Biblioteka


16. Pascha II



 

Pascha II

 Aż nadszedł dzień Paschy. W ostatniej prawie chwili paru uczniów – wbrew temu, co zapowiadali – zwróciło się do Niego z prośbą, aby mogli świętować Paschę z Nim razem, a więc w domu Łazarza. Zapytał o to swojego gospodarza.
 – Ależ oczywiście. Z tym, żeby zadbali o baranka dla siebie. Jest jeszcze czas. Dzisiaj, jak zwykle, są dwie tury składania baranków w ofierze. Jedna koło trzeciej, a druga o piątej. Niech sobie wybiorą ze stada jakąś ładną sztukę i niech idą do Jerozolimy złożyć ją na ofiarę.
 Zabrali się do tego dość nieporadnie. Inna rzecz, że mieli trudności z odnalezieniem dolinki, gdzie się pasły owce. Wreszcie było na tyle późno, że Tadek zdenerwował się i przejął sprawę we własne ręce, mówiąc, żeby się tym przestali kłopotać, a on to już załatwi sam. Zdecydował tak tym bardziej, że – jak twierdził – zna tutejsze drogi i dróżki, ścieżki i ścieżynki i na skróty potrafi raz dwa przelecieć do świątyni i z powrotem.
 Poszedł z nim razem, choć Tadek się bronił. Gdy Janek spostrzegł, co się dzieje, natychmiast się dołączył.
 Dzień był pochmurny. Niebo zaciągała szara, brudna powłoka. Zanosiło się na deszcz. Pochłodniało. Na wszelki wypadek wzięli płaszcze, choć to niby niedaleko. Owieczka jak pies biegła przy nodze. Na polach rozciągających się pomiędzy Betanią a miastem pyszniły się łany pszenicy już wyrośniętej. Tu było cicho, spokojnie, ścieżka wąska wiła się pomiędzy zagonami. Szli szybko. Janek cały szczęśliwy, że jest przerwa w tym kołowrocie, który się toczył nieustannie w na pozór spokojnym domu Łazarza, zaczął podśpiewywać Psalm 114:

 – Alleluja.
    Gdy Izrael wychodził z Egiptu,
    dom Jakuba – od ludu obcego,
    przybytkiem jego stał się Juda,
    Izrael jego królestwem.

 Podejrzewał, że Janek nuci ten psalm na dowód, że traktuje drogę do świątyni nie jako przechadzkę, ale jako pielgrzymkę ofiarną

 – Ujrzało morze i uciekło,
    Jordan bieg swój odwrócił.

 Dołączył się Tadek do tego śpiewania:

 – Góry skakały jak barany,
    pagórki – niby jagnięta.

 Zbliżali się do miasta. Na ugorach, na podwórkach domów, na dziedzińcach widać było porozbijane namioty pielgrzymów, ludzi kręcących się wokół nich. Zaczynał siąpić deszcz. Nasunęli kaptury. Pomyślał, że dobrze się stało, bo to tak, jakby włożył na głowę czapkę niewidkę: stał się trudny do rozpoznania.

 – Cóż ci jest, morze, że uciekasz.
    Czemu, Jordanie, bieg swój odwracasz?
    Góry, czemu skaczecie jak barany,
    pagórki – niby jagnięta.

 – A ty wiesz, Janku, dlaczego pascha nazywa się paschą? – zapytał Tadek.
 – A wiem, oczywiście, że wiem. Jakbym mógł nie wiedzieć. Pochodzi to słowo od słowa „przejście”: Anioł śmierci przechodził.
 – Tak, to też tak można tłumaczyć. Ale pierwsza wersja, najstarsza, oznacza „skakać”. Na wiosnę rodzą się małe owieczki, które cieszą się życiem i zaraz skaczą z radości. To było i jest święto nas, pasterzy, którzy dziękują Bogu za narodzone owieczki.
 – A skąd ty to wiesz? Bo ty jesteś pasterz. Nieprawda?
 – No właśnie. Stąd się wzięło, że Anioł śmierci przeskakiwał domy Izraelitów posmarowane krwią baranka.
 – No i co to skakanie owiec ma wspólnego ze świętem wyjścia naszego narodu z niewoli egipskiej?
 – Bo nasz naród w Egipcie obudził się jak przyroda na wiosnę. Dlatego zostało właśnie umieszczone w tym czasie.
 Janek zamilkł, usiłując zrozumieć nieco zagmatwany wywód Tadka. Wreszcie wybuchnął:
 – I Twoje święto powinno być na wiosnę, Jezu, bo Tyś obudził nasz naród – i nie tylko nasz naród, ale wszystkich ludzi – do prawdziwego życia z Bogiem i z ludźmi. Tak, właśnie tak, już wiem. Zrób to, żeby święto Paschy było Twoim świętem.
 – Żeby co, żeby co? – Tadek ze śmiechem przedrzeźniał Janka.
 Ale on tego jakby nie dostrzegł i tłumaczył gorliwie:
 – To znaczy, to musi być takie święto, które by nas uczyło, że Panu Bogu nie potrzeba zwierząt składanych w ofierze.
 – Co to znaczy, co to znaczy? – Tadeusz nie przestawał go przedrzeźniać.
 Ale tu już Janek nie wytrzymał i wykrzyknął:
 – Nie przerywaj mi! Ja też mam prawo powiedzieć, co myślę. Powinieneś, Jezu, wymyślić takie święto, żeby ludzi uczyć, że Bóg chce ofiary uczciwego życia – pełnienia Jego woli.
 – Ale jak to zrobić? Jak to zrobić? – Tadek nie ustawał.
 – A tego to ja już nie wiem. Ale, Jezu, Ty coś wymyślisz, nieprawda? Ty coś wymyślisz.
 – Znowu Jezus ma coś wymyślać. Wszystko Jezus. A może jednak ty wymyślisz albo któryś z nas. Może Kuba, on tak wszystkiego nauczony od Jezusa albo Tomasz, on taki mądry faryzeusz.
 – Albo kto jeszcze? Judasz, tak? – dodał Janek ze złością.
 – Albo Judasz, czemu nie.
 – Tak, tak, Judasz. Jak on coś wymyśli, to my się nie pozbieramy. Sam powiedziałeś. Wiesz co, Jezu – znowu mu jakiś pomysł przyszedł do głowy – najlepiej byłoby, gdyby to było takie święto, które by nas uczyło Ciebie naśladować. Ty najlepiej składasz ofiarę Bogu ze swojego życia. Ty najlepiej jesteś z Bogiem złączony przez pełnienie Jego woli.
 Nagle baranek czymś się spłoszył i dał susa w pole. Janek rzucił się za nim, ale on nie dawał się złapać. Dopiero po chwili, umęczony pościgiem, przystanął. Janek zdyszany wziął go na ręce i przyniósł do nich.
 – Coś się stało. Przecież cały czas szedł spokojny.
 – Zobaczył krew – oświadczył Tadek.
 Rzeczywiście, na drodze, na którą weszli, widać było krople krwi.
 – To krew z baranków, które nieśli ludzie ze świątyni do siebie.
 W świątyni było już pusto. Służba zmywała dziedzińce, krużganki, schody z krwi zwierząt. Przeszli w milczeniu przez ogromny Dziedziniec Pogan. Teraz pusty – wydawał się jeszcze większy. Jedynym głosem było płaczliwe beczenie ich baranka, który w przeczuciu śmierci daremnie usiłował się wyrwać z ramion Tadka, i stukot ich sandałów o marmurowe płyty. Choć przecież tak to nie było. Napotykali coraz to spóźnionych ludzi, śpieszących jak oni ze swoimi barankami do ołtarza ofiarnego, a także tych, którzy stamtąd powracali. Janek uspokajał baranka, przemawiając pieszczotliwie i gładząc go po grzbiecie, przytulając swoją twarz do jego głowy. Ale to nie skutkowało, płaczliwe beczenie potęgowało się, Janek sam rozpłakał się na dobre. Wyszli po schodach w górę na Dziedziniec Kobiet, potem jeszcze po kolejnych schodach na Dziedziniec Mężczyzn. Tadek powiedział:
 – Zostańcie tu, ja sam pójdę do ołtarza ofiarnego.
 Przystanął więc z Jankiem, czekając w milczeniu na Tadka. Ale to milczenie Janek wytrzymał przez krótki czas. Zaczął do Niego szeptać:
 – No widzisz, Jezu. No widzisz, Jezu, czy tak powinna wyglądać świątynia naszego Boga? Jak rzeźnia? Wszędzie krew i krew! I mnie się mdło robi i boję się, że zwymiotuję. A jeszcze do tego Tadek gdzieś się zasiedział. Co on tam ma do roboty? Powinien już tu być, żebyśmy mogli iść z powrotem do domu.
 Posłyszeli kroki. Tak, to był Tadek. Trzymał zabitego baranka za tylne nogi, z głową zwisającą w dół, z której jeszcze kapała krew. Nie to jednak skoncentrowało ich uwagę, ale zbielała twarz Tadka. Szedł jak lunatyk.
 – Co się stało? – spytał go.
 Ale ten nie odpowiadał, tylko wciąż szedł w stronę wyjścia. Wreszcie wyrzucił z siebie:
 – Później powiem.
 Dopiero gdy wyszli ze świątyni, gdy opuścili ją i nie było żadnego niebezpieczeństwa, że ktoś ich podsłucha, spytał go powtórnie:
 – Co się stało?
 – Rozpoznali mnie!
 – Mimo kaptura?
 – Mimo kaptura.
 – I co? I co powiedzieli? Powtórz dokładnie, dokładniusieńko – nalegał Janek.
 – Powiedzieli: „Czekaliśmy na ciebie albo na któregoś z was”.
 – Tak powiedzieli? – zdumiał się Janek – I tylko tyle?
 – Nie, to był początek. Zaraz jeden dodał: „A jeszcze bardziej na twojego Nauczyciela. A wiesz po co?”
 Widać było, że Tadek stara się powtarzać dokładnie słowo w słowo, zdanie po zdaniu, które wycisnęły się w nim jak w mokrej glinie:
– „Czekaliśmy na tego Jezusa z Nazaretu, bo byśmy Mu najchętniej poderżnęli szyję tak jak temu twojemu baranowi. Ot tak: ciach”. I w tym momencie zabili naszego baranka.
Zapadła cisza. Szli tylko szybko w siąpiącym deszczu.
– I już? – spytał znowu Janek.
– Nie. Jeszcze dodał, śmiejąc się, drugi, a właściwie trzeci: „Przecież Jan Chrzciciel nazwał Go Barankiem Bożym. A baranki Boże zabija się na święto Paschy”.

 Sala wyznaczona na wieczerzę paschalną była obszerna, wygodna, bogato oświetlona kagankami oliwnymi, zawieszonymi na ścianach. To była ta sama jadalnia, gdzie się spotykali codziennie na posiłkach, ale przecież jakby inna, usunięto z niej wszystkie zbędne meble. W ten sposób wygospodarowano nadspodziewanie dużo dodatkowych miejsc. Na wspaniale ubranym stole pyszniły się kielichy, przygotowane dla każdego uczestnika wieczerzy. Powoli schodzili się biesiadnicy. Byli już Jego chłopcy.
 Jeszcze w ostatniej prawie chwili wpadła Zuzanna, przemoczona od deszczu, zdyszana i spocona, zarumieniona ze zmęczenia, z wiatru i deszczu, z zapytaniem, czy nie mogłaby uczestniczyć w uczcie paschalnej razem z Nim. Zgodził się z radością, ze śmiechem i współczuciem, zastrzegając się, że to nie On tu jest gospodarzem, że zwróci się z prośbą do Łazarza w tej sprawie, ale jest pewien, że zgodę otrzyma.
 – Ale dlaczego tak w ostatniej chwili zdecydowałaś się na to?
 – Od paru dni prosiłam rodziców o zezwolenie – z zakłopotaniem tłumaczyła się – ale dopiero teraz zdołałam je uzyskać.
 Akurat pojawił się Łazarz. Przestawił mu prośbę Zuzanny, na którą ten, oczywiście, przystał. Teraz, stojąc pod oknem, słuchał, jak z kolei Łazarz zwraca się do Niego z propozycją, aby przewodniczył uczcie paschalnej.
 – To jest wieczerza rodzinna i sam, jako głowa rodziny, powinieneś przewodniczyć tej uczcie – bronił się.
 Łazarz ustąpił, ale wciąż jeszcze nie zapraszał do zajęcia miejsc. Jakby jeszcze kogoś oczekiwał.
 – Faktycznie, miał przyjść jeszcze jeden człowiek.
 – O jakiego to gościa chodzi, można wiedzieć?
 – Jest to dowódca jednego z ugrupowań zelotów.
 – Czy to przypadkiem nie Barabasz?
 – Nie. Dobry Łotr. Znasz go?
 – Nie. Znam Złego Łotra.
 – A, o tym też słyszałem. Ale go dotąd nie spotkałem. Zresztą tych partyzantów jest a jest. A więc ten chce z Tobą porozmawiać od dawna, ale nie jest to takie łatwe, ponieważ jest poszukiwany. Ma trochę zabójstw na swoim koncie. Wyznaczono za jego głowę wysoki okup. A zresztą, nie chciałby Ciebie narażać. Wymyślił, że przyjdzie do nas na wieczerzę paschalną. Nikt oczywiście o tym nie wie. Tobie pierwszemu to mówię.
 – Ale już chyba powinien być?
 – Tak. Obiecał przybyć, gdy zapadnie noc. Noc już jest. Jeszcze chwilę i zaczynamy.
 Rozmawiając z Łazarzem, równocześnie obserwował zachowanie się Janka. Ten, gdy zobaczył Zuzę, natychmiast poczuł się w obowiązku zająć się nią i wprowadzić ją w dom, który prawie że traktował jak swój drugi dom rodzinny. Kolejno przyprowadzał Zuzannę do poszczególnych przedmiotów, przygotowanych do sprawowania obrzędu, i udzielał pouczeń:
 – O, widzisz, tu stoi sześć dzbanów z winem. Jeszcze takich pięknych nie widziałem. Bo w czasie wieczerzy pije się wino przynajmniej cztery razy.
 – A wiesz, dlaczego cztery razy?
 – Cztery razy i już.
 – Nie „i już”. To jest wino zbawienia – role zmieniły się. Teraz Janka pouczała Zuzanna: – O nich mówi Księga Wyjścia w rozdziale szóstym: „Ja jestem Pan. Uwolnię was od jarzma egipskiego i wybawię was z niewoli, i wyswobodzę was wyciągniętym ramieniem i przez surowe kary. I wezmę was za mój lud, i będę wam Bogiem, i przekonacie się, że ja, Pan Bóg wasz, uwolniłem was od jarzma egipskiego. Potem wprowadzę was do ziemi, którą z ręką podniesioną poprzysiągłem dać Abrahamowi, Izaakowi, Jakubowi”.
 – I co z tego? – spytał Janek.
 – I to z tego: Pierwszy kielich pije się zgodnie z wezwaniem: „Ja was wyprowadzę z poddaństwa egipskiego”; drugi: „Ja uratuję was z niewoli”; trzeci: „Ja wyswobodzę was”; czwarty: „Ja biorę was jako mój naród” i piąty: „Zaprowadzę was do kraju”.
 – A szósty?
 – Szósty to jest kielich proroka Eliasza.
 – Co to znaczy?
 – To jest kielich przyszłego zbawienia, kielich mesjański. Tego szóstego kielicha nie przestrzegają wszyscy, ale jak widać, w tym domu jest ten obrzęd przestrzegany.
 – A skąd ty to wszystko wiesz?
 – Od mojego taty, a on wszystko wie albo prawie wszystko – przynajmniej w tych sprawach. Przecież mój tatuś jest karczmarzem. Zna się więc na wszystkich obrzędach związanych z posiłkami jak mało kto.
 Widział, że Janek wyraźnie czuje się przegrany i szuka rekompensaty. Niespodziewanie wypalił:
 – A ty na pewno nie umiesz wyliczyć wszystkich miesięcy, a ja umiem – i nie czekając na odpowiedź Zuzy, zaczął recytować z zamkniętymi oczami, żeby nie pomylić: – nizan, ijar, siwan, tammuz, ab, elul, tiszri, marcheszwan, kislew, tebet, szebat, adar.
 Zuza spokojnie odczekała aż skończy, a potem go zapytała:
 – A jak się te miesiące mają do rzymskiego kalendarza?
 Ale widząc przed sobą zdziwione oczy Janka, odpowiedziała sama:
 – Nasz nizan, w którym teraz jesteśmy, trwa mniej więcej od połowy marca do połowy kwietnia. A dzisiaj jest którego?
 – To już wiem! Czternastego.
 W którymś momencie, gdy Janek i Zuzanna przechodzili obok nich, Łazarz, zwracając się do niej, powiedział:
 – Tak mi się zdaje, że ty będziesz dzisiaj najmłodszym członkiem naszej wspólnoty paschalnej.
 – Gdyby ona nie przyszła, to ja byłbym najmłodszy. Nieprawda? – wtrącił swoje Janek.
 – Spełnij – mówił Łazarz do niej – rolę dziecka pytającego o noc paschalną. Dobrze?
 – Z radością. W domu już to nieraz robiłam.
 – Co to jest to „dziecko pytające o noc paschalną”? – natychmiast Janek ją zagadnął.
 – Chodź, chodź, nie przeszkadzajmy. Zaraz ci to wytłumaczę – i pociągnęła go za sobą, ale nie na tyle, by nie słyszał, jak Jankowi tłumaczyła: – Przed haggadą o tym, jak to nasi ojcowie zostali uratowani od niewoli egipskiej…
 – Wtedy najmłodszy przy stole pyta się: „Czym się różni ta noc od innych nocy” – dokończył Janek.
 – No to wiesz. A czemu się dziwiłeś?
 – Bo mi się zdawało, że nie wiem.

 I tak też, zgodnie z planem, zachowała się Zuzanna. Po błogosławieństwie po raz pierwszy napełnionych kielichów i po wypiciu ich, po wniesieniu przez służbę gorzkich ziół, owocowego soku i upieczonego baranka, po napełnieniu po raz drugi kielichów, na jej pytanie Łazarz wstał i odczytał przygotowany fragment z Księgi Powtórzonego Prawa 26:
 – „Ojciec mój, Aramejczyk błądzący, zstąpił do Egiptu, przybył tam w niewielkiej liczbie ludzi i tam się rozrósł w naród ogromny, silny i liczny. Egipcjanie źle się z nami obchodzili, gnębili nas i nałożyli na nas ciężkie roboty przymusowe. Wtedy myśmy wołali do Boga ojców naszych. Usłyszał Pan nasze wołanie, wejrzał na naszą nędzę, nasz trud i nasze uciemiężenie. Wyprowadził nas Pan z Egiptu mocną ręką i wyciągniętym ramieniem, wśród wielkiej grozy znaków i cudów. Zaprowadził nas na to miejsce i dał nam ten kraj opływający w mleko i miód”.
 Wciąż czekał na Dobrego Łotra. Spodziewał się, że pojawi się znowu jakiś olbrzym z groźną miną i władczymi gestami, uzbrojony po zęby, ze swoją obstawą, która zabezpieczy drzwi i okna. Tymczasem stało się to inaczej niż sobie wyobrażał. Puste miejsce w Jego pobliżu, przeznaczone dla tajemniczego gościa, prawie niepostrzeżenie zajął jakiś młody człowiek. Szczupły, o pięknej, wyrazistej twarzy i bystrych oczach. Z wyglądu przypominał chłopca z sąsiedztwa, który wpadł na chwilę z jakimś interesem i, załatwiwszy sprawę, odejdzie tak nieoficjalnie, jak przyszedł. Zresztą zrobił to tak zgrabnie, że nawet nie zwrócił niczyjej uwagi swoim wejściem. Tym bardziej, że Łazarz ani nie wyszedł, aby go przywitać u progu domu, ani nie powstał nawet ze swojego miejsca, ani go nie przedstawiał.
 Mając wciąż większość swoich uczniów na widoku, stwierdzał, że żaden z nich nie zwrócił na niego uwagi oprócz Judasza, który się poruszył, jakby chciał wstać i wyjść, ale się opanował, przykulił, przygarbił i pozostał w takiej zmartwiałej pozycji. Nie uszło to uwagi szybkim oczom gościa, który jakby sobie obiecał, że tego człowieka musi już do końca pobytu kontrolować. Dopiero to spostrzeżenie nasunęło Mu myśl, że ten człowiek, wyglądający na niefrasobliwego syna zamożnych rodziców, jest oczekiwanym konspiratorem. Maria potwierdziła to odkrycie, mówiąc do Niego prawie szeptem, żeby nowy przybysz nie mógł dosłyszeć:
 – To Dobry Łotr, jeden z dowódców grupy zelotów, których to grup, odłamów, frakcji, kolorów jest, jak wiesz, u nas bez liku, ale które jedno łączy: walka z Rzymianami.
 Tego, co Maria mówiła, Dobry Łotr na pewno nie słyszał, ale niewątpliwie wyczuł, że to o nim mowa. Uśmiechnął się do nich przyjaźnie.
 Zobaczył, że Judasz dźwiga się od stołu. Nie umknęło to uwagi gościa. Odczekał aż wstanie na równe nogi, wtedy dopiero skinął na niego:
 – Przyjacielu, możesz mi zrobić tę przysługę i nie odchodzić od stołu? Ja tu długo nie zabawię.
 Judasz, zawsze pewny siebie i arogancki, teraz zareagował prawidłowo: bez słowa powrócił do stołu i zajął swoje miejsce. Za chwilę gość zwrócił się do obu sąsiadów, z prawa i z lewa – do Tomasza i do Andrzeja:
 – Czy jest to prawda, że Nauczyciel wasz oświadczył kiedyś, że na sądzie ostatecznym Bóg powie w imieniu krzywdzonych na tym świecie: Byłem głodny, a nie daliście mi jeść; byłem nagi, a nie przyodzialiście mnie?
 – Tak, to prawda.
 – Ale ja się pytam, dlaczego nie ma nic dalej?
 Wyraźnie prowokował: chciał, aby zainteresował się tymi pytaniami On sam: Mistrz z Nazaretu. Ale póki co, odpowiedzieli mu sąsiedzi, dokładnie mówiąc Andrzej – jego sąsiad.
 – Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że doszło do ciebie to kazanie. Dlatego, że ono jest ważne – rozgadał się, nie zdając sobie sprawy z tego, że gość siedzi jak na szpilkach i czeka, kiedy wreszcie Andrzej skończy. A on mówił dalej:
 – Ten obraz, zachowując wszystkie proporcje, urasta prawie do takiej rangi jak dziesięć Bożych przykazań danych Mojżeszowi. Przynajmniej w sensie ich uzupełnienia.
 Wyglądało na to, że Andrzej będzie jeszcze długo tak opowiadał, ale partyzant przerwał mu:
 – Tym bardziej pytam się, dlaczego nic z tego nie wynika?
 Mówił tak ostrym jerozolimskim akcentem, że słuchając tego, aż uśmiechnął się. Maria zareagowała natychmiast. Powiedziała półgłosem:
 – To tak mówią w dolnej Jerozolimie, skąd nasz gość pochodzi.
 A tymczasem on mówił dalej do Andrzeja, ale na tyle wyraźnie i głośno, aby dotarło to i do Niego:
 – Wasz Nauczyciel nie ma zwyczaju poprzestawać na słowach, tylko lubi przemieniać je w czyn. Dlaczego więc nie zabiera się już do wprowadzenia w życie tego, co powiedział? Bo za chwilę może być za późno. Wieśniaków bezrolnych jest coraz więcej, choćby dlatego, że rosną dzieci. Coraz trudniej o pracę. Coraz częściej zagląda głód do ich domów. Niech tylko przyjdzie nieurodzaj, susza czy inna klęska. Niech to potrwa nie rok, ale dwa albo, nie daj Boże, trzy lata, wtedy dojdzie do katastrofy. Ludzie się rzucą na wielkie majątki. Wojsko stanie w ich obronie, a może nie stanie. Tak czy owak, będzie masakra.
 Andrzej słuchał tego uważnie, ale nie tylko on, cała ta część stołu, która objęta była jego głosem, nadsłuchiwała pilnie. Tylko Maria dalej szeptała swoje zwierzenia. Nagle przerwała i spytała:
 – Może Ci przeszkadzam? Może i Ty chciałbyś słuchać, co on mówi? Bo, jeśli o mnie chodzi, znam jego poglądy. Nieraz już nam to opowiadał.
 – Dobrze, posłucham chętnie naszego gościa.
 – Ty może mnie spytasz – Dobry Łotr mówił do Andrzeja – dlaczego ja się tym martwię. Może uważasz, że ja się tym ucieszę. Nie, ja się tym naprawdę nie ucieszę. Wbrew pozorom i wbrew temu, co o mnie moi nieprzyjaciele opowiadają, ja nie chcę spalonej ziemi, ja nie chcę wojny. Przynajmniej na razie. Na nią też przyjdzie czas. Ale póki co, należy uporządkować nasz kraj. A uporządkować, to znaczy, żeby ludzie nie umierali z głodu.
 – Ja ciebie bardzo przepraszam – powiedział sarkastycznie Tomasz – jakby ciebie ktoś nie znał, to by myślał, żeś urodzony pacyfista. A jeżeli się nie mylę, masz niejedno życie na sumieniu.
 – Owszem, nie zaprzeczam. Czasem musimy ukarać człowieka okrutnego, aby ostrzec innych. Ale to bywa rzadko i nie znęcamy się nad nim. Po prostu ginie. Mnie zależy na dobru naszego narodu, żeby nic niepotrzebnie nie zostało zniszczone. Ja wiem dobrze, że łatwo zburzyć, ale zbudować bardzo trudno. Przyszedłem, aby porozmawiać z waszym Nauczycielem – no i z wami – co robić, aby zaprowadzić sprawiedliwość w naszym kraju? Od dawna proponuję dogadywanie się.
 – A nie szantaż? – poprawił go Tomasz.
 – Tłumaczymy grzecznie, że są ludzie bez ziemi. Proponujemy, by taki możnowładca odstąpił część swojego majątku biednym, jeżeli nie, to spotka go krzywda. Spłonie mu dom, zginie dziecko albo żona. Nie pomoże wojsko rzymskie. On sam będzie miał dużo kłopotu. Jakie jest twoje zdanie na ten temat i czy sądzisz, że twój Nauczyciel zainteresuje się tym pomysłem?
 Odpowiedział Tomasz:
 – Jest jedno pewne, że Jezus nie zaakceptuje żadnego morderstwa.
 – Tu nie ma czasu na czekanie. Tu trzeba rozwiązań już.
 – Porozmawiaj. Ale z góry cię uprzedzam, że takich propozycji On nie przyjmie.
 Czekał teraz na chwilę, kiedy gość zwróci się do Niego z pytaniem. Ale się nie doczekał. Do sali jadalnej wpadł człowiek uzbrojony po zęby, z obstawy partyzanta. Wyciągnął ku swojemu dowódcy rękę, przywołując go. Prawie w tej samej chwili niedoszły rozmówca był na nogach i biegł ku swojemu żołnierzowi. Jeszcze wymienili w biegu parę słów. Nie cofali się ku drzwiom, ale, odrzucając kotarę, wskoczyli w pierwsze okno i zniknęli w ciemnościach nocy. Sala zamarła. Niektórzy dopiero teraz zorientowali się, że coś się dzieje. Za moment załomotał tupot ciężkich stóp i do sali wpadli żołnierze rzymscy z wyciągniętymi krótkimi mieczami w rękach. Dwóch zostało przy drzwiach, reszta pobiegła wzdłuż ścian, obstawiając okna. Nie padło ani jedno słowo. Teraz podniósł się i Łazarz. Jak zawsze opanowany, spokojny i uśmiechnięty przemierzył szybkim krokiem salę i znikł w drzwiach. Zgromadzeni przy stole zamarli w oczekiwaniu, co się dalej stanie. Ale już wchodził Łazarz, poprzedzany przez jakiegoś znacznego saduceusza. Ten, uśmiechnięty i spokojny – przynajmniej na pozór, podobnie jak i Łazarz – zatrzymał się w drzwiach, rozejrzał się uważnie po sali.
 – Pokój wszystkim tu zebranym.
 Najwyraźniej nie spostrzegł tego, kogo się spodziewał zastać. Ale chciał się upewnić, czy się nie myli, bo rozpoczął wędrówkę wzdłuż stołów. Łazarz przyglądał się poczynaniom nieproszonego gościa. Tylko on był bardziej dociekliwy niż to można było przypuszczać.
 – Pozwól – zwrócił się z prośbą-żądaniem do Łazarza – i bądź tak dobry i przedstaw mi swoich gości, bo nie wszystkich mam przyjemność znać osobiście.
 Łazarz, wciąż zachowując się tak, jakby to, co się dzieje, należało do przyjętych form towarzyskich, podszedł do saduceusza i, idąc obok niego, powiedział:
 – To moi domownicy i uczniowie Mistrza z Nazaretu, który obdarza mnie swoją przyjaźnią.
 Ale saduceusz nie dawał za wygraną:
 – Mogę poznać ich imiona?
 – Bardzo cię proszę.
 Przysłuchiwał się temu pojedynkowi słownemu, wciąż podziwiając Łazarza, choć obawiał się, że tu Łazarz się potknie. Ale nie. On, wskazując na poszczególnych Jego uczniów, bezbłędnie wymieniał ich imiona. „Skąd on potrafił zapamiętać ich wszystkich tak dokładnie?” Saduceusz znał Judasza i Judasz go znał. Tego nie udało się im ukryć, pomimo że obaj starali się zachować najnormalniej w świecie. Ale chyba ta nadnormalność ich zdradziła. Łazarz ze swym nieproszonym gościem zbliżali się do czoła stołu, a więc i do miejsca, gdzie On siedział.
 – Człowieka, który zaszczyca mój dom swoją obecnością, nie muszę ci przedstawiać.
 – Skądże znowu. Oczywiście. Kto by nie znał tak sławnej osoby w całej Palestynie. Ale gdy mi doniesiono, że gościem Łazarza będzie dzisiaj poszukiwany morderca, sam siebie zapytywałem, cóż to za okazja do wizyty tego człowieka. No i teraz uzyskałem odpowiedź na moje pytanie: u Łazarza wyznaczyli sobie schadzkę dwaj ludzie.
 – Chcę ci powiedzieć… – zaczął Łazarz.
 Ale saduceusz przerwał mu:
 – Ty na pewno chcesz mi powiedzieć, że zorganizowałeś to spotkanie w tym celu, aby Nauczyciel z Nazaretu nawrócił zbrodniarza na drogę uczciwości i zachowywania Prawa Bożego. Tak jak Nauczyciel nawołuje nas, saduceuszów, do nawrócenia. A więc możesz sobie oszczędzić tego tłumaczenia. Wiem, domyślam się, podziwiam i jestem z całym szacunkiem.
 To, co mówił, było bezczelne i prowokujące:
 – Mistrz już ma pewne sukcesy. Przywrócił ze złej drogi twoją siostrę, Marię. Może uda Mu się i naszego mordercę, gdy się nim równie serdecznie zajmie.
 Milczenie napinało się. Saduceusz najwyraźniej prowokował, chcąc wywołać jakąś awanturę – miał przewagę żołnierzy, którzy otaczali salę. Niespodziewanie odezwała się Maria:
 – Miło mi, że sobie mnie przypomniałeś. Na razie powiem ci tylko tyle: życzyłabym ci, żeby się Jezus zajął i tobą, bo i tobie przydałoby się nawrócenie.
 Tego się saduceusz nie spodziewał. Zmieszał się. Chciał jej odpłacić, zaatakował i wpadł:
 – Wybacz, ale jest chyba pewna różnica między twoim dotychczasowym życiem a moim. Gdybyś chciała, mógłbym opowiedzieć, jakie ono, to twoje życie, było. Nawet teraz, przy twoim Mistrzu.
 Maria zupełnie się tym nie speszyła:
 – Och, możesz. Proszę. Mogę ci nawet pomóc, gdybyś czegoś nie pamiętał. To już jest, z pomocą Bożą, poza mną. A ty jeszcze w tym tkwisz. Tak czy owak, ja nie mam na swoich rękach krwi.
 Tego się nie spodziewał nikt. Ani On, ani saduceusz, ani Łazarz, ani nikt z obecnych. Że coś podobnego może być powiedziane. Komuś przy wszystkich wypomnieć zbrodnię. I to człowiekowi najwyraźniej wpływowemu, ważnemu. To znaczyło wydać wyrok na siebie albo być przekonanym o swojej potędze. Z tego sobie Maria musiała zdawać sprawę. Ale najwyraźniej trwał w niej ten okres radości, kiedy śmierć jest tak łatwo witać jak życie. No i tym bardziej, że saduceusz zaatakował Jego, jej Mistrza. Ale saduceusz już się zdążył pozbierać i jakby nie zdołał usłyszeć czy zrozumieć tego, co powiedziała Maria, zapytał znowu Łazarza, usiłując przywołać tamten uśmiech na swoje usta:
 – A to chyba gniazdko, z którego ptaszek zdołał odfrunąć w ostatniej chwili. Czy się nie mylę? – dodał, wskazując na miejsce faktycznie zajmowane do niedawna przez spiskowca.
 – Jeżeli to miejsce określasz słowem „gniazdko”, a poprzedniego mojego gościa „ptaszkiem”, to się wszystko zgadza – odpowiedział mu Łazarz całkiem już otwarcie.
 – Ponieważ czasem tak bywa, że wypłoszony ptaszek powraca do gniazdka, to ja chwilowo zajmę to miejsce. Gdy wróci, chętnie mu je odstąpię.
 Była to kolejna bezczelność: bez proszenia zajmować miejsce przy stole, ale przecież całe te dotychczasowe uprzejmości, którymi się popisywał, nie mogły nikogo zmylić – były jedną wielką farsą.
 – Narzekają na nas, że współpracujemy w Rzymianami – saduceusz niespodziewanie zmienił temat rozmowy. – Wiem, że i tobie to się nie podoba – tu zwrócił się do Łazarza, który zdążył również zająć już swoje miejsce przy stole – ale historia przyzna nam rację. Bo trzeba być realistą. No powiedz sam, jakim jesteśmy narodem. Narodem pieniaczy i warchołów. Weźmijcie pod uwagę obecną naszą sytuację. Judejczycy gardzą Galilejczykami, a pierwsi i drudzy nienawidzą Samarytan – mówił z przerwami, odczekiwał. Spodziewał się widać, że ktoś zaprotestuje, weźmie w obronę. Ale nie, trwało milczenie. Mówił więc dalej: – Faryzeusze nienawidzą saduceuszy. Esseńczycy i qumrańczycy gardzą faryzeuszami i saduceuszami. A do tego wszystkiego są zeloci, którzy wciąż urządzają zamieszki antyrzymskie. Cały zaś naród i wszystkie ugrupowania, oprócz nas, chcą wyrzucić stąd Rzymian i rządzić się samodzielnie. Tymczasem, moim zdaniem, gdyby ich nie było, to byśmy się wyrżnęli wzajemnie. Zresztą, byliśmy wolnym narodem i co z tym zrobiliśmy?
 Znowu zapadła cisza, którą dopiero przerwał Łazarz:
 – Faktem jest, że nie mieliśmy łatwej historii. Niełatwe mieliśmy i mamy położenie geograficzne: pomiędzy potężnym Egiptem a mocarstwami Wschodu, jak Asyria czy Babilonia. Wciąż byliśmy uwikłani w wojny. A to nie jest czas na kształtowanie i dojrzewanie narodu. Ale nie zgadzam się z tobą, że najlepsza sytuacja jest obecna, kiedy Rzymianie nami rządzą.
 – A dlaczegóżby nie. Czy prześladują naszą religię? Nigdy tak nie było. Izraelici spokojnie mogą odprawiać nabożeństwa w synagogach. Świątynia jest otwarta. Nikt nam nie wprowadza posągów obcych bogów, jak to nieraz dawniej bywało. Szanują nas. Mamy getta, gdzie tylko chcemy, we wszystkich miastach Imperium Rzymskiego. Nawet w Rzymie. A że stacjonują na naszych terenach wojska rzymskie? Za to mamy spokój, nie ma wojen. Nasze granice są pewne.
 – Nie, nie. My się nie rozumiemy – przerwał mu Łazarz. – Rozmawiamy o dwóch różnych rzeczach. Ja mówię o dojrzewaniu naszego narodu. Ono może się dokonywać tylko w wolności. Nie nazywaj pokojem stanu, który jest wymuszony siłą militarną obcego państwa.
 – I dodaj jeszcze jedno – tu włączyła się Maria. – Nam wszystkim potrzeba odnowy moralnej, wyrosłej z prawdziwej wiary w Boga. Bez tego nie uratujemy się. I do was, saduceuszów i kapłanów, skierowany jest apel, żebyście wsparli tę odnowę naszej religii, którą niesie Jezus.
 – Nam nie są potrzebne żadne nowinki, jakie wprowadzają faryzeusze i Jezus, którego do nich zaliczamy. Nam wystarczą stare tradycje. Przy nich trwamy. One trzymają lud.
 – Oczywiście, oczywiście. I nadal ofiary krwawe – jak bracia nasi poganie. I nadal najważniejsza jest świątynia, na którą trzeba przynosić podatki, bo tylko tu mieszka chwała Boża.
 W sali wciąż panowała cisza. Chociaż już początkowe napięcie opadło, to jednak w dalszym ciągu trwało milczenie. Zebrani z uwagą śledzili rozmowę, która koncentrowała się wokół Magdy i saduceusza.
 – Dla was taka religia tradycyjna, jak to nazywasz, wystarcza, bo spełnia funkcję państwowotwórczą. A co poza świątynią i poza ofiarami, to już was nie obchodzi, nieprawda? – Maria była w wyraźnej ofensywie. – A to, że naród ciemny, skołowany, a to, że naród biedny, żyjący na skraju nędzy, łupiony przez Rzymian, jak i przez Świątynię, to was nie obchodzi. Zajmujecie się tylko z najżywszą gorliwością wyłapywaniem takich, jak Barabasz czy Dobry Łotr i skazywaniem ich na krzyż, nawet nie zastanawiając się nad tym, że może mają jakąś rację.
 Maria przerwała, jakby czekając na odpowiedź czy na atak swojego rozmówcy. Ale nie doczekała się i mówiła dalej, teraz z kolei z gryzącą ironią:
 – A to, że ty nie rozróżniasz Jezusa od faryzeuszy, świadczy o tym, że albo udajesz, albo naprawdę nie wiesz, czego On naucza, a to już deklasuje ciebie i nie powinieneś zajmować tego stanowiska, które piastujesz.
 Zatrzymała się, czekając na jakąś reakcję, ale gdy się nie doczekała, zdecydowała się mówić dalej, co zostało potwierdzone ironicznym odezwaniem się saduceusza:
 – Mów, mów, słuchamy.
 – Bo powinieneś wiedzieć – myślę, że wiesz, a tylko udajesz ignorancję – że Jezus chce każdemu człowiekowi przywrócić status pełnego człowieczeństwa, nie tylko wam, rządzącym, ale i tym największym biedakom, bo też są stworzeniami Bożymi i dziećmi Bożymi, jak i chorym, i starym, jak i grzesznikom, których traktujecie jak nieludzi, gorzej niż zwierzęta.
 – A zawsze mówiłem, że najgorzej jest, gdy kobiety biorą się do polityki – zakpił jej rozmówca.
 – Nie, nie, tak się nie wykręcisz. Ty wiesz dobrze, skąd to wzięłam, że to, co mówię, to nie mój wymysł, tylko nauka Mistrza Jezusa – Magda nie dała się przygasić.
 Ale saduceusz jakby nie dosłyszał tego ostatniego zdania i nie zwrócił się do Niego, tylko nadal ją atakował:
 – Jak ty sobie to wyobrażasz – zezłościł się – że czym jest społeczeństwo, hołotą, bandą jak u dzikich ludów? To społeczeństwo uporządkowane, w którym każdy ma swoje miejsce, jakie mu się należy. Na górze są władcy i rodzina rządzących, potem arystokracja, szlachta, właściciele ziemscy, potem rzemieślnicy i kupcy, rolnicy i wreszcie robotnicy wiejscy, czyli chamy, no i niewolnicy. A co ty chcesz? Chcesz, żeby niewolnik był równy wolnemu, a może nawet równy arystokracie czy nawet władcy? Chcesz, żeby chamy rządziły? Masz dobrze w głowie?
 – To nie o to chodzi – Magda usiłowała bezskutecznie zahamować rozzłoszczonego przeciwnika.
 Ale ten nie dał się powstrzymać i wykrzykiwał:
 – A jeżeli jest taki porządek, to musi mieć w czymś czy w kimś uzasadnienie! Ma w Bogu samym!
 Saduceusz wciąż mówił do Magdaleny, ale było oczywiste, że kieruje ten „wykład dla prostaczków” do Niego, że Go prowokuje, by zabrał głos, by podjął rzuconą rękawicę i wdał się z nim w dyskusję. Ale nie doczekał się Jego interwencji, więc mówił dalej:
 – Jeżeli jakiś człowiek jest wyniesiony na szczyt ludzkiej hierarchii, to jest to dzieło Boga. On tak nagradza za świętość jego życia i jego praojców. Jeżeli ktoś jest na samym dole drabiny społecznej, to dlatego, że jest ukarany za grzechy swoje albo rodziców – skończył na tym i czekał znowu na Jego replikę.
 Ale On naprawdę nie chciał zabierać głosu. Był tylko niezmiernie zażenowany poziomem argumentacji, sposobem prowadzenia rozumowania. Przemknęło Mu zdanie: „To już Szymek potrafiłby lepiej rozmawiać”. Saduceusz po dłuższej przerwie zdecydował się na kontynuację swojego wywodu, ale obrażony Jego milczeniem mówił dalej, już nie czekając, że On podejmie z nim dialog, odwrócony prawie tyłem od Niego:
 – Tak jest zbudowane nie tylko nasze społeczeństwo, ale całego świata. Jeżeli ktoś chce naruszyć ten porządek, musi zginąć. Twój przyjaciel z Nazaretu jest niedouczonym wariatem. Nie zdaje sobie sprawy z tego, co mówi. To nie tylko myszygene! To niebezpieczny myszygene. On zagraża naszemu narodowi.
 – Ty to mówisz sam od siebie? – przerwała trochę rozbawiona, trochę zaniepokojona Magda.
 – Co to znaczy „sam od siebie”? Ja ci nie zdradzam żadnej tajemnicy. O tym my wszyscy wciąż dyskutujemy. Sprawa jest poważna. Tu nie ma żartów. Gdybyśmy w naszym kraju chcieli wprowadzić takie zmiany, o których bredzi twój przyjaciel z Nazaretu – tu słowo „przyjaciel” wymówił w sposób dwuznaczny – to by doszło do katastrofy: Rzym nie zgodziłby się tolerować Jego reform, w obawie, że ta zaraza rozszerzy się na cały świat i może spowodować niewyobrażalne skutki, nawet upadek Imperium Romanum. Powtarzam: realizacja Jego pomysłów spowodowałaby na pewno interwencję Rzymu, który przywróciłby porządek, a przy okazji odebrał nam tę resztkę wolności, jaką jeszcze mamy. My musimy tego szaleńca przytrzymać czy zlikwidować, zanim dojdzie do tragedii.
 – To masz dużo roboty – Magda zrezygnowała z podjęcia rzeczowej rozmowy i przeszła do pokpiwania. – Bo tutaj chcesz złapać Dobrego Łotra, a jak słyszę, masz zamiar, jak to mówisz, „zlikwidować” Jezusa.
 – Na wszystko czasu będzie dość. Dobry Łotr to drobiazg. Nie udało się dziś, uda się jutro. Z Jezusem nie trudniej, choć ma za sobą tłumy. Bo to właśnie tłumy hołoty.
 – Nie tylko tłumy hołoty. Nie tylko hołoty – jak to mówisz. Coraz więcej znakomitych głów z kół naszej inteligencji, a nawet Sanhedrynu, jest za Nim. Rozumieją Jego i te, jak mówisz, wariackie pomysły.
 W tym momencie saduceusz uśmiechnął się złośliwie:
 – Mogę ci zdradzić tajemnicę, że trafiłaś dokładnie w dziesiątkę. Tu jest właśnie pies pogrzebany. Gdyby ograniczył się do nauczania chamów, to jeszcze pół biedy, to byśmy Mu mogli darować. Ale że…
 Nagle rozmowę i tę ciszę, w której odbywała się ta rozmowa, przerwał krzyk, dobiegający gdzieś z ogrodu. Żołnierze znikli. Ci przy oknach, odrzuciwszy kotary, wyskoczyli na dwór. Również dwaj przy drzwiach pobiegli w głąb sieni. Saduceusz energicznym ruchem powstał ze swojego miejsca i poszedł za nimi. Teraz już okrzyki, nawoływania, trzask łamanych gałęzi, tupot szybkich kroków wypełniły salę. Niektórzy z uczestników wieczerzy powstali, ale większość trwała w pozycji siedzącej. Hałas, jak szybko wybuchł, tak szybko ustawał. Za chwilę wszedł saduceusz:
 – A więc miałem rację. Ptaszek chciał powrócić do gniazdka i mało brakowało, a mielibyśmy go na krzyżu. Jeszcze raz mu się udało zbiec. Ale którymś następnym razem już mu się nie uda. Dzisiaj już tu chyba nie powróci. Wobec tego żegnam was wszystkich – odwrócił się i z godnością wyszedł.
 Dopiero teraz zahuczało przy stole jak w ulu. Rozkręcały się rozmowy. A On sobie myślał o tamtym człowieku. Był przy nim całym sercem. Życzył mu, żeby mu się ta ucieczka udała. I nagle przyszło Mu do głowy: „Czy będą i na mnie kiedyś tak polowali jak na niego, aby mnie powiesić na krzyżu?”