Biblioteka


1. Śmierć Jana Chrzciciela



 

Śmierć Jana Chrzciciela

 
   Już było późno wieczór. Poszedł do swojej izby. Przy ognisku pozostali prawie wszyscy z Jego Dwunastki, omawiając ostatnie sprawy. Czuł jeszcze w sobie umęczenie drogą. Choć tym razem udało Mu się wrócić z Jerozolimy do Kafarnaum bez żadnych większych przygód. Modlił się właśnie przed położeniem się spać, gdy posłyszał kroki paru osób zmierzających do ogniska. Potem nastąpiło małe zamieszanie. Szepty, stłumione głosy zdziwienia i zaskoczenia – wreszcie płacz, który nagle wybuchnął. To płakał Janek. Coś się stało. Jeszcze jakaś wymiana zdań i wreszcie decyzja: ktoś szedł do Niego. To był Piotr.
 – Jakieś nieszczęście? – spytał, marząc o tym, by się mylił.
 – Tak. Antypas zamordował Jana Chrzciciela – usłyszał słowa Piotra wypowiedziane drewnianym głosem.
 Poczuł się jak uderzony obuchem. Ziemia zakołysała Mu się pod nogami. Musiał się oprzeć o ścianę, żeby nie upaść. Po chwili przetarł czoło wierzchem dłoni. Było zlane potem. Jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, kim był dla Niego Jan Chrzciciel. To był brat. Ktoś bliższy niż brat – człowiek posłany Mu od Ojca. I on poległ.
 – Skąd to wiesz? – wykrztusił, żeby coś powiedzieć.
 – Przyszło dwóch jego uczniów. Są przy ogniu.
 – Chodźmy do nich.
 W świetle ogniska, do którego dokładano patyki, zobaczył szare, zmęczone twarze – znajomego Mu ciemnego chłopca i szpakowatego mężczyzny.
 – Skąd to wiecie? – zapytał ich stłumionym głosem.
 – Chowaliśmy go własnymi rękami – odpowiadali cicho, ze spuszczonymi głowami.
 – Jak zginął?
 – Ścięto mu głowę.
 Wzdrygnął się. Jakby poczuł cios w kark. – „A więc teraz tak giną prorocy” – pomyślał gorzko.
 – Dlaczego go zamordowali? – pytał, jakby dało się coś odmienić.
 – Przypadkowo. Prawie przypadkiem – odpowiedział starszy matowym głosem.
 – Przypadkiem? – nie rozumiał.
 – Wcześniej czy później musiał zginąć – zaprzeczył gwałtownie młodszy. – To była kwestia czasu. Zdarzyła się okazja i wykorzystano ją.
 Słuchał tego jakby tylko mimo woli, a wciąż miał przed sobą tamto zdanie: „Ścięto mu głowę”. Prawie odruchowo spytał:
 – Jak do tego doszło?
 Choć sobie zdawał z tego sprawę, jak bardzo jest to po prostu nieważne: cokolwiek by nie powiedziano, cokolwiek najdziwniejszego by nie usłyszał, nic nie przesłoni tego, co się stało. Nie odwoła, nie odwróci.
 – Dużo by trzeba opowiadać.
 – Mów, mów, prosimy – wyrwał się Filip, cały wpatrzony w opowiadającego.
 Szpakowaty przybysz myślał chyba podobnie jak i On. I dla niego historia tej zbrodni była już zupełnie nieważna, już jakoś go nie obchodziła. Ale przecież zaczął mówić, choć ociężale, z wyraźną niechęcią:
 – Herod wyprawił ogromną ucztę z okazji swoich urodzin. Sprosił na nią dowódców wojskowych i osoby ważne z całej Galilei i Perei.
 Przypomniała Mu się rozmowa z Janem, jak to Herodiada rozbudowała dwór Antypasa i zapełnia czas przyjęciami i ucztami. A tymczasem opowiadanie trwało dalej:
– … podczas tego przyjęcia występowały tancerki. Gwoździem programu był taniec córki Herodiady, Salome. Z pewnością i Ty słyszałeś o tym, że Herod podkochiwał się w tej dziewczynie. Ale i Salome była zadurzona w Antypasie.
Znowu wróciła Mu w pamięci rozmowa z Janem nad brzegiem Jordanu.
– Matka Salome, Herodiada, szalała z zazdrości. Szukała okazji, by się zemścić na Herodzie i na Salome. No i znalazła – przerwał, wpatrzony nieobecnym spojrzeniem w płonące ognisko, ale po chwili ocknął się i dalej snuł swoje opowiadanie: – Mówią, że Herod był już trochę pijany, gdy wystąpiła Salome. Dawno jej nie widział. Herodiada od pewnego czasu ukrywała ją przed nim. Salome wystąpiła w lekkich, prawie przeźroczystych szatach. Mówią, że jej taniec to było coś niesamowitego.
Cisza była taka, jakby przy ognisku siedział tylko opowiadający.
– Mówią, że sala patrzyła bardziej na Heroda niż na Salome.
– Dobrze, tylko co to wszystko ma wspólnego ze śmiercią Jana? – zapytał, nie rozumiejąc, po co to opowiadanie.
– Herod zażądał, aby Salome jeszcze raz zatańczyła. A ona odmówiła.
 – Dlaczego odmówiła, skoro go kocha – domagał się jakiejś logiki wydarzeń.
 – Podobno dostała od matki pozwolenie tylko na jeden taniec. I odmówiła.
 – A wtedy?
 – Herod oszalał, a przy tym był już pijany i zawołał: „Gdy zatańczysz, dam ci wszystko, co zechcesz, nawet połowę królestwa”.
 Chociaż szedł bez przerwy za takim opowiadaniem, akceptując je, teraz wewnętrznie zaoponował. Jakby na potwierdzenie tego, co Go zaniepokoiło, usłyszał okrzyk Kuby:
 – Człowieku, to nie Herod!
 Poparł go natychmiast Tomasz:
 – Jakiego królestwa? Co znaczy „daje”? Komu daje? Na rzecz Salome? Kpina. On palcem w bucie nie może ruszyć bez zgody Rzymu, a pośrednio Piłata, z którym są na noże.
 Znowu odezwał się Kuba:
 – Chwileczkę, chyba że to powiedział dla żartu. Ale wtedy to nie pasuje do tego wszystkiego co dotąd.
 W obronie wyskoczył zdenerwowany młodszy przybysz:
 – My przecież przy tym nie byliśmy. On powtarza wam to, co ludzie mówią.
 Zapytał powtórnie szpakowatego:
 – Ale co ma to wszystko wspólnego ze śmiercią Jana?
 – No właśnie. Salome poszła do Herodiady, a ta jej poleciła: Zażądaj głowy Jana Chrzciciela. I tak zrobiła: zażądała od Heroda głowy Jana Chrzciciela – powrócił do głosu opowiadający – ale Herod opierał się, zaskoczony, bo Jana bardzo cenił, prowadził z nim długie rozmowy, słuchał go pilnie, podziwiał jego mądrość.
 Tu po raz drugi wewnętrznie zaprotestował: „O czym on mówi? Kto mu takie informacje przekazał. Jedno przeczy drugiemu. Jeżeli go tak szanował, to po co go uwięził, a wreszcie zamordował? Antypas przychodził do więzienia i w więzieniu rozmawiał z Janem? Znowu baśń. Wymyślona, ale przez kogo? Przez uczniów Jana, żeby podbudować prestiż ich mistrza? A może przez Antypasa, żeby pozyskać ludzi?” Ale i wśród chłopców zauważył odruchy sprzeciwu, pierwszy tym razem był Szymek:
 – Jak ty to powiedziałeś? Herod przychodził do więzienia na rozmowy z Janem? Czyś ty widział kiedy więzienie? Co ty takie głupoty mi opowiadasz. Nie do mnie ta mowa.
 – Może wzywał Jana z więzienia do siebie, aby prowadzić z nim rozmowy – bronił szpakowatego młodszy przybysz.
 – Robić Janowi propagandę? Na czym Antypasowi zależało, to na czymś odwrotnym: żeby pogrążyć Jana w niepamięć. No, mam rację?
 Słuchał tego, co opowiadają uczniowie Jana, słuchał protestów Dwunastki jakby z dalekiej odległości. Wszystkie one wydawały Mu się nieważne wobec tego jednego jedynego: Jan nie żyje. Podejrzewał nawet, że te wykłócania się były również dla Jego chłopców formą ucieczki. Oni też bali się stanąć oko w oko z tym faktem, przed którym On cały czas trwał: że Jan nie żyje. Może dla nich ważne już były konsekwencje, które z tej tragedii wynikały, to: „co dalej z nami”. Wiedział, że i On też do tego pytania będzie się musiał ustosunkować. Na razie jednak nie był w stanie oderwać się od pierwszego stwierdzenia: Jan został zabity. Wciąż nie mógł się z tym pogodzić, a nawet nie potrafił sobie tego wyobrazić.
 – Ale mówcie dalej, mówcie dalej – Piotr uspokajał resztę, aby mogli dojść do głosu uczniowie Jana.
 – Herod przystał na żądanie Salome – nocni goście opowiadali dalej nieco zdetonowani – bo przecież przysiągł i przed zaproszonymi nie mógł narażać powagi królewskiej na szwank.
 Ale tu po raz kolejny nie wytrzymali Jego chłopcy i napadli na opowiadającego:
 – Kto ci to wszystko naplótł?
 – Jakiego to autorytetu królewskiego nie chciał wystawiać na szwank?
 – On, który robi, co mu się żywnie podoba, kłamie w żywe oczy, dziś mówi tak, a jutro tak, w zależności od tego, co mu pasuje. Co ty pleciesz!
 – Jak możecie z tego łotra spod ciemnej gwiazdy robić człowieka z jakimś honorem? – irytował się Szymek.
 – Dajcież im święty spokój – Andrzej stanął w obronie. – Chcielibyście, żeby opowiadali, to opowiadają to, co wiedzą, co usłyszeli. Przecież nie byli w pałacu na uczcie. A jak było naprawdę, to osobna sprawa. Opowiadajcie dalej, prosimy.
 – No i stało się – starszy podjął przerwany wątek – Herod wydał jakieś polecenie służbie. Zgromadzeni goście nie wiedzieli, jakie. Uczta trwała nadal. Ludzie powoli zapominali o tym zajściu. Jedli, pili, rozmawiali, śmiali się i śpiewali. Muzyka grała, tancerki tańczyły. Aż tu nagle w drzwiach stanął kat, niosący naczynie. Jeszcze nikt nie dowierzał. A ten podszedł do Antypasa, schylił się i wtedy dopiero najbliżej siedzący zobaczyli, że w misie leży odrąbana głowa Jana. Kobiety krzyknęły i mdlały jedna po drugiej. Nawet niektórzy mężczyźni nie wytrzymali, wymiotowali.
 – A Herod?
 – Rozdarł szaty i zapłakał. A potem kazał przywołać Salome, a gdy ta przyszła, polecił, by kat wręczył jej naczynie z głową. Ta też zemdlała. Herod kazał ją otrzeźwić, wręczyć misę, by zaniosła ją Herodiadzie. I tak się też stało.
 – W bajkach dla dzieci takie rzeczy się rozgrywają – mówił Tomasz na wpół ze złością, na wpół z żalem – ale nie w rzeczywistości. To Herod kazał Jana zabić, z całym wyrachowaniem i perfidią. Ta bajeczka, wymyślona z pewnością przez jego ludzi, służy do tego, aby zdjąć z niego choć część nienawiści, na którą sobie ten łotr zasłużył. On teraz poczeka, jak ludzie zareagują, czy dojdzie do jakichś rozruchów, buntu, czy nie.
 – A jak zareagują?
 – Normalnie: uznają, jak w każdym podobnym wypadku, że Pan Bóg ukarał Jana za grzechy.
 – I co dalej? – zapytał Andrzej, ale w tym pytaniu wyczuć można było, że pytający zna odpowiedź.
 – A potem… – Judasz podjął się odpowiedzi na to pytanie. Mówił powoli, ostrożnie, jakby badając grunt przed sobą, czy może pewnie postawić stopę. – A potem zaatakuje nas.
 – Jezusa, chciałeś powiedzieć – poprawił go Kuba.
 – Również i Jezusa – Judasz nie ustępował.
 – I się potknie! – wykrzyknął Janek. – Bo Jezus jest mężem Bożym. I nic Mu się nie stanie, chociażby nie wiem co.
 Ale to stwierdzenie zabrzmiało blado i nieprzekonywająco.
 – Pożyjemy, zobaczymy – skwitował je Judasz.
 I nagle zamilkli. Zapanowała cisza. Jakby i oni spostrzegli miałkość tej rozmowy: wykazywania braku logiki wobec tego jedynego faktu, że Jana już nie ma.
Trwała cisza. Odezwał się nieśmiały głos Filipa:
– A co z nami dalej będzie?
 I to zdanie odsłoniło grozę sytuacji, w jakiej się znaleźli: ujawniło ważność tego człowieka, który się nazwał „głosem wołającego na puszczy”, ujawniło prawdę, że z nim była nierozłącznie związana cała ich działalność, a nawet od niego uzależniona, że on ich uzasadniał: choćby przez chrzest, który z jego rąk otrzymali wszyscy, razem z Nim.
 – A my będziemy musieli sobie dawać radę bez niego – odpowiedział Piotr, ustawiając sprawę oczywistą w oficjalny sposób. – Ale mamy wśród nas Tego, kogo on zapowiadał – dodał, jakby uzupełniając poprzednie zdanie. – To, co możemy zrobić, to pomodlić się do Boga, by przyjął Jana do nieba.
 Zapadła cisza protestu w odpowiedzi. Wyczuł to Piotr i nie rozpoczynał modlitwy.
 – A po co się modlić, skoro Pan Bóg go odrzucił – w głosie Janka było tyle rozpaczy, co żalu.
 – O czym ty, Janku, mówisz? – Kuba usiłował przyprowadzić go do porządku.
 – Jak to o czym, jak to o czym! – Janek wybuchnął napastliwie. – Jest Pan Bóg wszechmocny, czy nie jest? Jak by Pan Bóg chciał, to by do tego nie dopuścił. A jak dopuścił, to znaczy, że go ukarał za jakieś grzechy.
 – Człowieku, za jakie grzechy? Nie spotkałem w życiu drugiego tak świętego człowieka jak on.
 Tu się skończyła Janka mądrość. Zapadła cisza. Ale tylko na moment. Przerwał ją niespodziewanie Judasz:
 – A może za to, że popierał Jezusa? – przerwał i dodał po sekundzie pauzy: – I nas.
 Znowu przerwał i w tej napiętej ciszy, która się przeciągała, zaczął mówić Tomasz swoim nosowym, starczym głosem:
 – No toś się, Jezu, dowiedział. Ty mówisz, tłumaczysz, wyjaśniasz, że Bóg na nikim się nie mści, bo wszystkich kocha, a jak przyszło co do czego, to się okazało, że Twoi uczniowie powtarzają to, czego nauczyli ich faryzeusze: kto chory, biedny to za grzechy, kto młodo umiera to też za grzechy, a kto skazany, to nawet potępiony. Jeszcze Jankowi się nie dziwię, bo młody, to głupi. Ale ty, Judaszu? – nachylił się w jego stronę, wlepił swoje wyłupiaste oczy w niego i czekał na odpowiedź.
 – Ja tylko mówiłem o reakcji ludzi, o niczym więcej – ten tłumaczył się pośpiesznie.
 Piotr nie miał zamiaru słuchać tej obrony i zaczął odmawiać Psalm 51:

 – Bądź mi litościw, Boże nieskończony,
    według wielkiego miłosierdzia Twego,
    według litości Twej niepoliczonej
    chciej zmazać mnóstwo przewinienia mego.

 Płynął psalm zwrotka po zwrotce w ciszy nocnej, przy śpiewie świerszczy, pod wygwieżdżoną czaszą nieba. A On jakby w głębi duszy stawiał pytanie: „Ojcze, czy teraz już kolej na mnie?”
 Po skończonej modlitwie wrócił do izby. Ale nie mógł zasnąć. Wciąż stał Mu przed oczami Jan. Spalony od słońca, z długą brodą, z przepaską na biodrach, ze skórą wielbłądzią przerzuconą przez ramię. Tyle lat razem. Od tak dawna, że od zawsze. Najbliższy, najdroższy. Który potrafił Go tak rozumieć jak nikt na świecie – jak chyba tylko Matka. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w sufit. „A liczyłem na to, że ty mnie, Janie, zastąpisz, gdy zginę. Teraz jestem sam. Tak chcesz, Ojcze? Niech dzieje się Twoja wola”.
 Obudził się z wrażeniem, że od dłuższej chwili dochodzi do Niego jakieś zawodzenie. Płacz czy skowyczenie psa. Zaczął nadsłuchiwać. Głos niósł się nie z domu, jak to Mu się początkowo zdawało, ale z pola. Ktoś płakał. Podniósł się z łoża, wyjrzał na zewnątrz. W głębi tliło się ognisko, wokół którego zwyczajnie spali Jego chłopcy, zarówno z braku miejsca w domu jak i dlatego, że – jak twierdzili nie bez racji – w domu gorąco, a na polu chłodno. To stamtąd dobiegał płacz. Wyszedł na zewnątrz. Owiał Go wiatr. Zbliżając się do ogniska, dosłyszał przytłumiony głos rozmów. Zauważyli Jego przyjście, gdy już był przy ognisku. Piotr bez słowa usiadł, ale reszta okręcona płaszczami leżała. Rozmowy zamilkły. Tylko płacz trwał. To był Janek.
 – Nie poszedłeś spać do domu? – spytał go.
 Odpowiedzią było jeszcze intensywniejsze chlipnięcie.
 – Czemu płaczesz? – spytał go, głaszcząc po głowie, choć wiedział, jaka będzie odpowiedź.
 – Jana zabili – usłyszał.
 Po chwili Janek wybuchnął:
 – Dlaczego Pan Bóg tak strasznie ukarał Jana? Za co?! – tu podniósł głos do krzyku. – Czy nie za nas? Czy nie za Ciebie? Czy Judasz nie ma racji? Bo chcesz zmienić wszystko. Przewracasz porządek, w którym ludzie tyle lat żyli.
 Nic nie odpowiedział, tylko, siedząc obok niego, głaskał go po głowie.
 – No, powiedz przecież – Janek się dopominał. – No powiedz, dlaczego Pan Bóg dopuścił do tego? Co Jan złego zrobił?
 – Już był czas na niego i Pan Bóg wziął go do swojej chwały.
 – Nie, nieprawda. Ci, którzy tak giną, idą do piekła na wieczne potępienie. Wszystko jedno czy ścięci, czy ukrzyżowani, czy ukamienowani. Tak! Na wieczne potępienie. Właśnie o tym rozmawialiśmy.
 Przekonywał się po raz któryś, jak głęboko zalegają w ludziach nauki głoszone od pokoleń przez faryzeuszów. Przecież rozmawiał z nimi na te tematy tyle razy i okazało się, że Jego nauka stanowi tylko cieniutką warstwę, którą każdy silniejszy podmuch wiatru wydarzeń znosi bez żadnych trudności. Przecież rozmawiali o tym przed chwilą i zdawało się, że wszystko zostało wyjaśnione.
 – Już był czas na niego i Pan Bóg zabrał go do swojej chwały – powtórzył, nie wchodząc w dalszą dyskusję. – A teraz już śpijcie, bo jutro też trzeba żyć.
 – Żyć, żyć mówisz, powiedz wobec tego lepiej: umrzeć, gdy tylko Herodowi albo jakiejś Herodiadzie zachce się zabić Ciebie albo któregoś z nas.
 – Owszem, gdy Pan Bóg dopuści, może się jutro to zdarzyć, że zginiemy.
 – Nie, nie chcę tak! – i Janek rozpłakał się na dobre.
 Jeszcze go chwilkę głaskał po głowie, a potem wstał i odszedł do izby.

 Gdy szedł po nieprzespanej nocy, ze skołataną głową, niezdolną do żadnego myślenia, jak co dzień do synagogi na poranne modlitwy, spostrzegł ze zdziwieniem sznurki ludzi ciągnących w tę samą co i On stronę. Obszerny plac przed synagogą wypełniał zwarty tłum, a jej wnętrze było szczelnie wypełnione ludźmi, jak w największe święta roku. Zanim się rozpoczęły modlitwy, nie było zwyczajnego gwaru głosów, ale trwało poważne milczenie i jakby czekanie na słowo, które padnie z mównicy.
 Wywołąny przez przełożonego synagogi do czytania kolejnego fragmentu Pisma, z trudem przepchał się przez zbity tłum do pulpitu, wciąż jeszcze nie mając żadnego pomysłu, o czym będzie kazanie. Był pewny tylko że o Janie. Gdy czytał kolejny fragment z Pięcioksięgu Mojżeszowego, wiedział, że kazanie nie będzie rozwinięciem myśli w nim zawartych. I zebrani też tego byli pewni. Zwinął rulon, oddał w ręce hazzana. Dopiero teraz miał możliwość, by spojrzeć na zgromadzonych. To były prawdziwie zdruzgotane twarze. Nawet nie chodziło o to, że wielu ludzi płakało, że trudno było napotkać oczy niezaczerwienione. Ale to były twarze jakby po trzęsieniu ziemi, jakby po stracie kogoś najbliższego, po zawaleniu się domu rodzinnego. Nie zrozpaczone. Znacznie gorzej, bo martwe, obce, obojętne. Wiedział już na pewno to jedno: że trzeba tych ludzi dźwignąć, podnieść, wyprostować. I wtedy Mu przyszły na myśl zdania, które kiedyś wypowiedział na temat Jana, i zaczął je powtarzać:
 – Coście wyszli widzieć na puszczę? Trzcinę chwiejącą się od wiatru?
 Ludzie drgnęli jak pod uderzeniem. Cisza panowała wprost przerażająca.
 – Albo coście wyszli widzieć, człowieka w miękkie szaty odzianego? Oto w domach królewskich są ci, którzy miękkie szaty noszą. Coście wyszli widzieć? Proroka. Powiadam wam: więcej niż proroka. Zaprawdę, powiadam wam: między narodzonymi z niewiast nie powstał większy od Jana Chrzciciela.
 Nagle ktoś rozpaczliwie załkał. W tym momencie runął płacz tak wielki, że musiał przerwać. Płakali wszyscy. Niektórzy w głos. Inni zakryli sobie twarze i zanosili się szlochem. Gdy się uspokoili, powtórzył im zdanie, które powiedział w nocy do Janka, i usiłował je wyjaśnić. Próbował. Bo czuł, że niewiele do nich dociera.
 Podobnie było na modlitwach w południe i na modlitwach wieczorem. Za każdym razem to samo: masa ludzi – wieczorem było ich najwięcej – i ta sama reakcja, gdy tylko wspominał Jana: płacz. Przez cały dzień miasto sprawiało wrażenie, jakby było wymarłe. Ludzie nie pracowali w polu, nie wypływali na połowy. Nie było targu. Jakby świat runął albo jakby jutro miał runąć. Siedzieli po domach i płakali. Wieczorami świecili kaganki, modlili się. Sąsiedzi najbliżsi zachodzili do siebie, żeby się pocieszyć, jedni u drugich szukali jakiegoś uspokojenia. Gdy trzy razy do dnia rozlegała się trąbka zakrystianina nawołująca do modlitwy, nawet ci, którzy nie w każdy szabat zaglądali do synagogi, nawet ci śpieszyli na modlitwy i na to, by posłuchać, co On, Jezus z Nazaretu, ma do powiedzenia. A On mówił to, co Mu leżało na sercu, i to, co uważał, że trzeba ustawić, wyjaśnić.

 Obudził się w środku nocy, tknięty jakimś niepokojem. W izbie było cicho. Przez okno blask księżyca kładł się prostokątną plamą na podłodze. Posłyszał delikatny trzask dobiegający z pola. Ktoś rozpalał ogień? Wstał i wyjrzał. W oddali płonęło ostrym blaskiem ich ognisko. Dopiero po chwili wpatrywania się dostrzegł siedzące przy ogniu postacie. Piotr, Szymek, jacyś dwaj obcy ludzie i kobieta. Co to za ludzie? Co za kobieta? Ku Niemu zbliżał się Tadek.
 – Jacyś ludzie do Ciebie – powiedział i dodał szeptem: – dziwni na mój gust.
 Wysunął się z izby po cichu, żeby nikogo niepotrzebnie nie budzić. Podszedł do ogniska.
 Dwaj przybysze powstali na powitanie, kobieta, której towarzyszyli, z dłońmi przy twarzy nie poruszyła się. Szczupła, średniego wzrostu, okryta ciepłym szalem. Nie widział jeszcze jej twarzy. Myślał, że płacze. Nie odejmując rąk od policzków, poleciła swoim ludziom:
 – Zostawcie nas samych.
 Jej towarzysze, jak i Jego uczniowie wycofali się w stronę domu. Dopiero gdy zostali we dwójkę, powiedziała do Niego półgłosem:
 – Jestem Salome. – I dodała tytułem wyjaśnienia: – Ta, która jest współwinna zamordowania Jana.
 Wzdrygnął się odruchowo i popatrzył na nią jakby dopiero teraz ją ujrzał. A ona odjęła dłonie od twarzy i, patrząc Mu w oczy, zapytała:
 – Masz ochotę ze mną rozmawiać?
 Zobaczył martwą twarz bez wyrazu. „Jeżeli kogo trzeba ratować, to ją właśnie” – pomyślał. Ujął ją za rękę. Była zimna i bezwładna jak ręka nieboszczyka.
 – Jeżeli chcesz, to mów. Jeżeli nie chcesz, to nie mów.
 – Jestem w przejeździe z twierdzy Macheront do Cezarei Filipowej. Dzisiaj wieczorem przybyłam do Tyberiady. Herod z Herodiadą zostali w Macheroncie – dodała, jakby dla Jego uspokojenia. – Przypłynęłam tutaj z zaufanymi ludźmi łodzią, po rozmowie wracam do pałacu w Tyberiadzie, a jutro rano udaję się w dalszą drogę do Heroda Filipa w Cezarei i tam pozostanę na zawsze.
 Mówiła to wciąż tym samym obojętnym czy martwym głosem jak na początku, patrząc w ogień.
 – Przyjechałam do Ciebie, choć wiem, że Cię narażam, ale uważałam, że ważniejsze jest, byś wiedział to, co powinieneś wiedzieć. Sprawy tak daleko zaszły, że niewiele już można zmienić.
 – Nie boisz się, że ta rozmowa może ci zaszkodzić?
 Popatrzyła na Niego prawie niewidzącymi oczami i odpowiedziała:
 – Liczę się z tym, że Herod będzie wiedział o tej wizycie, ale się już nic gorszego nie może zdarzyć niż mi się zdarzyło. Zresztą jadę do Cezarei, by wyjść za mąż za Filipa, tamtejszego tetrarchę – zrobiła krótką przerwę i mówiła dalej. – Nie wiem, co doszło do Ciebie na temat śmierci Jana i co Cię interesuje. Jeżeli wiesz tylko tyle, co ludzie opowiadają, to jesteś w podobnym błędzie jak oni. Choć sama do końca prawdy nie znam. Może kiedyś do niej dojdę. Na razie mogę Ci powiedzieć tylko tyle, że byłam narzędziem w rękach króla.
 – Dlaczego tak mówisz?
 – To król chciał naprawdę śmierci Jana – zamknęła sprawę.
 – Nie Herodiada? – jeszcze upewniał się.
 – Ona też, z bardzo osobistych względów.
 – A dlaczego król?
 – Zabił Jana, by Ciebie zniszczyć.
 Powinien odpowiedzieć: „Domyślałem się tego, tak przypuszczałem” – co byłoby zgodne z prawdą. A przecież nie odpowiedział, bo tak był zaskoczony. Powtórzył prawie odruchowo:
 – Mnie zniszczyć?
 – Tak. Dziwisz się? Przecież jesteście jak bracia. Choć on siebie nazywał Twoim prorokiem, a Ty dla niego byłeś Mesjaszem, to przecież w opinii ludzi jesteście złączeni wspólnym losem.
 – Więc gdy padł Jan, teraz kolej na mnie – usiłował logicznie mówić.
 – Z tym, że po drodze chyba dojdzie do zlikwidowania kolejnego Twojego przyjaciela.
 – Kogo? – prawie że jej przerwał.
 – Łazarza.
 – Łazarza?! – wykrzyknął odruchem protestu.
 – Ale to nie jest jeszcze pewne. To dopiero, gdy się okaże nieodzowne – zastrzegała się.
 – A apostołowie? – upomniał się.
 – Oni są nieważni. Przynajmniej na razie. Chodzi o Ciebie. Tylko żeby było śmiesznie: oficjalnie Ty nie istniejesz. – Tu jakby ożywiła się: – Nie ma Cię. Nikt o Tobie nie słyszał. Rozmowy na Twój temat są zakazane. Gdy ktoś z niewiedzy czy przez pomyłkę coś powie na Twój temat albo bodaj wymieni Twoje imię, napotyka ze strony króla przeważnie obojętne milczenie albo pytanie: „Kto to jest, ten Jezus z Nazaretu?” To jeszcze jedno kłamstwo, w którym Herod żyje. Bo naprawdę wszyscy – on też – o Tobie wszystko wiedzą i śledzą każde Twoje pociągnięcie, każdy Twój ruch i każdą Twoją naukę. I boją się.
 – Boją się? – powtórzył jej słowa.
 – Tak. I boją się – potwierdziła. – Są zupełnie sparaliżowani strachem przed tym nowym, które Ty niesiesz, a którego oni nie chcą, nie rozumieją do końca i usiłują za wszelką cenę zostać przy tym starym, w którym im dobrze. Stąd ten mord na Janie: ze strachu przed Tobą. Teraz rozumiesz, dlaczego tu jestem.
 – A mianowicie? – nie bardzo rozumiał, o co jej chodzi.
 – Bo już nie mogłam spojrzeć na króla po tym, jak na spółkę z Herodiadą mną manipulował. A po drugie, aby Cię ostrzec. Herod z pomocą kapłanów konstruuje przeciw Tobie proces, który skończy się wyrokiem śmierci.
 – Domyślam się tego od dawna – zgodził się z nią.
 – Tak też sądziłam. Za mądry jesteś, abyś się z tym nie liczył. Ale ja mam konkrety.
 – Jakie? – nie wiedział, o czym ona chce mówić.
 – Zginiesz w najbliższe święto Paschy. – Powiedziała to tak po prostu, jakby chodziło o najbłahszą sprawę.
 Zmartwiał. Aż się sam zdziwił, że tak zareagował. Przecież żył wciąż w cieniu śmierci, wierzył, że przyjdzie wtedy, kiedy Ojciec ją dopuści. Ale chyba dlatego tak to ostro odebrał, że usłyszał o niej jako o decyzji ze strony ludzi, a sam poczuł się jak przedmiot, którym ktoś się posługuje jak zabawką.
 – Ja Ci tylko referuję to, co wiem – dodała tytułem usprawiedliwienia. – Oczywiście nikt mi się nie zwierzał. Wprost przeciwnie. Herod nie ma zwyczaju omawiać spraw ściśle politycznych nawet w rodzinnym kręgu. Ale z półsłówek, z jakichś dwuznacznych powiedzeń, z przypadkowych relacji zdołałam poskładać sobie taki właśnie obraz. Naturalnie mogę się mylić.
 Mówiła obszernie, chyba po to, aby osłabić uderzenie, którym Go zaskoczyła.
 – Jaki to ma związek ze śmiercią Jana? – spytał już nieco opanowany.
 – Trafne pytanie. Zamordowanie Jana jest, tak jak to już mówiliśmy, elementem nieodzownym w zniszczeniu Ciebie, ale jest i „badaniem terenu”: jak zareagują ludzie. Jeżeli po śmierci Jana nie będzie rozruchów, to nie będzie również po Twojej śmierci.
 – Tylko tyle?
 – Na razie tylko tyle.
 – A wiesz, jaką śmiercią umrę? – zapytał, dziwiąc się, że się na to zdobył.
 – Umrzesz na krzyżu.
 Zmartwiał po raz drugi. Zawirowało Mu przed oczami. Przyszło Mu na myśl, że śni, że to nie rzeczywistość, że to rozmowa z szatanem, a może z aniołem śmierci. Po prostu trudno Mu było sobie wyobrazić, żeby ktoś mógł tak rozmawiać. Przemógł swój bezwład. Nie, to nie anioł śmierci, ale Salome. To nie sen, ale noc i ognisko. „A więc śmierć na krzyżu – myślał gorączkowo – najstraszniejsza ze strasznych”. Widział w swoim życiu już takich skazańców konających po parę dni, wołających, aby ich dobić, by skończyły się ich straszne cierpienia. „Więc taką śmiercią ja mam umrzeć. Jakąż łaską byłaby śmierć przez kamienowanie albo jeszcze bardziej przez zrzucenie w przepaść, czy choćby ścięcie. Ależ oni mnie nienawidzą, skoro mi taką śmierć wymyślili”.
 Do przytomności przywróciło Go kolejne pytanie Salome:
 – Czy chciałbyś poznać jakieś szczegóły?
 – Jak dojdzie do wyroku na taką śmierć? – starał się, by Jego głos brzmiał normalnie.
 – Zostaniesz skazany na dzień przed Paschą. W nocy odbędzie się nad Tobą sąd Sanhedrynu. Oskarżą Cię – to jest jeszcze dyskutowane o co, ale najprawdopodobniej o zamiar spalenia czy zbezczeszczenia świątyni. Sanhedryn wyda na Ciebie wyrok śmierci.
 – Nie mają prawa wydawania wyroków śmierci – ucieszył się, że odnalazł jakiś błąd w tym szczególnym planie.
 – Tak, ale Piłat zatwierdzi ten wyrok, to już jest uzgodnione – odparowała zarzut. – Przybiją Cię do krzyża wtedy, gdy w świątyni odbywa się zabijanie baranków wielkanocnych i nikt z Izraelitów niczym innym się nie interesuje jak tylko tym, aby spożyć wieczerzę paschalną zgodnie ze wszystkimi przepisami.
 – A Herod?
 – A Herod nie dotknie Twojej sprawy nawet małym palcem, choć naprawdę On jest jej reżyserem.
 – To znaczy nie faryzeusze, kapłani, herodianie…
 – Nie – przerwała Mu. – To psy, które Cię obszczekują, które owszem, mają za zadanie przeszkadzać Ci, utrudniać Ci życie, dokuczać wszelkimi sposobami, zamęczać, zadręczać. Owszem, stwarzać mają nawet pozory, że Ci zagrażają, że decydują o Twoim dalszym losie, że mogą Cię ukarać. Ale naprawdę nie mogą nic. Ty zginiesz w Jerozolimie, przykładnie, żeby cały świat widział, jak zginą wszyscy tacy jak Ty. Na krzyżu, jak niewolnicy, jak mordercy, na znak, że nie wolno sprzeciwiać się prawowitej władzy, jaką jest z jednej strony Sanhedryn, z drugiej strony: król. No, a przede wszystkim Rzym.
 – To już jest wszystko ustalone? – spytał, wciąż jakby nie dowierzając, że to prawda.
 – Tak. Oczywiście, gdy się okażesz zbyt groźny, to może być cała sprawa przyśpieszona. Wtedy o to będą się pilnie starali, czekając na Twoje potknięcie. Tak że zagrożony jesteś wciąż.
 – Nie myślisz, że oni mogą zmienić plany, gdy dowiedzą się, że ty byłaś u mnie? – powiedział, żeby coś powiedzieć.
 – Oni ani nawet na moment nie przypuszczają, że ja choć trochę wiem na temat zamiarów, jakie mają wobec Ciebie.
 – A gdyby? – upierał się.
 – A gdyby nawet mieli jakieś podejrzenia, to są zbyt pewni siebie, by zamierzali cokolwiek zmieniać. A więc moja obecność tutaj na pewno nie będzie miała wpływu na zmiany planów względem Ciebie.
 – Czy jest jakaś dla mnie szansa? – szukał ratunku na oślep.
 – Nie ma żadnej. Musiałbyś przekonać do siebie, mówmy: nawrócić do Ewangelii samego Heroda, a przynajmniej najwyższych kapłanów Annasza i Kajfasza czy nawet cały Sanhedryn, a co najważniejsze: Piłata i Rzym – zaśmiała się ironicznie.
 – A więc Jan Chrzciciel miał rację – powiedział trochę do siebie, trochę do niej.
 – O czym mówisz? – spytała zaskoczona.
 – On poszedł do Heroda, bo chciał go przekonać do Ewangelii.
 – Miał i nie miał. Herod jest nieprzemakalny na sprawy religijne. One go nie interesują.
 – A co go interesuje? – starał się być ciekawy.
 – Może myślisz, że powiem: zabawy, pijaństwo. A więc nie. Owszem, on robi wszystko, aby stwarzać takie pozory. Są mu wygodne. Tak wobec swoich, jak wobec obcych, zwłaszcza Rzymian… Ale naprawdę jest inaczej.
 – A jak? – dopytywał się, żeby trwała rozmowa, ale naprawdę tkwił sparaliżowany przy zdaniu „umrzesz na krzyżu”.
 – Jego interesuje tylko polityka – oświadczyła zdecydowanie.
 – A konkretnie?
 – Konkretnie: wyeliminowanie Piłata i przejęcie pod swoje panowanie Judei i Samarii, przywrócenie Jerozolimy do rangi stolicy.
 – A więc chce zbudować takie królestwo, jakie miał jego ojciec, Herod Wielki? – zmuszał się, by być zainteresowanym takimi sprawami, jak plany Heroda.
 – Dokładnie tak. A Ty mu bruździsz „nowinkami”. On religię traktuje oczywiście instrumentalnie, dla swoich politycznych celów.
 – Czy tylko dlatego? – zatrzymał ją, gdy chciała przeskoczyć do następnego tematu.
 Zawahała się. Ale się wreszcie zdecydowała:
 – Mądry jesteś, że o to pytasz.
 Znowu jakby nie mogła się przemóc, zaczęła powoli:
 – Nie tylko dlatego. Ale dlatego, że odkrył, kim Ty jesteś.
 To ostatnie powiedzenie powiedziała prawie szeptem, jakby chciała, żeby nikt nie usłyszał, nawet On sam.
 – To znaczy, kim jestem zdaniem Antypasa? – zapytał. Już nie ustępował.
 Znowu zapadła cisza. Ale po chwili Salome odpowiedziała:
 – Tym, kogo chciał zabić jego ojciec, Herod Wielki. Przepowiedzianym Królem żydowskim narodzonym w Betlejem, do którego przyszli trzej Mędrcy ze wschodu, żeby Mu się pokłonić – prawie recytowała. – Ciebie to właśnie ojciec Antypasa, Herod Wielki chciał zabić w słynnej rzezi niewiniątek, o której do dziś ludzie pamiętają, choć to kropla w morzu krwi, którą ten człowiek wylał. Na szczęście wam się udało wymknąć z tej zasadzki.
 Poczuł skurcz w gardle. Ale opanował się i zapytał ją w miarę spokojnym głosem:
 – Jak do tego doszedł Antypas?
 – Na dworze zawsze trwała niepewność, czy rzeź niemowląt spowodowała Twoją śmierć. I gdy wystąpił Jan Chrzciciel, zapowiadając Twoje pojawienie się, natychmiast odżył strach.
 Salome opowiadała głosem prawie obojętnym, a przynajmniej relacjonującym sprawy oczywiste, a Jemu zdawało się, że przez tę rozmowę świat się przewrócił do góry nogami i wszystko trzeba na nowo układać w świetle kolejnych rewelacji.
 – Na początku jeszcze nie chcieli wierzyć, że to jest możliwe. Pocieszali się, że to tylko bajdy ludowe. Tak z tymi aniołami, jak z tymi trzema Mędrcami wędrującymi do nowo narodzonego, że coś się Herodowi Wielkiemu przed śmiercią w głowie pomieszało i urządził tę rzeź dzieci, że w takie bzdury nie może wierzyć człowiek naszych czasów, a w dodatku człowiek wykształcony. Uspokajali się, jak tylko mogli, opowiadając sobie na przykład żarty na ten temat. Aż wszystko ucichło, gdyś się naprawdę pojawił.
 – Od którego momentu? – przerwał jej to opowiadanie.
 – Gdyś wypędził kupców ze świątyni. Odtąd wiedział Herod na pewno, żeś to Ty. I przystąpił do budowania planów, jak Cię zniszczyć. Kosztowało go to dużo trudu i poświęceń. Przecież zbliżył się do Piłata, którego nienawidzi. Nawiązał bliższy kontakt z kapłanami, którymi gardzi, zaczął rozmawiać z faryzeuszami, których najchętniej by wytępił jak wszy. A to wszystko po to, by nie popełnić błędu. Oczywiście, zostało przeprowadzone wnikliwe śledztwo w Twojej sprawie.
 – O jakim śledztwie mówisz? – znowu poczuł się zaskoczony.
 – Wysłano ludzi do Nazaretu, aby się dowiedzieć na Twój temat wszystkiego, co wiedzieć chcieli. A więc okazało się, że faktycznie nie narodziłeś się w tym miasteczku, ale w Betlejem. Że z Betlejem Józef i Maria udali się z Tobą do Egiptu i dopiero po śmierci Heroda Wielkiego powrócili do domu.
 – Kto to im opowiedział?
 Ognisko przygasało. Zajął się nim, bo chciał się odciążyć od tego, co słyszał.
 – Oczywiście pierwsze źródło to rabin tamtejszy, a drugie: Twoi krewni. Wszystko zostało dokładnie ustalone, nie tylko co do lat, ale prawie co do dni.
 – Skąd to wiesz?
 – Z rozmów przy stole. Oczywiście nie były to obszerne informacje. Ale mnie wystarczyły półsłówka.
 Przerwała na chwilę. Nie przeszkadzał jej, czekając cierpliwie.
 – Dla mnie pozostało jedno tajemnicą nieodgadnioną do końca… – zatrzymała się.
 – A mianowicie? – przynaglił ją.
 – Sprawa trzech magów ze wschodu. Byłam niezmiernie ciekawa, co za wiadomość przynieśli Herodowi Wielkiemu… – tu znowu przerwała, jakby zahamowana jakąś przeszkodą, która się nagle pojawiła.
 – Że szukają nowo narodzonego króla żydowskiego, czy nie także – usiłował ją sprowokować do dalszego mówienia. – Bo to i ja usłyszałem od swojej Matki.
 – Tak. To ja wiem też. Ale Herod Wielki długo z nimi rozmawiał. On był za mądry, za mądry, żeby nie wyciągnąć od nich wszystkiego, z czym przybyli.
 – I czego się dowiedział?
 – Tu jest właśnie pies pogrzebany. Oni mówili swoim trudnym językiem. Nawet nie chodzi o to, że to nie był hebrajski czy aramejski, ale chodzi o to, że mówili językiem magów: pełnym symboli, alegorii, porównań i przypowieści, z którego nam, ludziom z innych kręgów kulturowych, niełatwo jest coś zrozumieć.
 – A co potrafiłaś zrozumieć z tego, co relacjonował Antypas?
 – Powiem Ci inaczej: ja dopiero zrozumiałam tę dziwną mowę magów na podstawie Twojej nauki. Gdy zestawiam ich obrazy z Twoją ewangelią. I muszę powiedzieć: to byli genialni panowie, że potrafili tak wiele przewidzieć. Niestety, był jeszcze jeden genialny człowiek: Herod Wielki, który tego słuchał. I on na tyle zrozumiał to, kim będziesz, że zarządził rzeź niemowląt – znowu zamilkła.
 On też milczał. Zajął się ogniskiem. Wyszukiwał i wyciągał z mroku resztki gałęzi przygotowanych przez Jego chłopców. Łamał. Wkładał do żaru. Zobaczył, że Mu ręce drżą. Dopiero gdy milczenie przeciągało się, sprowokował ją pytaniem:
 – Ludzie mówią, że bał się o swój tron.
 – Bzdura. Gdzie Tobie do jego tronu. Jako niemowlę? Jako dziecko? Jako chłopiec? Tu chodziło o coś zupełnie innego, co obserwuję na własne oczy dopiero teraz.
 Przerwała. Zaniepokoił się, że zmieni temat i zapytał:
 – Co zobaczyłaś?
 Ale ona jakby tego nie dosłyszała i zaczęła mówić trochę do Niego, trochę do siebie:
 – Kim Ty jesteś? Wywrotowcem? Właściwie to byłoby najodpowiedniejsze słowo, tylko ono w naszym języku stoi o krok od partyzanta. Filozofem? To tak, ale Tyś za bardzo polityczny. Politykiem więc? Polityk to tylko gracz. Prorokiem? To zbyt religijne. Mesjaszem? To byłoby najbliższe prawdy. Tylko, niestety, z tym słowem wiążą wszyscy nadzieję na usunięcie, zbrojną ręką, Rzymian z Palestyny. A więc nie wiem… – tu spojrzała na Niego niewidzącymi oczami, które dopiero po chwili jakby Go zobaczyły. – Gdzieś, ktoś, kiedyś z początkiem Twojej działalności zarzucił Ci, że głosisz nową religię, w której Bogiem jest człowiek.
 – To do was również dotarło? – spytał ze zdziwieniem.
 – I wciąż to mi się kołacze po głowie. Jest to jakoś trafione – mówiła dalej, jakby Go nie słyszała.
 – Czy faktycznie uważasz, że ja człowieka wyniosłem do godności Boga?
 – Nie, ale Ty jedyny dokonałeś zabiegu, dla którego nazywam Cię wywrotowcem. Wciąż nauczasz, że Bóg każdego człowieka kocha. I trzymasz się tej tezy z żelazną konsekwencją, nie odstępujesz od niej ani na moment. A to daje rezultaty trudne do wyobrażenia. Przecież świat opiera się na podziałach: są wolni i są niewolnicy, traktowani gorzej często niż zwierzęta. Są rody królewskie, których pochodzenie wywodzi się od bogów i zwyczajni zjadacze chleba – tłumaczyła Mu jak dziecku. – Arystokracja, ta z błękitną krwią w żyłach, która jest spokrewniona z rodami królewskimi i rolnicy, rzemieślnicy, kupcy, szlachta i wreszcie ci bez roli, których los gorszy czasem niż niewolników. Podział podziałem goni. Są Izraelici – wybrańcy Boży – i przeklęci przez Boga goje. A Ty co? A Ty mówisz: Każdego Bóg jednako kocha.
 Wpatrywał się wciąż w ogień i jakby siebie widział jej oczami, jakby siebie słyszał jej ustami. „A tak mi się zdawało nieraz, że mówię do ściany, że nie rozumieją tego, o co mi chodzi”. Ognisko dogasało. Dokładał to, co znajdował w swoim pobliżu. Ażeby jeszcze trwało, aby jeszcze chwilę. Słyszał głos Salome jakby z oddali:
 – Debatowano na ten temat bez końca.
 – Cóż takiego mówiono?
 – Że przy konsekwentnym prowadzeniu tej tezy wszystko się wali: człowiek jest ważniejszy niż państwo. Człowiek jest ważniejszy niż nawet najświętsza czy najważniejsza instytucja. Nawet niż szabat. I Ty dlatego nie wahałeś się w szabat uzdrawiać, żeby to pokazać – znowu Go zaskoczyła.
 – No, to mnie przejrzeli – prawie uśmiechnął się z satysfakcją.
 – Nie tylko w tym. Ja, która – jak łatwo możesz sobie wyobrazić – nie interesowałam się zbytnio sprawami religijnymi, a tym bardziej teologicznymi, zmuszona byłam wysłuchiwać bez końca zarzutów teologicznych, jakich dostarczali przeciwko Tobie na przemian faryzeusze z saduceuszami i kapłani z rabinami. Oczywiście w czasie posiłków, bo – jak się domyślasz – Herod uwielbia taką formę przyjmowania i wysłuchiwania gości.
 Uśmiechnął się, słysząc to uskarżanie się.
 – Zajęłoby mi dość dużo czasu – ciągnęła już żartobliwie Salome, która Go pilnie obserwowała – żeby wymienić choćby ważniejsze zarzuty.
 – Wymień więc choćby jeszcze jeden – nie ustępował.
 – Proszę Cię bardzo. Zostanę przy już wspomnianej problematyce. Powiem Ci tak, jak oni rozumują. Bóg Objawienia to jest nasz Bóg. On się nam i tylko nam objawił. To jest Bóg Abrahama, Izaaka i Dawida. Bóg ojców naszych. Mamy Go wyłącznie dla siebie, dla swojego narodu. Grecy maja swoich przeklętych bożków, Rzymianie swoich, Egipcjanie swoich. My, Izraelici, mamy swojego, jedynego, duchowego, żyjącego Boga. Kto chce być zbawiony, przyłączyć się do naszej religii, musi przyjąć Prawo, dać się obrzezać, składać ofiary w świątyni itd., itd.
 – Tak, to już wiemy, a ich zdaniem czego ja nauczam? – pytał cierpliwie.
 – Ty mówisz o jednym Bogu wszystkich ludzi. Oni się łapią za głowę. Nie mogli odżałować, że Cię nie zamordowali Twoi krajanie w Nazarecie, gdyś im to powiedział. A potem doszła do nich ta cała historia z setnikiem i uzdrowieniem jego sługi. Już nie mówię o tym, żeś Ty chciał pójść do jego domu – domu poganina.
 – Co ich najwięcej zdenerwowało? – przynaglił ją.
 – To, żeś powiedział: Nie znalazłem takiej wiary w Izraelu. Oni dosłownie zdębieli.
 – Z jakiego powodu? – spytał prawie rozbawiony.
 – Bo Tyś stwierdził, że Bóg obdarzył łaską wiary pogan, i to większą niż u jakiegokolwiek Izraelity.
 – Czy jeszcze coś ich zdenerwowało? – dopytywał się.
 – A widzisz. To był jeszcze drobiazg. Bo naprawdę oszaleli z powodu, żeś śmiał powiedzieć: Przyjdą ze wschodu i zachodu i zasiądą z Abrahamem, Izaakiem i Jakubem, a synowie królestwa będą wyrzuceni w ciemności – czy jakoś tak.
 – Tego się spodziewałem.
 – Mówię właśnie, że oszaleli. „Dlaczego Go nie ukamienowano! To przecież było stokroć gorsze niż to, co powiedział w Nazarecie!”  – awanturowali się. „Co to znaczy przyjdą?! Jak On to rozumie!” – wołali. „To znaczy, że nie będą mieli obowiązku obrzezać się, składać ofiar w świątyni?! Co to znaczy »przyjdą«!” Jedni wołali „szaleniec, wariat, myszygene”, drudzy wołali „heretyk, odstępca, odszczepieniec”. Ale jedni i drudzy byli zgodni, że należy Cię zabić.
 – Uważasz więc, że nie ma dla mnie żadnych szans? – zmienił temat.
 – Powtarzam:  gdybyś potrafił nawrócić Sanhedryn na Ewangelię. A to, przyznasz, jest niemożliwe.
 – W pewnej mierze. Tylko potrzebowałbym na to więcej czasu.
 – Masz rację. Ale on właśnie nie da Ci więcej czasu. Wyobrażam sobie, że gdybyś miał do dyspozycji, no, powiedzmy dziesięć lat. Ale oni nie dadzą Ci tego czasu. Zginiesz w najbliższą Paschę jeszcze z jednego powodu.
 – A mianowicie? – zaciekawił się.
 – Żeby ludzie musieli zapomnieć o Tobie, tak jak już zapominają o Janie Chrzcicielu. Powiedzą o Tobie tak, jak już o nim zaczynają mówić: „Był święty, mądry, ale potem musiał jakiś grzech popełnić i Pan Bóg go odrzucił, skoro zezwolił, aby został tak haniebnie zgładzony. Gdyby pozostał wierny Bogu, Ten by do tego nie dopuścił, przecież jest wszechmocny”.
 – Czyli jedyną szansą dla mojej Ewangelii, aby przetrwała, jest moje zmartwychwstanie. Czy tak?
 – Jak dotąd, nikomu się to nie zdarzyło – potraktowała Jego wypowiedź jako żart i zaśmiała się. – To wszystko byłoby niepotrzebne, gdybyś miał więcej czasu. Powtarzam: wtedy potrafiłbyś przekonać do swojej wizji ludzi z Sanhedrynu. Tak jak masz za sobą takich, jak Nikodem, Józef z Arymatei, Gamaliel, Łazarz.
 Od jakiejś chwili miał wrażenie, że nie są sami. To, co na początku było tylko nieokreślonym niepokojem, teraz przekształciło się w pewność. Odwrócił się przestraszony. Nie zauważył nic podejrzanego. Ale nie przestawał się wpatrywać w ciemność. Po chwili, gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, spostrzegł cień człowieka wtopiony w kształt oliwnego drzewa. Podniósł się. Zrobił parę kroków i znalazł się twarzą w twarz z Judaszem. Natychmiast stanęły przed Nim pytania: „Jak długo tak podsłuchiwał, czy doszły do niego ważne informacje?”
 Powiedział mu z wyrzutem:
 – Jeżeli chciałeś brać udział w rozmowie, to trzeba było siąść obok nas. Dlaczego stoisz w mroku?
 Judasz, spełniając jakby Jego zaproszenie, zaczął iść w stronę ogniska.
 – Nie chciałem przeszkadzać – odpowiedział z udaną obojętnością. – Tym bardziej, że poruszacie takie ważne sprawy.
 Zasiadł obok Niego, naprzeciw Salome i oświadczył z pewnością w głosie:
 – Moim zdaniem, mamy w Sanhedrynie więcej oddanych ludzi niż tych, których wymieniłaś. – Judasz wchodził bezczelnie w rozmowę, na zasadzie partnerstwa.
 „Jeżeli Salome da się na to złapać, będzie mógł wyciągnąć od niej, cokolwiek tylko jest mu potrzebne” – pomyślał.
 Salome podniosła głowę i popatrzyła Judaszowi prosto w oczy:
 – A skąd ty o tym wiesz?
 Ten, zaskoczony takim pytaniem, zmieszał się.
 – Nie wiem, przypuszczam. Pewności nie mam. Ludzie mówią.
 Ale Salome nie dała się zbyć:
 – A, twoim zdaniem, kogo spośród Sanhedrynu można by zaliczyć do zwolenników Jezusa? Co ludzie mówią? – tu zaakcentowała dwuznacznie słowo „ludzie”. – Kto z Sanhedrynu kontaktuje się z Jezusem? Kto dostarcza Jezusowi informacji?
 Judasz już złapał równowagę. Jeszcze się potykając, już usiłował kąsać złośliwościami i ironią:
 – Skąd ja mógłbym o tym wiedzieć. Ty, która jesteś przy samym tronie, nie potrzebujesz się o to pytać, bo tam wszystko wiedzą.
 Ale Salome nie spuściła z tonu:
 – No, to jeżeli ty nic nie wiesz, to po co będziemy dalej rozmawiali?
 Podniosła się od ogniska, najwyraźniej wzburzona. Ruszył i On, zostawiając Judasza samego.
 Wracając do izby, zadawał sobie pytanie, co Salome wie o Judaszu, skoro ta dotąd spokojna i uprzejma dziewczyna potrafiła tak ostro zareagować na niego. Posłyszał za sobą szybki, lekki odgłos kroków. Ktoś za Nim biegł. „Czyżby Salome?” Tak, to była ona. Dopadła Go zadyszana.
 – Przecież nie mogę dopuścić – mówiła wyraźnym szeptem – by ta ważna dla mnie rozmowa była zerwana przez tego szuję. Chodźmy, jak pozwolisz, może nad brzeg jeziora. Chyba nam już nikt nie przeszkodzi.
 – A jeżeli, to będziemy już wiedzieć kto.
 Odpowiedziała poważna:
 – Widzę, że znasz już swoich – pożal się Boże – pomocników. Ten niełatwo daje za wygraną.
 Minęli domostwo Piotra i skierowali się nad jezioro. Doszli prawie do wody, usiedli na kamieniach. Ale już im było jakoś niesporo wracać do przerwanej rozmowy. Siedzieli w milczeniu, wpatrując się w połyskującą w świetle księżyca łuskę fal.
 Dopiero po dłuższej chwili Salome zaczęła mówić:
 – Robią i wszystko będą robić, żeby ludzie odsunęli się od Ciebie. Temu służyło rozgłoszenie, że mocą szatańską uzdrawiasz ludzi. Ale wszystko to drobiazg wobec tego, co się stało.
 – Myślisz o zamordowaniu Jana?
 – Tak, to również było w tym celu. Odtąd będziesz jak napiętnowany – napiętnowany śmiercią: zginął Twój brat – zginiesz i Ty. A ludzie się boją śmierci. Unikają takich, którzy noszą w sobie chorobę śmiertelną – przerwała, zamyśliła się.
 Po chwili, rzucając kamyk w wodę, zaczęła znowu mówić:
 – Jadę do Filipa, tetrarchy Trachonii. On jest synem Heroda Wielkiego, a jego matką Kleopatra, ale oczywiście nie faraonowa – wtrąciła, uśmiechając się, jakby nie była pewna, czy On orientuje się w koneksjach rodowych. – Jak Ci mówiłam, mam być jego żoną. Tak. Jest duża różnica wieku, bo aż trzydzieści lat, ale mnie to nie przeszkadza.
 – Kochasz go?
 – Lubię go. Traktuję trochę jak wujka, trochę jak opiekuna. Jest mądry. Trochę filozof. Rządzi Itureą, Trachonem, Gaulanią, Bataneą i Auranią i robi to bardzo rozsądnie. Myślę, że tam mi będzie dobrze i jemu ze mną. Czeka na mnie wciąż.
 – Twoja matka zezwoliła ci na to?
 – Tak. Już od dawna. To ja odkładałam ten termin, bo mi zawrócił w głowie Antypas. Ja naiwna myślałam, że to miłość, a tymczasem on chciał zabić Jana z moją pomocą. Na koniec, instynktownie zaczęłam się bać.
 – Bać? Czego? – zdziwił się.
 – Rosło we mnie gwałtownie przeświadczenie, że grozi mi niebezpieczeństwo. Że jeszcze chwila, a zostanę zabita. Zasztyletowana, otruta, uduszona we śnie, zrzucona z murów.
 – Bo za dużo wiesz?
 – Jako niebezpieczny świadek. Świadek i uczestnik. Dlatego też, również dlatego, uciekłam stamtąd – przerwała nieoczekiwanie. – Tylko teraz to już najwyższy czas na Ciebie. Niewiele już nocy zostało Ci do spania. Przepraszam Cię. To moja wina. Ale, ale, jeszcze jedno, zanim się pożegnam z Tobą. Jestem bardzo ciekawa, czy już teraz widzisz jakiś sposób postępowania, żeby uniknąć śmierci.
 – Nie chciałbym zmieniać swojego sposobu życia. Nauczam po to, aby wyprowadzić ludzi z błędu i ukazać im prawdę.
 – Dobrze, dobrze. Ale nie za wszelką cenę.
 – Wbrew pozorom, to jednak: za wszelką cenę. Nie ma innej alternatywy w nauczaniu prawdy.
 – Jak to rozumiesz?
 – Jeżeli zginę, to poniosę koszty mówienia prawdy. A te od początku zakładałem, tak jak zakładał je również Jan. To będzie śmierć za ludzi.
 – A jeżeli oni nie chcą prawdy, którą głosisz?
 – Są nieświadomi tego. Zbyt otumanieni, skołowani, uśpieni, niedojrzali. Do prawdy też trzeba dorosnąć. Ci, którzy mnie będą krzyżować, będą przekonani, że czynią przysługę Bogu. Ale ich dzieci może już będą zdawały sobie z tego sprawę, w czym rzecz, że to za nich poniosłem śmierć.
 – Może jesteś zbytnim optymistą. No, ale to Twoja rzecz, która zresztą należy do Twojego uroku. Żadnych innych konkretnych wniosków nie wyciągasz?
 – Owszem, tak – przyznał.
 – Trzeba, po pierwsze, się pośpieszyć – przerwała Mu – żeby zdążyć z powiedzeniem wszystkiego, co masz do powiedzenia.
 – Wszystkiego nigdy się nie da powiedzieć. Wystarczy, żeby zrozumieli zasady. Na nich będą sobie rozstrzygali konkrety.
 – Co więc chciałeś powiedzieć, a ja Ci przerwałam.
 – Trzeba będzie się skoncentrować bardziej na Jerozolimie. Wykorzystać możliwie wszystkie święta, kiedy ludzie się tam schodzą, żeby ogarnąć większe masy ludzi. A po drugie, bardziej dotrzeć do warstwy wpływowej w Jerozolimie.
 – Jeszcze jedno, zanim Cię pożegnam: zapraszam Cię do naszej rezydencji w Cezarei Filipowej. Czuję się już jej panią. Myślę, że nie tylko ja przyjmę Cię tam z radością, ale i mój przyszły mąż. A więc przyjdź, proszę.