Biblioteka


2. Próba uprowadzenia



 

Próba uprowadzenia

 
     Zrobiło się tak gęsto i ciasno, tyle ludzi i tyle spraw, taki natłok, że na nic już zupełnie nie było czasu. Nie tylko On, ale Jego chłopcy – tak ci z Dwunastki, jak z „Sanhedrynu”, którzy aktualnie byli przy Nim, a nie w pracy apostolskiej na obszarach Galilei, Judei, Perei – nie mieli nawet czasu na to, żeby spokojnie wspólnie się posilić.
 Najbardziej podziwiał teściową Piotra, która ten napór ludzki na terenie swojego domu potrafiła wytrzymywać. Bo ludzie jak ludzie. Nic sobie niei robili z tego, że On w końcu nie znajduje się w swoim mieszkaniu: bezceremonialnie wchodzili do wnętrza o każdej porze. Rozsiadywali się, gdzie się tylko dało, a jak i miejsc siedzących brakło, stali pod ścianami, a na końcu wypełniali wszystkie pomieszczenia ciasną ciżbą. Zwłaszcza mężczyźni w każdym wieku, ale też kobiety i dzieci. Czasem panował taki gwar, że jeden drugiego nie słyszał. Dlatego też unikał wchodzenia do wnętrza. Wracał tu dopiero na spoczynek nocny, gdy tłumy zmęczone zasypiały. Najchętniej nie zaglądałby wcale do domu, żeby nie przeszkadzać, ale przeciwko temu zaprotestowała gospodyni i pilnowała, żeby posiłki były w swoim czasie. Przywoływała Go przez Jego chłopców albo nawet – gdy oni nie dawali rady – sama wkraczała w akcję i sprowadzała Go do stołu.
 Tak było i w tym wypadku. Został wyrwany przez nią jak z ukropu. Zajął swoje miejsce przy stole. Obok Niego zajmowali miejsca tak Jego uczniowie, jak i ludzie obcy, którzy tu już czekali na Niego, aby porozmawiać z Nim podczas posiłku w sposób bardziej osobisty, w kameralnych warunkach. Nie było tu zwyczaju, aby zamykać drzwi przed tymi, którzy chcieli wejść. Tak więc izba zaczęła się natychmiast napełniać ludźmi. Przywitał się, wymienił parę słów z pogodną jak zwykle „mamą”, teraz uszczęśliwioną, że udało się jej sprowadzić Go na miejsce. Pomodlił się wraz z wszystkimi, którzy zmieścili się przy stole i którzy się nie zmieścili. Usiadł, wziął chleb, pobłogosławił i swoim zwyczajem łamał go i podawał po kolei wszystkim, których miał w zasięgu ręki. A gdy ci zostali obdarowani, wstał i szedł od jednego do drugiego, przepychając się nieco, aż nie został ani jeden bez Jego chleba pobłogosławionego. Wreszcie usiadł na swoim miejscu i przystąpił do posiłku, gdy nachylił się nad Nim Piotr, który dopiero teraz się pojawił:
 – Panie, jakbyś mógł tylko na chwilę wyjść.
 Ale już była przy nich gospodyni domu, która swoim sokolim okiem bacznie strzegła tego, aby mógł zjeść spokojnie – w miarę spokojnie – to, co przygotowane było na stole.
 – Piotrze, o co chodzi? – zapytała surowo.
 – Chcę, żeby na moment… – Piotr zaczął tłumaczyć.
 – Nie. Nawet mi nie mów. Absolutnie nie zgadzam się.
 – No to chodź, zobacz – Piotr zaproponował.
 – Dobrze. Zanim się sama nie przekonam, że to naprawdę konieczne… Ale o co chodzi? Najpierw mi powiedz.
 – Trzeba uzdrowić człowieka. Uwolnić go od złego ducha.
 – No to sami nie potraficie? Tym zawracacie Panu głowę?
 – Nie dałem rady. Ani ja, ani żaden z naszych chłopców.
 Oddalili się. Został przy stole, jedząc powoli, ale już cały napięty czekał na ich powrót. Za chwilę pojawili się. Spojrzał na kobietę. Była wstrząśnięta.
 – Czegoś takiego w życiu nie widziałam. To nie człowiek, to monstrum – że nie powiem zwierzę.
 – Obyłoby się bez tego, gdybyś mi uwierzyła – dorzucił Piotr.
 – Idź, Panie, do niego. Może potrafisz go uratować. To niewidomy, głuchy, a w dodatku i niemowa. Jeżeli wrócisz z niczym, nie zdziwię się.
 Wstał od stołu i skierował się do drzwi. Za Nim rzucili się ludzie zgromadzeni w izbie. Przesuwał się powoli, choć robiono Mu przejście, na ile to tylko było możliwe. Dobrnął do drzwi, wyszedł na podwórzec wypełniony dokładnie tłumem czekającym na Niego. Zobaczył to, co stanowiło centrum zainteresowania zgromadzonej rzeszy. Widok był przerażający: człowiek-zwierzę prowadzony jak wół, z powrósłem na szyi, którego koniec tkwił w ręku wieśniaka o tępym wyglądzie i o konkretnym sposobie myślenia:
 – Mówią, że potrafisz z niego zrobić człowieka. No to jak potrafisz, to wyrzuć z niego diabła, bo mamy dużo kłopotu – naraz rozgadał się. – Ani to nie mówi, ani to nie widzi. A jeść temu trzeba dawać. Co za pożytek z niego? Tym bardziej, że dokucza. Trzeba uważać, bo się rzuca na ludzi. Już chcieliśmy go zabić. Jak go Bóg pokarał takim nieszczęściem za jego grzechy albo za grzechy jego przodków, to czy my mamy być lepsi od Pana Boga?
 Słuchał tego i patrzył z najserdeczniejszym współczuciem na człowieka z powrósłem na szyi. Człowieka-nieczłowieka, bo nie mówił i nie widział. Ze strąkami kołtuna, który przysłaniał mu częściowo twarz. Spoza nich widać było zaropiałe oczy i ślinę cieknącą z półotwartych ust. Półnagi, brudny, niemyty chyba od lat, z obtarciami skóry i strupami.
 Dopiero teraz zauważył, że gdy się pojawił w drzwiach, ludzie zamilkli i wszystko, co mówił człowiek trzymający koniec sznura w rękach, padało w głębokiej ciszy.
 – A ty wierzysz w to, że Bóg może go uzdrowić? – spytał opiekuna kaleki.
 – A co bym zaś nie wierzył. Ludziom trzeba wierzyć. A oni mówią, żeś Ty już niejednego uzdrowił. Choć jak już się tak pytasz, to Ci jedno powiem. Nasz rebe ostrzega, że w tym jest nieczysta sprawa. Bo jak Bóg kogo skarał, to skarał, a nie na to, żeby jakiś tam zmieniał Jego wolę. Ale to już nie moja rzecz.
 Nie zdziwiła Go ta odpowiedź. Zawsze taką otrzymywał, gdy stawiał podobne pytania. Nie podejmowałby chyba tej rozmowy, gdyby nie zauważył wśród tłumu grupy uczonych w Piśmie. To nie byli „miejscowi”. Na pewno Judejczycy i chyba nawet jerozolimczycy.
 Znowu spojrzał na kalekę – widok był rozdzierający. Zbliżył się do niego, wciąż modląc się do Ojca. Zaczął go głaskać po skudłaconej głowie, po zarosłej twarzy, wreszcie rozgarnął jego włosy i przystąpił do rozplątywania sznura na jego szyi. Szarpał się z nim i mocował, nie mogąc sobie dać rady, aż wreszcie Mu się udało. Kaleka stał cały czas cierpliwie, nie wiedząc, co to ma oznaczać. Ale dopiero teraz odprężył się i wyprostował, jakby czekając na to, co nastąpi. Objął go więc ramionami, przytulił do siebie i głaskał po plecach, modląc się, prosząc Ojca o cud. I nagle poczuł, jakby pod Jego dłońmi zadrżała góra. Plecami kaleki wstrząsnął szloch, który przeszedł w głębokie łkanie. Zdawało się, że nie będzie temu końca. Ale jeszcze chwila i płacz zamierał, aż przeszedł w spokojny oddech. Wtedy poczuł, że kaleka leciutko przytula Go do siebie i jakimś gestem przyjaźni odpowiada na Jego serdeczność – jak człowiek człowiekowi. Dopiero teraz oderwał się od niego na wyciągnięcie ramion i spojrzał mu w twarz. Zobaczył szczęśliwego człowieka.
 Patrzyły na Niego oczy uzdrowionego, jeszcze przymrużone – bo przecież słońce świeciło, a on dotąd trwał pogrążony w ciemności bez dna. Usta miał rozchylone w uśmiechu. I zaczął powoli mówić:
 – Jakiś Ty piękny – wypowiadał słowo po słowie w powolnym staccato, jakby wyszukiwał każde z nich w dużym worku swoich, co dopiero odkrytych, możliwości. Głos miał z chrypką, nieprzetarty.
 Odpowiedział mu z uśmiechem:
 – Będziesz musiał się jeszcze uczyć mówienia.
 Ale ten nie rezygnował. Mówił dalej, wciąż takim samym, o jednostajnym brzmieniu, głosem, jakby się jąkał:
 – Dziękuję Ci, Panie. – Rozejrzał się wokół siebie: – A tak wyglądają ludzie, których dotąd tylko czułem.
 Rozglądał się wraz z nim. Tłum stał nadal zmartwiały i milczący, jak drzewa w lesie, gdy wiatr nie wieje. Dopiero teraz, kiedy obaj zwrócili ku niemu twarze, ludzie – świadkowie tego wydarzenia – jakby się obudzili z transu, w którym tak długo trwali, i zaczęli krzyczeć. Wybijał się zwłaszcza głos kobiet. Uzdrowiony odruchowo podniósł dłonie do uszu, przymykając je.
 – Czemu oni krzyczą?
 – Ze strachu, myślę. Przerazili się obecnością Boga. Albo z radości, że Bóg uczynił ci łaskę.
 Zauważył, że nie krzyczą tylko Jego chłopcy i faryzeusze, którzy zachowali sztywną postawę obserwatorów. Krzyk wciąż trwał, ale teraz był pochłaniany przez śpiew, który ktoś podjął:

 – Hosanna Synowi Dawidowemu,
    Hosanna Synowi Dawidowemu,
    Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie,
    Hosanna na wysokości.

 Już ludzie pchali się, żeby zobaczyć, dotknąć, przekonać się, że naprawdę ten potwór stał się człowiekiem. Dotykali go, przyglądali mu się, obłapiali, całowali go, rzucali mu się na szyję. A on jak dziecko, jak brat, jak człowiek odpowiadał serdecznością na serdeczność, nie przestając się uśmiechać.
 Uznał, że już może go zostawić. „Przecież mam skończyć posiłek. Znowu teściowa Piotra będzie zmartwiona, że wszystko stygnie, a mnie nie ma”. Zaczął się przesuwać w stronę drzwi wejściowych. Ale Jego manewr nie uszedł uwadze grupy faryzeuszów i doktorów. Niespodziewanie stamtąd padł okrzyk przecinający triumfalny śpiew jak mieczem:
 – Milczeć!
 Nawet się nie spodziewał, że rozkaz odniesie taki skutek. Śpiew ucichł. Jeszcze na obrzeżu tłumu trwał, ale i tu szybko zgasł. Wszystkie twarze zwróciły się w stronę grupy nauczycieli, skąd rozległ się ten głos. To był „Jego doktor”: Szymon Trędowaty. Poznał go po głosie. Ten, który coraz się pojawiał, który już tylekroć był reżyserem i głównym aktorem scen podobnych jak ta. Teraz z władczym wzrokiem odczekiwał, aż się zupełnie uciszy, i wtedy przystąpił do ataku:
 – Jak śmiecie nazywać tego szarlatana Synem Dawidowym! To bluźnierstwo! Ten człowiek ma Belzebuba! – tu zrobił pełną wymowy przerwę. Wytrzymał ją i uderzył kolejnym zdaniem: – Przez władcę złych duchów wyrzuca złe duchy!
 Skutek tego okrzyku był natychmiastowy. Nawet tego by nie przypuścił. Ludzie zaczęli się od Niego odsuwać jak od trędowatego. Jeszcze chwila i stał w pustym kręgu.
 – Wy się spytacie, skąd ja to wiem? – Szymon Trędowaty postawił retoryczne pytanie.
 Słuchał uważnie tego przemówienia, choć już z góry przypuszczał, jaka będzie jego dalsza treść.
 – On się sprzeciwia woli Bożej! Jeżeli Pan Bóg kogoś pokarał chorobą za jego albo jego przodków grzechy, to należy z pokorą uszanować wolę Bożą.
 Tak, to była ta sama argumentacja, którą Jego przeciwnik już nie raz prezentował. Trzeba mu było odpowiedzieć. Ale uczony w Piśmie wołał dalej:
 – A co On robi?! Kpi z woli Bożej! Kto tylko może tak postąpić? Człowiek? Żaden człowiek uczciwy nawet by się nie odważył tak pomyśleć.
 Zdawało się, że to już koniec ataku i czas na odpowiedź. Szymon jednak po krótkiej przerwie wykrzykiwał nadal:
 – Tylko szatan jest w stanie to uczynić i nie byle jaki szatan, ale ich książę, Belzebub. On ma Belzebuba w sobie! Chodźcie stąd! Z tego przeklętego miejsca! Pójdziemy do synagogi! Tam się oczyścimy! Przeprosimy Boga, że ulegliśmy pokusie. Oczyścimy nasze ręce w sadzawce, a nasze serca przez modlitwę! – i ruszył w stronę synagogi, zachęcając do tego swoich słuchaczy. Ze skutkiem, bo zaczął się ciągnąć za nim ogon ludzi.
 Nie mógł na to spokojnie patrzeć. Wiedział, że Jego zwycięstwo lub przegrana zależy od pierwszych słów. Nie czekając dłużej, zaczął mówić pełnym głosem, ale prawie na luzie, z uśmiechem powątpiewania:
 – Przecież już słyszeliście to niejeden raz. Zastanówcie się sami: Jak może szatan wyrzucać szatana?
 Poskutkowało. Tłum zwolnił. Niektórzy zatrzymali się. Nie pozostawało nic innego, jak iść dalej tym tropem:
 – Jeżeli jakieś królestwo wewnętrznie jest skłócone, takie królestwo nie może się ostać.
 Teraz już wszyscy słuchali. Byle tak dalej. Powtórzył poprzednią myśl:
 – I jeśli dom wewnętrznie jest skłócony, to taki dom nie będzie mógł się ostać – mówił jak nauczyciel do upartego ucznia.
 Widział, że ludzie jakby podjęli drogę powrotną. Jeszcze nie fizycznie. Jeszcze stali. Ale wyczuwał, że atmosfera się zmienia.
 – Jeśli więc szatan powstał przeciw sobie i wewnętrznie jest skłócony, to nie może się ostać, lecz koniec z nim – tłumaczył, czekając na zrozumienie.
 Ludzie zaczęli wracać. Zdecydował się nawiązać do zarzutu, jaki Mu postawił Szymon. Spostrzegł, że faryzeusze zachowywali się jak stadko wróbli zaskoczone uderzeniem wiatru – które jeszcze nie wie, czy już uciekać, czy jeszcze chwilę poczekać, a może i zaatakować. Powiedział, zwracając się do nich:
 – Jeśli ja przez Belzebuba wyrzucam złe duchy, to przez kogo wyrzucają wasi synowie? Dlatego oni będą waszymi sędziami.
 Zrozumieli. Najwyraźniej zrozumieli, bo zawrzało między nimi. Ale jeszcze nikt z nich nie odważył się wprost zaprotestować. Mówił więc dalej:
 – Lecz jeśli ja mocą Ducha Bożego wyrzucam złe duchy, to istotnie, przyszło do was królestwo Boże.
 Zawiesił głos. Czekał, że może ktoś z nich zdecyduje się podjąć prowokujące stwierdzenie. Ale nie. Nawet „Jego” doktor był niezauważalny.
 Czekał jeszcze. Chciał, żeby podjęli ten temat. Spróbował ich sprowokować jeszcze jednym porównaniem:
 – Gdy mocarz zbrojny strzeże swego dworu, bezpieczne jest jego mienie. Lecz gdy mocniejszy od niego nadejdzie i pokona go, zabierze całą broń jego, na której polegał, i łupy jego rozda.
 Skończył i czekał na odzew. Prowokacja była wyraźna. Nie, nie było żadnej reakcji – ani „tak”, ani „nie”. Wzrastało w Nim oburzenie: nie przyznają Mu racji. Chowają się za pełne pogardy milczenie, podtrzymując swoje stanowisko.
 – Nauczycielu!
 Teraz odezwał się inny uczony w Piśmie, którego pierwszy raz widział na oczy. Zaskoczył Go tytułem. Oczywiście, akcent był ironiczny, ale przecież. Czekał, z czym się do Niego zwróci, choć przypuszczał, że to będzie kolejna złośliwość. Ale nawet. Lepsze każde słowo, nawet pełne pogardy, niż milczenie.
 – Nauczycielu – powtórzył uczony. – Chcielibyśmy jakiś znak widzieć od Ciebie.
 „A więc jednak – pomyślał – faryzeusze ostentacyjnie w dalszym ciągu odrzucają uzdrowienie niemego i niewidomego jako cud uczyniony mocą Bożą”. Tak ten, jak każdy z tej niezliczonej ilości, jakie dotąd uczynił. „Czego oni chcą? Na co czekają? Na cuda, jakie prorocy prezentowali! Choćby na taki, że zapalę piorunem ofiarę złożoną prawdziwemu Bogu? – myślał z goryczą. – Albo że połknięty przez rybę wyjdę z jej wnętrza po trzech dniach, tak jak to uczynił prorok Jonasz. A właśnie! Tak się też stanie. Ojciec nie dopuści, by zginęło Jego Słowo. Również po trzech dniach wstanę z martwych, gdy mnie zabiją”. Tuż, tuż, pod cienką warstwą bieżących wydarzeń wciąż w Nim żyła bolesnym wstrząsem wiadomość, jaką Mu oznajmiła Salome, że zginie na krzyżu w najbliższą Paschę. Podniosła się w Nim fala samoświadomości: „Szukacie znaku? Będziecie mieli znak od Ojca na dowód, że jestem Jego Synem”. Zaczął mówić ostrym głosem:
 – Plemię przewrotne i wiarołomne żąda znaku, ale żaden znak nie będzie mu dany, prócz znaku proroka Jonasza. Albowiem jak Jonasz był trzy dni i trzy noce we wnętrznościach wielkiej ryby, tak Syn Człowieczy będzie trzy dni i trzy noce w łonie ziemi.
 Tłum zamarł w ciszy, słuchając Jego słów, ale w grupie faryzeuszy ożywiło się. Zaczęły się jakieś szepty, rozmowy toczone półgłosem, już wybuchały śmiechy. Jego przeciwnicy starali się zlekceważyć powagę Jego wypowiedzi, osłabić wrażenie, jakie ona wywołała u słuchaczy. Okazywali Mu ostentacyjnie pogardę i lekceważenie.
 Jakby jakiś żal nagły Go ogarnął, że umrze, dając z siebie znikomą cząstkę tego, na co Go było stać, co mógłby przekazać w ogóle ludziom, a im w sposób szczególny. Upomniało się o swoje prawa poczucie sponiewieranej godności już nie tylko człowieczej, ale godności Syna, którego Bóg zesłał na ten świat, by objawić mu swoją prawdę. Zaczął wołać pełnym głosem:
 – Ludzie z Niniwy powstaną na sądzie przeciw temu plemieniu i potępią je; ponieważ oni na skutek nawoływania Jonasza się nawrócili, a oto tu jest coś więcej niż Jonasz.
 Stwierdził, że ludzie słuchają Go. Rozumieją Go. Widział zapatrzone w Niego twarze, przejęte tym, co do nich mówił. To jest najważniejsze. Mówił więc dalej:
 – Królowa z Południa powstanie na sądzie przeciw temu plemieniu i potępi je, ponieważ ona z krańców ziemi przybyła słuchać mądrości Salomona, a oto tu coś więcej niż Salomon.
 Przerwał, czekając na odpowiedź ze strony faryzeuszów – że może przecież, że może jednak przyznają Mu rację, przynajmniej ktoś z nich. Ale spotkało Go kompletne rozczarowanie. W grupie faryzeuszy wystrzelił histeryczny śmiech. Dobiegły do Niego poszczególne okrzyki, słowa:
 – Zwariował. A przecież wciąż mówię, że to szaleniec!
 – On się porównuje z Jonaszem i Salomonem!
 – Nie tylko zwariował, ale przewróciło Mu się zupełnie w głowie. A te bęcwały są wciąż zachwycone.
 Oburzenie w Nim narastało, ale poczuł, że już tu nic nie zmieni, nie wyjaśni. Może tylko odejść.
 Dopomógł Mu w tym Piotr, a właściwie jego teściowa. Podszedł do Niego od tyłu i wyszeptał Mu wprost do ucha:
 – Teściowa prosi Cię do środka, żebyś wreszcie skończył ten posiłek, bo już parę razy podgrzewała.
 Wobec tego wszedł do izby roztrzęsiony, ale zarazem uszczęśliwiony, że już nie musi być na dworze, że nie musi przemawiać, wsłuchiwać się i wpatrywać się, jak reagują faryzeusze i doktorzy, że nie jest wystawiony na prowokacje. Swoje miejsca przy stole zajmowali i ci, którzy zaczęli z Nim spożywać posiłek, a oderwali się od niego tak jak i On. Półmisek z ciepłą potrawą znowu się znalazł na stole, przyniesiony przez „mamę”. Ale wciąż trwało w Nim oburzenie, wywołane prowokacyjnym zachowaniem się faryzeuszów. Spostrzegł, jak drży Mu dłoń. Piotr chyba też to widział, bo choć milczał, przyglądał Mu się spojrzeniem pełnym troski. Ale nie tylko On był wstrząśnięty tym ostatnim zajściem. Również współsiedzący. W izbie, w której normalnie panował gwar, teraz zalegało milczenie.
 Niedługo jednak trwało to posilanie się. Już przysiadł się Kuba i zwrócił się półgłosem do Niego:
 – Pojawili się Twoi kuzyni. Czyli moi bracia – dodał.
 – Z Nazaretu? Po co? – zdumiał się.
– Zabrać Cię do domu – Kuba odpowiedział żartobliwie.
– Mnie zabrać do domu? – powtórzył zdziwiony.
– Twierdzą, żeś zwariował i kompromitujesz naszą rodzinę – tłumaczył dobrotliwie.
– A tam nie będę ich kompromitował?
– Nie. Bo tam Cię zamkną w piwnicy czy w stajni i trzymać Cię będą w niej tak długo, aż zmądrzejesz.
– O! – wykrzyknął rozbawiony. – A jak oni chcą to zrobić?
– No właśnie – Kuba również się śmiał. – Są nieco zaskoczeni. Podobno rabbi z Nazaretu przedstawiał im tak Twoją sytuację, że jesteś opuszczony przez ludzi, wyśmiany. Oni mnie zapytali, skąd się wzięły dzisiaj takie tłumy przy Tobie. Bo widzą, że będą mieli pewne kłopoty z porwaniem Cię – tu Kuba zrobił komicznie zatroskaną minę.
– Nie musimy się więc nimi dalej interesować – orzekł.
– Jest jeszcze jedna delikatna sprawa – Kuba wyraźnie był onieśmielony, przystępując do kwestii, którą pozostawił na koniec.
– Mów, o co chodzi? – spytał zaniepokojony.
– Z nimi jest Twoja Matka.
– Moja Matka? – poczuł się zupełnie zaskoczony. Przerwał jedzenie. – A skąd Ona z nimi? Zawsze okazywali Jej niechęć.
– No właśnie. Ja też się zdziwiłem. I wygląda mi na to, że przymusili Ją, by z nimi tu przyszła. Nie wiem, czy Ją sterroryzowali, ale tak mi na to wygląda.
Podniósł się, żeby wyjść do nich. Ale Kuba przytrzymał Go za rękę:
– Widzisz – oni spodziewają się chyba, że tak zareagujesz. A więc nie. Nie wychodź. Zobaczymy, jak oni będą działać.
Przyznał rację Kubie. Usiadł i w dalszym ciągu usiłował coś jeść. Ale nie był w stanie. Podszedł do okna.
Akurat spomiędzy domów wychodziła cała grupa przybyszów z Nazaretu. Byli wszyscy kuzyni najbardziej wrogo do Niego usposobieni – Szymek, Juda i Józek. Pomiędzy nimi spostrzegł swoją Matkę. Serce Mu się ścisnęło: jakoś zmalała, zbiedniała, postarzała się. Niedomaga, choruje? Jak dotąd żadne takie wiadomości nie docierały do Niego. Nawet na pierwszy rzut oka stwarzała ta grupa wrażenie, że Maria jest eskortowana. Już zostali zauważeni przez któregoś z faryzeuszy. Już ten pokazywał Ją swoim kolegom i już biegł do Niej. Już Ją sprowadzał, wciągał do swojej gromady. Już coś sobie wzajemnie przekazywali. Szwargot ich nie docierał do Niego, nie rozróżniał poszczególnych słów ani zdań, ale z tonu, z błysków oczu kierowanych w stronę domu, gdzie się znajdował, z gestów mógł się bez trudu domyśleć, że to o Niego chodzi, tak Jego krewnym, jak faryzeuszom.
To wszystko śledził, nie przestając zadawać sobie pytania: Co robi Maria w towarzystwie Jego kuzynów? Skąd Ona z nimi? Nieustannie prześladowana w Nazarecie za to, że „tak wychowała zdrajcę narodu wybranego, heretyka”. Śledzona na każdym kroku – takie relacje dochodziły do Niego. Nie wolno się Jej było oddalić z domu, aby nie mogła nawiązać kontaktów ze „swoim bandytą”. Teraz wreszcie przyszła do Niego. A On nie mógł pobiec ku Niej, przywitać Ją, uszanować tak, jak na to zasługiwała – choćby za cierpienia, które dla Niego ponosiła. W pewnym momencie uświadomił sobie, że Ona nie ma pojęcia, co się tu w Kafarnaum dzieje, czym się On zajmuje, że musi Jej to jakoś przedstawić.
Niespodziewanie zauważył Judasza, który nie wiadomo skąd znalazł się w tej rozgadanej grupie faryzeuszów. Został rozpoznany, bo rzucili się na niego Szymon i Juda, coś mu tłumacząc. Ten słuchał, kiwał głową, coś usiłował odpowiadać.
– A ten znowu szybszy niż my – usłyszał obok siebie głos Piotra, który też zaczął, jak i On, obserwować tę scenę. – Bo to ja tam powinienem podejść, a nie stać w izbie i przyglądać się – Piotr dalej mruczał ni to do siebie, ni to do Niego.
Ale teraz było już za późno na jakieś działanie: Judasz szedł w stronę domu, najwyraźniej z jakąś misją. Czekał na niego napięty, niespokojny, pełen wewnętrznego drżenia. Judasz już był w drzwiach, rozglądał się, szukając Go oczami. Odnalazł.
Sądził, że podejdzie do Niego i powie, z czym przychodzi, ale ten, nie ruszając się z miejsca, na cały głos, aby wszyscy zgromadzeni w izbie usłyszeli go, zawołał:
– Twoja Matka i bracia stoją na dworze i chcą się widzieć z Tobą!
Znowu Go kuzyni zaskoczyli. Nie spodziewał się, że będą mieli śmiałość wzywać Go. Piotr był na stanowisku:
– Jak się chcą widzieć, niech tu wejdą! – odkrzyknął do Judasza.
– Mówiłem im, ale oni się uparli, żeby Jezus wyszedł do nich – Judasz odpowiedział pełnym głosem.
– Nie, to nie – Piotr zamknął sprawę.
„A więc nie zrezygnowali! Chcą mnie wyciągnąć na dwór i spróbować: może uda im się zrealizować swój plan. Czyżby tak?” Zauważył, że uciszyło się. Ludzie obserwowali tę sytuację bardziej niż przypuszczał. Czekali teraz na Jego reakcję. „To jest moja rodzina, a więc, zgodnie z tradycją, należy im się pierwsze miejsce w moim życiu – interpretował w duchu ich sposób myślenia. – Ale tak w gruncie rzeczy, co mnie łączy z kuzynami? Ani obecnie, ani dawniej, gdy byłem w Nazarecie, nic! Zawsze odcinali się ode mnie, choć usiłowałem się z nimi porozumieć. – Jakby dopiero teraz otworzyła się przed Nim ta oczywistość, którą wyznawał od zawsze, choć jeszcze nigdy jej do końca nie wypowiedział. „Nie ma porównania pomiędzy nimi a moimi apostołami. Moi uczniowie to jest moja rodzina! Związki nie krwi, a związki duchowe, przyjaźń. Łączy nas ta sama sprawa: budowanie królestwa Bożego na ziemi. Czy jest ważne, że mamy czy nie mamy wspólnego dziadka lub babcię?” Przyszła chwila i należy wszystko  powiedzieć. Zwracając się do obecnych w izbie świadków tej rozmowy, odpowiedział głośno:
– Któż jest moją Matką i którzy są moimi braćmi?
I w tej zupełnej ciszy, jaka czekała na Jego słowo, powiedział głośno i wyraźnie, wskazując szeroko ręką na swoich uczniów:
– Oto matka moja i bracia moi. – Zawiesił na krótko głos. Potem dodał już ciszej, tytułem wyjaśnienia: – Bo kto pełni wolę Ojca mego, który jest w niebie, ten mi jest bratem, siostrą i matką.
Usiadł i zabrał się do zakończenia tego nieszczęsnego posiłku, który tyle razy był zaczynany i przerywany. Ale chociaż nie miał zamiaru nadawać temu oświadczeniu jakiejś szczególnej rangi, to stwierdził, że cisza dalej trwała.
Zauważył, że tak Jego chłopcy, jak i wszyscy zgromadzeni w izbie, byli kompletnie zaskoczeni, że w pierwszej chwili chyba nie zrozumieli do końca tego, co powiedział. Ale już za moment posłyszał pomruk Tomasza, który się zwrócił do Janka:
– Słyszałeś, co Jezus powiedział? Że braćmi Jego jesteśmy?
Do Janka to wciąż jeszcze nie dotarło. Pierwszy oprzytomniał Piotr. Podszedł do Niego i objął Go ramionami, przytulił do siebie i trzymał Go jakąś chwilę bez słowa w tym serdecznym uścisku.
Z kolei Janek, który zaczął coś rozumieć, rzucił się Mu na szyję:
– Mój starszy, mój najstarszy Brat, najmądrzejszy, najlepszy, najświętszy!
Tulił się do Niego i wciąż wyszukiwał słowa, które miały przedrostek „naj”. A potem już przychodzili wszyscy po kolei z Jego Dwunastki. Czekał, czy podejdzie Judasz. Kręcił się, w końcu przyszedł. Tak jak Piotr, bez słowa objął Go i ucałował w oba policzki.
Ale Tomasz nie byłby Tomaszem, gdyby nie dodał komentarza, kierując go zresztą do Janka:
– Tyś mówił do Jezusa mój Brat.
– A co, źle mówiłem? – postawił się Janek.
– Dobrze, dobrze. Ale czy ty myślisz, że zawsze ci wolno nazywać Jezusa bratem, że zawsze Jezus ciebie nazywać będzie bratem?
– Oczywiście! Jak nazwał, to nazwał! No nie?
– Otóż nie. To braterstwo szczególne.
– Nic takiego Jezus nie mówił.
– A mówił, mówił. Powiedział wyraźnie: „Kto pełni wolę Ojca mego, który jest w niebie, ten mi jest bratem”.
– A rzeczywiście.
– A więc możesz być Mu bardzo bliski albo bardzo daleki, bardzo bratem albo ledwie, ledwie, a może i wcale. Wszystko zależy od tego, czy pełnisz wolę Bożą sercem, czy tylko powierzchownie, a może i wcale.
Nie towarzyszył tej dyskusji dłużej. Zdecydował się: wyszedł na dwór. Chciał choćby na moment spotkać swoją Matkę. Nie wiedział przecież, kiedy Ją znowu zobaczy. Może w Jerozolimie. Miał zamiar iść teraz na święto Pięćdziesiątnicy. Potem na Święto Namiotów i ewentualnie w zimie na rocznicę Poświęcenia Świątyni. Ale przecież nie wiedział, czy Ona też tam będzie – czy Ją puszczą. No i na Paschę. Ale wtedy chciałby, żeby Jej tam nie było. Wobec tego wyszedł do Niej. Może to już ostatnie na tej ziemi spotkanie.
– Wychodzisz? Jednak? – spytał Go zaskoczony Piotr.
– Chcę z Marią porozmawiać – odpowiedział już w drodze.
Stwierdził, że Piotr ruszył za Nim z paroma innymi uczniami, których ściągnął pośpiesznie ze sobą.
Zobaczył Marię – jeszcze zanim Ona Go spostrzegła – wciśniętą pomiędzy Judę i Szymona, z przymkniętymi oczami, z szarą, smutną twarzą. Tak było do momentu, gdy zauważyła, że On idzie w Jej stronę. Jakby słońce wyszło na Jej twarz, uśmiechnęła się, Jej oczy rozpromieniły się. Policzki płonęły jak małej dziewczynce. Odruchowo poprawiła chustę na głowie. Już był przy Niej. Całował po rękach, które Ona – jakby wstydząc się Jego czułości – starała się wysunąć z Jego dłoni.
– Jak się czujesz? – mówił półgłosem pośpiesznie, nachylony nad Nią. – Zdrowa jesteś? Dlaczego tak źle wyglądasz? Dbaj więcej o siebie. Nie martw mnie, proszę, dość już namartwię się o Ciebie. Przepraszam Cię, że tyle przeze mnie cierpisz. Dokuczają Ci bardzo?
Chciał jak najwięcej dowiedzieć się od Niej. Zasypywał Ją pytaniami. Ale Ona była tak samo spragniona wiadomości od Niego. Czekała, by choć słowo powiedział o sobie, domagała się tego. Wpatrzona w Jego oczy gładziła Go po dłoniach.
– A co z Tobą, Syneczku? – wreszcie znalazła przerwę w Jego pytaniach. – Zmęczony jesteś. Tyle się napracujesz. Zawsze takie rzesze wokół Ciebie? Ma Ci przynajmniej kto jakie jedzenie ugotować, suknie przeprać? Dobrze, że tu czasem przychodzisz. Słyszałam, że teściowa Piotra opiekuje się Tobą. Modlę się za nią serdecznie. Jak tylko będę mogła, to do niej pierwszej tu przybiegnę, żeby jej podziękować. Ale uważaj na siebie. Są ludzie, którzy Cię bardzo nie lubią. Oskarżają Cię i oczerniają. Mówią, żeś szalony.
– Nie, nie martw się o mnie. Bez woli Bożej włos mi z głowy nie spadnie. A ci, co źle o mnie mówią, może też kiedyś przejrzą.
Tu Ona spostrzegła może chmurę na Jego twarzy, jaką wywołało Jej ostrzeżenie, bo zaraz szybko dodała:
– Ale tym się nie przejmuj – prawie że wybuchnęła. – Ludzie Cię kochają. Ja wiem o tym najlepiej. Do Ciebie czasem wstydzą się przyjść. Trudno im się dostać. To do mnie przychodzą, aby mi za Ciebie podziękować. A cóż ja? Ty wiesz. Ale przyjmuję te podziękowania za to, czego nauczasz, owszem – znowu się poprawiła – za uzdrowienia niewidomych, głuchych, chromych, trędowatych. Ale zwłaszcza za to, co mówisz. Znoszą mi całymi stosami owoce, jajka, kury, jagnięta, sery. Tak żałuję, że Ciebie w domu nie ma, bo byś przynajmniej trochę pokosztował tych wspaniałości. No to rozdaję. Biednych na świecie jest dość.
Już od chwili dziwił się, że tak to długo trwa – ta ich rozmowa – i to bez żadnych przeszkód. Dopiero teraz spostrzegł, że dokonał się już manewr. Został odcięty od uczniów: On z Matką, przez kuzynów i paru faryzeuszy. Zaczęli Go powolutku spychać od domu Piotra i od zgromadzonych wokół domu tłumów – w stronę grupy faryzeuszy. Rozglądnął się za Piotrem i innymi uczniami. Ci byli dość bezradni, bo nie chcieli odrywać Go od Matki. Zatrzymał się, czując, że nie może ryzykować.
Zauważył, że Piotr ze swoimi chłopcami – zaniepokojony tym, co się dzieje – jednak przepycha się ku Niemu, by Go zabrać do domu. Za chwilę stał obok Niego i wskazywał Mu ramieniem utorowaną ścieżkę powrotną przez tłum – ścieżkę, którą stanowili Jego chłopcy, jeden za drugim. Dopiero teraz przypomniał sobie, że nie powiedział Marii paru ważnych spraw. Na szczęście mógł do Niej mówić, zasłonięty częściowo od kuzynów przez Piotra:
– Może spotkamy się w Jerozolimie w święto Pięćdziesiątnicy, ja tam pójdę, tylko się trochę spóźnię – mówił z pośpiechem.
– Wątpię, czy mnie puszczą. Nie puszczają mnie na święta – mówiła już spłoszona. I Ona widziała, że to ostatnie ich wspólne sekundy.
– Będę na pewno w Jerozolimie w jesieni na Święto Namiotów, w zimie na Święto Poświęcenia Świątyni. Jak będziesz mogła, przyjdź.
– Postaram się.
– Ale nie szukaj mnie ani w świątyni, ani w synagodze Galilejczyków.
– Dlaczego?
– Lepiej nie. Tam dużo ludzi.
– No to gdzie? – gorączkowała się – gdzie?
Już była z dwóch stron ujęta pod ramiona przez Szymona i Judę, wyrywała się, wychylona ku Niemu. Tu nie wytrzymał Piotr. Złapał za ramię Judę, prawie że mu wykręcając rękę, i warknął:
– Chyba, jeżeli się nie mylę, Maria nie potrzebuje twojej pomocy.
Wykorzystał to zamieszanie. Nachylił się nad Nią i prawie wprost do ucha wyszeptał Jej wyraźnie:
– Przyjdź do Betanii, do majątku Łazarza, brata Marty i Magdaleny.
Był to ostateczny czas, bo Szymon, który dopiero teraz zorientował się, co się dzieje, szarpnął Marię ku sobie za drugie ramię.
– Żegnam Cię, do zobaczenia! – wykrzyknął.
– Nie. Jeszcze nie. Kiedy Cię znowu zobaczę? Nie odchodź – usilnie prosiła.
– Zobaczymy się wkrótce – uspokajał Ją.
– Nie. Zostań jeszcze chwilę. Nie wiem, kiedy Cię spotkam. Przyjdź do Nazaretu – ale opamiętała się: – Nie, do Nazaretu nie przychodź. Tam niebezpiecznie. Ja Cię znajdę.
Jeszcze raz rzuciła się ku Niemu, uchwyciła Go za ramię, chcąc Go ucałować. I wtedy przypomniał sobie, że nie powiedział najważniejszego. Wobec tego, już nie licząc się z niczym ani z nikim, wykrzyknął, żeby w tym tumulcie, który nagle wybuchł, nie zginął Jego głos:
– Ale na Paschę nie przychodź do Jerozolimy.
– Dlaczego? – zobaczył Jej zdziwienie.
– Nie przychodź – zamknął sprawę kategorycznie.
– Dlaczego? – teraz zdziwienie przemieniło się w niepokój.
– Nie przychodź na Paschę, ja proszę.
W Jej oczach zamigotał strach:
– Wytłumacz.
– Nie przychodź. Zabraniam Ci! – wykrzyknął w rozpaczy.
– Powiedz coś! – zawołała przerażona, wyciągając rękę ku Niemu.
Nie mógł nie ulec tej prośbie i wbrew sobie wykrztusił:
– No to przyjdź!
To było ostatnie słowo, które powiedział, które zdążył powiedzieć i które Ona mogła usłyszeć. Już Juda wymknął się z rąk Piotra i nie wdając się z nim w szarpaninę – wiedząc, że nie ma szans – wczepił się znowu w Marię. Już nadciągnęli faryzeusze i wartką rzeką odcięli Go od Marii szamoczącej się w grupie kuzynów. Nie chciał zaogniać tej sytuacji. I tak przeciągnął to spotkanie do granic możliwości. Zdawał sobie z tego sprawę, że jeszcze chwila, a mogłoby dojść do bijatyki, w której ucierpiałaby prawdopodobnie również i Maria. Do tego nie mógł dopuścić za żadną cenę. Szedł obok swoich chłopców rozdygotanych, relacjonujących sobie nawzajem przebieg zajść, prawie ich nie słysząc, z oczami spuszczonymi, bo usiłował jak najdłużej zatrzymać pod powiekami Jej obraz, zachować Jej głos, zapamiętać na zawsze każde Jej słowo, Jej okrzyk – Ją całą.