzy Jezusa potem bili i pluli na Niego.
     Była jeszcze jedna szansa – Piłat. I jego pytanie: „Czy Ty jesteś królem?”. Czy znowu liczył na to samo – że Bóg Go wyrwie z rąk Piłata, gdy powie prawdę? Odpowiedział tak, jak czuł: „Ja jestem królem, ale królestwo moje nie jest z tego świata. Jam się na to narodził i na to przyszedł na świat, żeby świadectwo dać prawdzie”. I też spotkał Go zawód. Został skazany na ubiczowanie, a następnie na śmierć krzyżową. A nawet wtedy, kiedy wisiał na krzyżu i słyszał, jak śmieją się z Niego, naigrawając się: „Zejdź z krzyża, a uwierzymy Ci” – czy to nie była pokusa? Przecież na to przyszedł na świat, aby Mu uwierzyli. Niechby Bóg zdjął Go z krzyża. Przecież jest Miłością. A więc i litością. Powinien użalić się nad swoim Synem. Niech to sprawi. Czy Jezus na to liczył? I przeliczył się? A zresztą, co to znaczy „uwierzymy Ci”? Czy faryzeusze byli w stanie przyjąć prawdę, że Bóg jest Miłością i kocha również pogan, a nie tylko Żydów?
     Ale powiedzmy sobie: gdyby Jezus zszedł z krzyża, to byśmy wszyscy powiedzieli: Jemu było łatwo. My nie zejdziemy z krzyża. Nikt nas z niego nie zdejmie. My, gdy będziemy umierać na krzyżu, umrzemy naprawdę. Chyba dlatego i On nie zszedł z krzyża, żebyśmy się nie tłumaczyli, że Jemu było łatwiej żyć i umierać.
     Ale to była dla Niego jeszcze jedna próba, pokusa, jeszcze jeden stres, jeszcze jedno zagrożenie. I gdy już konał, gdy się okazało, że Bóg nie uczyni cudu żadnego, ażeby Go ratować, mógł jeszcze przekląć Boga i ludzi, i samego siebie, że był taki naiwny, głupi, że niepotrzebnie ryzykował, licząc na pomoc Bożą, że się narażał na takie rzeczy i że tak podle kończy bieg swojej drogi, mając za sobą zaledwie trzy lata pracy nauczycielskiej i trzydzieści kilka lat życia w ubóstwie. Zamiast przekląć Boga i ludzi, powiedział: „Boże, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią”. Odpuść tym, którzy mnie krzyżują – nie tylko tym, którzy mnie przybili do krzyża, ale tym, którzy się śmieją ze mnie i z tego są zadowoleni, że dopięli swojego i zawisłem na krzyżu, i umieram.
     Bo łatwo mówić o przebaczeniu nieprzyjaciołom czy w ogóle o miłości nieprzyjaciół, gdy się jest otoczonym wianuszkiem uczniów i uczennic, ale wisieć na krzyżu i powiedzieć: „Przebacz, Boże, moim nieprzyjaciołom” – to jest dopiero stwierdzenie wiarogodne, autentyczne, prawdziwe.
     Z krzyża jeszcze jedno powiedział – zwracając się do łotra, który się nawrócił: „Dziś jeszcze ze Mną będziesz w raju”. Czyli bezgranicznie wierzył, że w niebie czeka na Niego Ojciec. Na koniec zawołał: „W ręce Twoje oddaję ducha mego”. Mimo straconych złudzeń, niespełnionych oczekiwań. Bo przecież prosił w Ogrojcu: „Jeżeli to możliwe, oddal ode mnie ten kielich”.
     A więc trzeba się sprawdzić w umieraniu. Niezależnie od tego, ile będziesz miał lat, umierając, trzeba się trzymać tego, w co wierzyłeś całe życie, czemu dawałeś świadectwo swoim postępowaniem – choć czasami ci się to nie udawało. Ale przecież starałeś się. Tak jak Jezus trzymał się tego, czego nauczał. Trzeba się sprawdzić do końca, tak jak On się sprawdził. Mówić przez zaciśnięte zęby: „Wierzę, że idę do Ciebie, w zmartwychwstanie, w Twoje ramiona”. Dopiero taki akt jest dojrzewaniem do pełni człowieczeństwa i do pełni chrześcijaństwa.